Piątym szczepem litewskim, może najmniej licznym, byli właśnie
Jadźwingowie. Lud ten dziki, napastniczy i bitny, ze swego gniazda (którem były
bagniste puszcze i brzegi jezior w okolicy dzisiejszego Rajgrodu, Augustowa i
Suwałk, położone na północ rzeki Leki, przezwanej następnie Łykiem),
korzystając z pasma lasów, odgraniczających Mazowsze od Rusi, wbijał się ku
południowi po tym szlaku klinem między Mazowszan i Ruś. – pisał w Geografii ziem
historycznych dawnej Polski Zygmunt Gloger. Nazwę Jadźwingów wywodził on od
litewskich wyrazów: uż i winge lub wingis. Pierwszy znaczy za, a dwa ostatnie oznaczają: kąt,
węgieł, stąd uzwingis znaczyłoby to samo, co mieszkaniec
zakątny, pokucianin pobereżec. No więc razili póki mogli Jadźwingowie swoich
sąsiadów zza węgła. Przemykali pasmami lasów– by nagle wychynąć, a to w Ziemi Chełmińskiej,
a to w Małopolsce, paląc i mordując. Trwali tu, aż sprowadzeni przeciw nim i
ich ziomkom Prusom Krzyżacy nie wyrżnęli ich w pień. Ich wódz Skomand uciekł na
Litwę, ale potem wrócił i służył Krzyżactwu, prowadził je na Grodno niczym
indiański przewodnik wojska Custera przeciw Siuksom.
|
Fot. Bartosz Januszewski |
Dawna ziemia Jadźwingów nieraz
jeszcze miała nasiąkać krwią. Dzisiaj kompleks leśny, choć już nie
tak zwarty rozciągał się na czterdzieści kilometrów wzdłuż i wszerz. Mapa
Puszczy Augustowskiej upstrzona była miejscami bitew. 1863, 1939, 1944.
Starcia, potyczki. Powstańcy styczniowi, cienie Września, Burza zwiastująca
nadchodzącą godzinę W.
-„Skwawione
ziemie” – skwitował Bart. – A o Obławie Augustowskiej słyszałeś?
Płynęliśmy
kajakiem wzdłuż brzegu jednego z jezior, które łączył Kanał. Wiosna była
wyjątkowo spóźniona w tym roku. Koniec kwietnia, ale żadnych oznak majówki. Drzewa
nie zdążyły się zazielenić. Trwały ponure, nieruchome, rozsnuwając wokół
lodowaty cień. Chmury przesłaniały niebo, ziąb szedł od wody - można było sobie
wyobrazić, że to nie okolice Suwałk, lecz jakaś Karelia, rosyjsko-fińskie
pogranicze, krajobraz w zasiągu Kalevali.
Nie
słyszałem o Obławie. A przynajmniej nic konkretnego. Największa zbrodnia
Sowietów na obywatelach polskich po zakończeniu II wojny światowej. Lipiec
1945. Odziały Armii Czerwonej przy pomocy UB i WP przetrząsają dokładnie wsie i
okoliczne lasy. Aresztują każdego, na którym może spocząć cień podejrzenia
współpracy z niepodległościową partyzantką. Dwa tysiące osób zostaje
zatrzymanych. Część po przesłuchaniach i torturach zwolniono. 250 Litwinów
zostaje przekazanych litewskiemu NKWD. Około 600 Polaków zostało wywiezionych w
nieznanym kierunku. Nie wrócił nikt.
NIKT.
Nikt nie wie, gdzie zginęli. Gdzie są pochowani. Są tylko plotki, pijackie
bredzenia. Jakby nastąpiła utrata świadomości. Po przebudzeniu brakuje
sześciuset ludzi. Świat przechodzi nad tym do porządku dziennego. Nie takie
liczby mordowano jeszcze niedawno. Co znaczy sześćset w tą czy tamtą.
|
Fot. Bartosz Januszewski |
Przyjechaliśmy
przepłynąć Kanał Augustowski, przekroczyć granicę na wodzie, przedostać się na
drugą stronę lustra, gdzie prowadzi „Awgustowskij Kanał”. Stare śluzy,
architektoniczny ład – upewniały nas jednak, że nie ma mowy tu o przekraczaniu
granic – jedna i ta sama kultura materialna zrodziła ten cud inżynierii. A
gdyby były wątpliwości wystarczyło czytać podpisy, daty z trzeciej dekady XIX
wieku. Generał Prądzyński nie tylko potrafił dowodzić na polu bitwy, ale i
zbudować coś trwałego. Zaraz zaczynamy dyskusję o powstaniu listopadowym. Czy
miało szanse? I wspominam czytaną dwadzieścia lat wcześniej książkę Jerzego
Łojka.
Śpimy
pod namiotem. Jest cholernie zimno. Mokro nie udaje się rozpalić ogniska. Bart jest
uparty. Chucha i dmucha. Zużywamy połowę zapasu chusteczek higienicznych, ale
na próżno.
W
nocy wychodzę za potrzebą. Gdy wracam do namiotu – snop światła z czołówki pada
na otwartą kosmetyczkę Barta. W niej świeci się coś psychodelicznie.
-Co
to?!
-A…
Aga nam dała. Powiedziała – macie – Bart wyjmuje z kosmetyczki dwa wielkanocne
zające. Mówię jej – zostaw dzieciom. Dzieci już się po uszy objadły tymi
zającami, ona na to. No więc są. Na koniec można zjeść, jak się wszystko uda.
Rano,
gdy wypływamy w dalszą drogę, widzimy, że po drugiej stronie kanału – niecałe
sto metrów od nas znajdowała się karczma. Można było więc było tam się ogrzać i
wypić coś mocniejszego. Cóż – nasze frajerstwo…
Drugiego
dnia jest trochę rozpogodzeń. Na jednym z postojów wyłania się z lasu Straż
Graniczna. Mówią tylko dzień dobry i mierzą nas wzrokiem. Nasz kajak, i kaptury
-wyglądamy jak krzyżacka służba, jakieś pokręcone knechty, które zapuściły
zagon na jaćwieskie ziemie.
Śluzowanie
zawsze robi wrażenie. Cała operacja trwa z dziesięć minut. Poziom wody nieraz
opuszcza się o trzy metry. Jest tak zimno, że praktycznie nie widać żadnych
kajaków. Jest rodzina Ślązaków płyną na takich jak nasze kajakach Szota. Ale spływ
kilkudniowy odbywamy tylko my.
-O
sezon na kajaki już się zaczął? – ni to pyta, ni stwierdza chłopak w sklepie,
gdzie kupuję na wieczór butelkę pigwówki. Przyszedł tu asystować dziewczynie za
ladą. Takie ładne młode ekspedientki zawsze mają towarzystwo…
Nie
na wszystkich śluzach się zaczął. Na niektórych trzeba było dokonywać
przenosek. Dlatego dobrze jest się wbijać za barką motorową "Svoboda", którą płyną do
Grodna starsi panowie, tak jak my wykorzystujący ukaz Łukaszenki o ruchu
bezwizowym.
Wieczorem
biwakujemy na dziko, nie mogąc znaleźć pola biwakowego. Za jakimś zakolem
rzeki, na stromym brzegu. Dalej zaczyna się ściana lasu i widać zarysy rowów
strzeleckich, okopów, z czasów wojny. Zapewne tutaj zaczynała się Operacja
Barbarossa. I przez lasy przewaliły się kolejne wojska. Noc jest księżycowa,
ale mroźna. W luku kajaka znajdujemy nad ranem lód. Na trawie osiada szron.
|
Fot. Bartosz Januszewski |
Granicę
przekraczamy trzeciego dnia w Rudawce. Jedyne rzeczne przejście na wschodniej
granicy Polski. Od pewnego momentu jeden brzeg jest jeszcze polski, drugi
białoruski. Widać słupy graniczne.
Odprawa nie trwa krótko, wszystkie papiery i ubezpieczenie załatwiła
firma Szot, od której wynajęliśmy kajaki. Wszystko tam opisane – „spław
bajdarką” na „Awgustowskomu kanału so szliuzowanijem i noczlegom na turitskoj
bazie Nemnowo”. Potem nasze „bajdarki” kierują się na rzekę Nieman, w
Priewałkie przekraczamy granicę białorusko-litewską i płyniemy do Druskiennik.
Białoruska
część kanału i rzeka Hańcza robią z początku ponure wrażenie. Drzewa, krzaki i
nadbrzeżne zarośla wycięto. Widzimy więc tylko wykorzeniony piach. Za nim od
czasu do czasu objawia się wioska, gdzie dominuje drewniana zabudowa. Nawet
Związek Sowiecki nie zdążył zmienić tych lasów, za blisko do granicy, do
zasieków, kolczastego drutu, strażniczych wieżyczek. W cieniu granic mogła się
rozwijać przyroda. Teraz dopiero, jak granicę otwarto, brzegi postanowiono
ogołocić. Przed Dąbrówką jednak krajobraz robi się bardziej przyjazny. Wysokie
zalesione brzegi. Widać, że poprowadzono po okolicznych pagórkach ścieżki, na
widokowych pomostach można zobaczyć ludzi, którzy świętują 1 Maja.
W
Dąbrówce odpoczywamy dobrą godzinę, łowiąc promienie słońca. Nad rozlewiskiem
porozstawiano wiaty, sporo gości z Grodna, romantyczne parki przechadzają się
brzegiem, dziewczyny jak to tutaj często na szpilkach, nie w strojach
sportowych. Na drodze do Niemnowa znów wypływamy z lasu na otwarty teren. Przed
ostatnią śluzą czeka nas przenoska, do małej rzeczki Ostaszanki.
Ostaszanka
jest wartka. Wije się między kilkumetrowymi stokami. Światło już słabnące
wieczorne. Niedaleko przed nami na brzegu pojawia się bóbr, by z widowiskowym
pluskiem zniknąć w wodzie. Baza Niemnowo, o której mówił nam wcześniej Darek z
Szota to rzeczywiście dobrze przygotowane pole biwakowe. Nasza krzątanina na
brzegu nie uchodzi uwadze miejscowych. Podchodzi młode małżeństwo. Próbuję
zagadnąć do nich po rosyjsku, ale okazuje się, że oni są miejscowi. Miejscowi
Polacy znaczy. Jak zresztą większość ludności w rejonie Sopoćkiń. Na dobrą
sprawę jest tak jakbyśmy z kraju nie wyjechali. Pytają czy nie chcemy
przenocować w domu. Pozostajemy jednak przy namiocie. Po dniach marznięcia,
przecież można tu rozpalić ogień i grzać się przy ognisku.
-To
wszystko możecie palić, to dziadostwo – mówi gospodarz. Pokazuje stertę
śmiecia, resztki jakichś szop, dykty, jakieś flaki komórek, z których sterczą
gwoździe. Pod ścianą szopy stoi też resztka przykładnie poukładanego drzewa.
-Siekierki
nie chcecie?
Uznajemy
jednak, że to, co jest w zupełności nam wystarczy. Krążę jeszcze po krzakach w
poszukiwaniu gałęzi. Szybko staje namiot i wysiłki przy ognisku zostają
uwieńczone sukcesem. Płomień strzela wesoło w górę. Z przeciwnej strony rzeczki
jakieś dwieście metrów od nas patrzy na nas strażnicza wieża. To tak, żebyśmy
nie poczuli się do końca jak u siebie. Słychać szum wody. Co jakiś czas bóbr
plaśnie z impetem w wodę, jakby ważył bez mała sto kilo. Wypalają się powoli
tematy, zapadamy w nieskrępowane milczenie, słuchając trzasku ognia. Pigwówka
zamyka oczy. Gdy budzę się o pierwszej, ognisko dogasa. Gdzie patrzeć? Co jest
realniejsze? My jesteśmy. Ale za zasięgiem światła bijącego od paleniska,
zaczyna się ciemność, w której spoczęły wszystkie dawne czasy, z której jakieś
nowe pewnie się wyłonią, w staro-nowym, znajomym, a jednak obcym kształcie.
|
Fot. Bartosz Januszewski |
Rano
wysypiamy się i ruszamy późno. Ostaszanką do Niemna jest może z kilometr.
Ruszamy
dość szybko, jeszcze do końca się nie obudziłem, myśl jest senna, ale nurt dość
wartki. Widzę wystającą spod wody gałąź i mówię „gałąź”, siedzący za moimi
plecami Bart reaguje kierując kajak bliżej środka rzeki. Dziób ledwo muska
gałąź, ale kilkanaście centymetrów pod wodą znajduje się grubszy konar
zdradziecko wyciągając swoje macki w naszym kierunku. Kajak zatrzymuje się na
przeszkodzie. Momentalnie obrata burtą do nurtu. Mocne bujnięcie, jeszcze
rozpaczliwy ruch wiosłem i słyszę głos Barta:
-Toniemy!
I
widzę jak wyskakuje z kajaka, ląduje w wodzie po pas.
Kajak,
duża komfortowa jednostka, nabiera szybko wody. Wyskakuję i ja, ląduję w
wodzie.
-Obracamy
go! Musimy go obrócić! – krzyczy Bart.
Udaje
się nam obrócić kajak. Wylewa się woda, ale i nasze rzeczy, które lekkomyślnie
– pewnie swego, słabo zabezpieczone, zaczynają wypływać na powierzchnię.
Wyrzucamy paki jedne po drugich na brzeg.
I
wtedy, niespełna dziesięć metrów od nas, w dół rzeki spod wody wynurzają się
nasze termosy. Wesoło chyboczą się na wodzie. Bart robi ruch jakby chciał po
nie skoczyć, ale jest za późno. Przepadło.
-Pobiegnij
zobaczyć dalej, czy jest gdzieś wypłaszczony brzeg, bo tu nie da się go
wyciągnąć – komenderuje mój przyjaciel.
Drapię
się po skarpie do przemoczonych spodni lepi się piach i muł. Za zakrętem jest
kawałek płaskiej łąki z dostępem do wody. Teraz Bart wsiada do kajaka i płynie
tam, a ja przenoszę pakunki lądem. Wyglądam żałośnie. Chlupocze w butach,
przesiąkam zapachem wody. Ostaszanka staje się teraz namacalna węchem. Rzucam
klump zmiętych rzeczy obok kajaka. Na wierzchu ląduje przemokły, świecący się
kolorowo wielkanocny zając – i uśmiecha się do mnie durnie.
Ruszamy
więc dalej milczący i źli. Skupieni, by znów nie wylądować w wodzie. I nagle za
jednym z zakrętów srebrzy się mój termos zaplątany w krzaczory. Chwytam go
szybkim ruchem i humor od razu się poprawia. Termos Barta niestety nie
odnajduje się. Poprzez ciemniejszy kolor trudniejszy był do dostrzeżenia. Na
dodatek, to właśnie w nim znajdowała się herbata, którą mieliśmy się grzać na
Niemnie.
Teraz
nie ma co marudzić. Do Druskiennik ponad trzydzieści kilometrów wodą. A po
drodze jeszcze odprawa. Chwilę potem otwiera się przed nami przestrzeń. Niemen.
|
Fot. Bartosz Januszewski |
Robi
wrażenie ta rzeka, tak duża, a o tak dzikich brzegach. W przeszłości często
graniczna, między Prusami a Rosją, więc opuszczona przez ludzi. Po paru
kilometrach po lewej mamy brzeg litewski, po prawej białoruski. Miejscowości
pojawiają się z rzadka na wysokich brzegach. Trochę mężczyzn na rybałce. Nie wiadomo,
czy po cywilu, czy na służbie. Ta rzeka, która płynie na niżu ma miejscami tak
strome brzegi, że aż dziw. Tak ją zapamiętałem, gdy przekraczałem ją po raz
pierwszy pieszo – jedenaście lat temu mostem w okolicy Merecza. Nagle wyszliśmy
z lasu i powietrze stało się świeższe, przestrzeń można było poczuć w samych
płucach, Niemen płynął kilkadziesiąt metrów w dole. A pielgrzymka nie
zatrzymywała się, rozpędzona masa, w śpiewie przechodziła na drugi brzeg. Myśl
o tym, że wspaniale byłoby płynąć tą rzeką w kajaku, pojawiła się nieśmiało
wtedy. Teraz stała się realnością. Więc mogłem zapomnieć o tym, że jestem
zziębnięty, brudny i mokry, cieszyłem się krajobrazami, machaliśmy dziarsko
wiosłami. Spychało nas niekiedy w stronę brzegu, ale miejscami trafialiśmy w
główny nurt i wtedy drzewa migające nam po obu brzegach mierzyły na prędkość.
-Tylko
nie przegapcie tej wieży w Priwałce – brzmiał nam w głowach głos Darka -Nie
wiem jak ją można przegapić, ale takie przypadki się zdarzały. Może to wygląda
niepozornie, człowiek myśli, że to jeszcze nie to, a potem okazuje się, że
jednak. A wtedy – na Białoruś już więcej nie wjedziecie, bo oni traktują to
jako nielegalne przekroczenie granicy.
No
więc pilnujemy się. Na białoruskim przejściu czeka nas delegacja. Trzech ze
Straży Granicznej i jedna celniczka. Witają nas serdecznie.
Dwóch
znika z naszymi paszportami w budyneczku. Jeden z nich zostaje z nami. I
celniczka.
Dokąd
płyniecie? – pyta. Mówi płynnie po
polsku. Pyta czy nie za wcześnie na spływy.
-Latem
tu byś przyjechał – mówi do Barta. – Żonę masz?
-Mam,
ale moja żona w domu.
-Żonę
zostawił w domu, „druga” wziął na katastrofę – dodaję wyłażąc z kajaka.
Wszyscy
się śmieją.
-Wypadek
– zauważa pogranicznik.
-Ano.
Zdarzyło się. Na Ostaszance. Tam koło Niemnowo taka mała rzeczka. A pan dobrze
mówi po polsku…
Białorusin
uśmiecha się spod swojej wysokiej czapki:
-Nauczyłem
się oglądając telewizję. Czterech pancernych się patrzyło. I smerfiki… Potem na
granicy stałem, z z tirowcami rozmawiałem. A teraz tu – nie ma językowej
praktyki…Polaków prawie nie ma. A Litwini to po rosyjsku, ich język bardzo
trudny….
-wymienia
jakieś trzy litewskie zwroty -To tyle mojej znajomości litewskiego…
-Pewnie
mały ruch, pierwszy kajak dzisiaj – zagaduje Bart.
-Pierwszy
w tym roku! – śmieje się mundurowy.
-Gdyby
nie ta granica, to powstałby tu kurort, drugie Druskienniki. Za Związku
Radzieckiego już zaczęli budować. Ale potem Związek się rozpadł…
-Chcecie
coś zadeklarować na granicy? – pyta po rosyjsku dziewczyna, ale takim głosem,
że wiemy – żartuje. -Nie? Alkohol? Narkotyki? Nic? – śmieje się.
Ich
koledzy przynoszą dokumenty.
-No
to zadzwonimy do Litwinów, żeby do was wyszli – mówi nasz rówieśnik, co oglądał
po polsku Smerfiki.
Pomagają
nam zepchnąć kajak na wodę i życzą wszystkiego najlepszego.
Litwini
na drugim brzegu po chwili faktycznie wychodzą. Widzimy ich z daleka. Taka sama
delegacja. Trzech ze straży i celniczka.
-Do
nich to chyba po angielsku trzeba się odezwać – zastanawiamy się.
-Dzień
dobry! – rozprasza nasze wątpliwości najstarszy z celników, gdy już przybijamy.
Też mówi płynną polszczyzną.
Wszystko
się powtarza, tyle, że sprawdzanie dokumentów jest dużo krótsze.
Znów
opowiadanie o porannej przygodzie i znów jesteśmy miłą odmianą w tej nudnej
chłodnej wiośnie nad Niemnem. Jest tak swojsko, jakby mundury były tylko
elementem jakiejś gry terenowej, po końcu której wszyscy mielibyśmy iść na
piwo.
Wsiadamy
do Kajaka. Po jakimś czasie naszym oczom ukazuje się zapowiedź Druskiennik. Na
wysokim brzegu sterczy masyw zadaszonego narciarskiego stoku. Lądujemy pod
mostem, zaczepiają nas wszyscy przechodnie, którzy są Polakami na majówce.
Wkrótce zajeżdża po nas samochód Szota. Opowieści będziemy mogli kontynuować
zaproszeni do wieczornego grilla, Bart będzie brylował znajomością ślonskoj
godki i nie będzie się nam chciało jechać, będzie się nam chciało być…