Sudety niby Tatry, miasto niby Zakopane - pluszowe psy
i ciupagi, samurajskie miecze z napisem „Karpacz”. To był jeden z fragmentów listopada, kiedy przybywało tu
więcej ludzi, zapełniały się szlaki, turyści dreptali do Strzechy Akademickiej,
na Równię pod Śnieżką, na Szrenicę, Karkonoską Przełęcz. Tyle razy już byliśmy
w Karkonoszach, cóż mogło być nowego, w tych Alpach kieszonkowych, gdzie na
poniemieckości osiadł polski kicz, a za granią zaczynały się Czechy – gdzie nie
brakło również architektonicznych baboli z poprzedniej epoki? Chodziło o to by
się oderwać. Od pracy, monotonii rytmu pędzących tygodni, od mediów i
przedmiotów. Oczyścić umysły, w górach najbliższych – dostępnych wprost z jadącego
z Wybrzeża pociągu. Za brzegami parku zaczynał się las, gdzieniegdzie już
przyprószony śniegiem i warstwa kosodrzewin. Zamiast na szlak graniowy warto o trafić na mniejsze ścieżki.
I tak od Sowiej Przełęczy można iść trawersem przez południowe zbocza Śnieżki.
Na samym szczycie wszystko zamknięte z wyjątkiem kaplicy św. Wawrzyńca, gdzie
schroniliśmy się na kilka minut przed szalejącą wichurą. Jakoś nie pamiętam wcześniejszych
tutaj wizyt, bo pędziło się do budynku ufo, nie zaglądając do kaplicy. A to
przecież ona stała tu z górą trzysta lat. Blade światło czołówki rzucało
poprzez pręty smugę światła na ściany surowego wnętrza. Kaplica przetrwała
chociaż – doświadczały ją liczne katastrofy. Bywała i schronem dla turystów, na
całe dziesięciolecia tracąc charakter sakralny, waliły w nią pioruny, w latach
napoleońskich łupili złodzieje, a podczas zapomnianej przez dzieje „Kartoffelkrieg“
– wojny kartoflanej, żołdacy.
Ta chwila, gdy otwiera
się drzwi i wchodzi w zadymkę… Zejście po oblodzonych kamieniach i przy mocnym
wietrze. Jest taka zbitka słów, która jest jedyną realną – „temperatura odczuwalna”.
Dzisiaj wynosiła minus 10, mała namiastka ekstremum. Ale już pod Śląskim Domem
było spokojniej. Szliśmy na czeską stronę. Polskie schroniska to
zazwyczaj kulinarne dziadostwo dla przewalającej się przez góry wakacyjnej
stonki. Stonka, wiadomo, sprzątnie wszystko. fastfood, zapiekanki i pierogi z
mrożonek. A Luční Bouda? Smród na
klatce schodowej okazał się wydobywać z produkowanego tu piwa. Było wyborne. Na
przystawkę utopence, a na główne danie pieczona wieprzowina, mięsne arcydzieło.
Następnego dnia, przy śniadaniu, widzieliśmy zwalistego szefa kuchni, jak
sprawował pieczę nad szwedzkimi stołem, kierował młodszymi pracownikami niczym
generał swoją armią. To był dość drogi hotel, nocleg na podłodze trzy razy
droższy niż w Polsce, ale wystrój pozostał schroniskowy, z masywnymi ławami, z
galeriami starych zdjęć na obitych drewnem korytarzach.
W historii boudy
wspomina się epizod z 1938 roku. Zostało spalona przez czechosłowacką armię,
która musiała odejść znad tutejszej granicy w głąb zanikającego państwa.
Wehrmacht odbudował później schronisko i trenował komandosów mających dokonać
inwazji na Norwegię. Myślałem jednak o oddziałach czechosłowackich
stacjonujących na nieprzyjaznym dla nich terenie. Co myśleli ci żołnierze –
kiedy bez wystrzału musieli oddać tutejsze pozycje – odsłaniając swój kraj na
atak Hitlera? Czemu spalili schronisko? Było to przemyślane działanie, akt
zemsty, a może gest rozpaczy czeskiego Ketlinga?
Rankiem poniżej
szczytów nieco się przejaśniło. Mgły odsłoniły zasypaną dolinę. Stąd wypływała
Biała Łaba. W Boudzie u Bileho Labe kameralnie i domowo. Szum pobliskiej rzeki,
oblepiony śniegiem most i informacyjne tablice, cudowna droga przez biały
świerkowy bór aż do przełęczy i wyżej – do kolejnej boudy, gdzie znów
wyśmienity obiad i ostatnie w tym roku piwo po czeskiej stronie.
Na polską zeszliśmy już
w szarówce, odkrywając wcześniej nieprzedeptany szlak u podnóża Śnieżnych
Kotłów. Przedzieraliśmy się nad brzegiem zmarszczonych temperaturą bliską zeru
stawków. Droga zdradliwie kryła liczne szczeliny i wykroty, powodując
kilkakrotnie wywrotki. Na szczęście obyło się bez skręceń i złamań. Zostały
tylko brudne i podarte spodnie. Droga dłużyła się niemiłosiernie. Zapadły już
ciemności. Wypatrywaliśmy łuny schroniska, ale bezskutecznie. Wszystko
przesłoniły chmury, znikły tafle świateł Szklarskiej Poręby. W nocy
wyraźniejsza staje się wewnętrzna melodia, rozprzestrzenia się w niewidzialnych
dolinach i odbija od ścian gitar:
Pustynia śpi, zabija
świat
Jak cicho obok nas, jak cicho tu i tam
I niemy krzyk, gdy serce drży
W zimową noc niech nie wie nic Zły
Jak cicho obok nas, jak cicho tu i tam
I niemy krzyk, gdy serce drży
W zimową noc niech nie wie nic Zły
Szliśmy bez sztywnego
planu, nie wiedząc, gdzie pozwolą dotrzeć warunki pogodowe. Dlatego niemiłe
zaskoczenie w Schronisku Pod Łabskim Szczytem, gdzie odmówiono nam noclegu „na
glebie”. Nikt z tutejszych gości nie odpowiedział „na dzień dobry”. Opuszczaliśmy
więc to miejsce bez żalu, skreślając je ze swoich map. Znów wyszliśmy w
śnieżącą noc. Trochę błądziliśmy, ale
droga na Szrenicę okazała się jednak łatwa i prawie na całej długości wydeptana.
Nie pomogła tylko polska myśl techniczna. Wszystkie drogowskazy, zawieszone
wysoko, zapewne ze względu na turystyczne bydło, znajdowały się cztery metry
nad ziemią. Przysypane śniegiem pokazywały rozmaite drogi donikąd. Na szczęście
trafiliśmy mimo wszystko do Schroniska na Szrenicy – i tu zupełnie inna bajka.
Choć budynek opanowała grupa 65 studentów, znalazła się i podłoga w zamykanej
sali i ciepłe podejście właścicielki, która następnego dnia zabezpieczyła zapomniany
w porannym pośpiechu telefon. Raczyliśmy się ostatnim podczas tej wycieczki
piwem i słuchaliśmy przedwojennych piosenek. Były i Legiony, i Serce w plecaku,
i Mieczysław Fogg, i wiele jeszcze innych starych melodii.
Pociąg ze Szklarskiej
odjeżdżał o ósmej trzydzieści, więc już o szóstej ruszyliśmy na szlak. Chmury
rozproszyły i na szerokiej ceprostradzie nie trzeba było odpalać czołówki.
Szliśmy i szliśmy, aż Szklarska Poręba, wyłoniła się zza drzew. Miejscami
zaniedbana, ale przedwojenna. Dworzec był wielki jak na taką miejscowość. Kto
wie, czy teraz nie mieszkało tu mniej ludzi niż w 1945. Oprócz pomieszczenia z
kasami znajdowała się jeszcze przestronna jak nieduży kościół poczekalnia.
Przyjeżdżać tu musieli kuracjusze z różnych stron Niemiec, zwłaszcza z północy,
gdzie w Riesengebirge było
najłatwiej dotrzeć. Przez ponad sto lat Śnieżka – Schneekoppe była przecież
najwyższą górą Prus.
Co było dalej? Na rozkładzie Bart dostrzegł pociąg do Liberca. I tym
samym otworzyła się możliwość nowej tropy prowadzącej na czeską stronę Izerów.