sobota, 15 listopada 2014

Beskid Morawski w listopadzie

Uwielbiam Cieszyn. Jego biegnące w górę i w dół ulice, zaułki. Czarny Chodnik, Doktora Michejdy, Zamkowa, Stroma, Kiedronia… Zawsze obiecuję sobie, że wrócę tu jako flaneur a nie górski turysta z całym majdanem na plecach. I zawsze nie mam czasu, zawsze tylko godzina urwana w biegu ze stacji na stację, z Cieszyna do Tesina . Z Polski do Czech. Albo z Czech do Polski. To prawie dwa kilometry. Albo dosłownie krok. Wchodzisz na most nad Olzą i już jesteś po czeskiej stronie miasta, po drugiej stronie lustra.

Zwykle ruszaliśmy na południe z Bartem we Wszystkich Świętych, teraz jednak długi weekend wypadł 11 listopada. Plan powstał już podczas zeszłorocznego wypadu w Jeseniki. Lata mijają coraz szybciej a my znów w pięknym lesie bukowym, na podejściu pod Javorowy od strony  Vendryne.  Liście sięgające do pół łydki i mgła osiadająca na okularach. Listopadowe schroniska świecą ciemnymi pustkami. Słychać tu wyraźnie każdą myśl, która nie jest ścigana przez terminy i telefony. Śmialiśmy się, że jedziemy na znane z podręczników Zaolzie.  Witały nas dwujęzyczne nazwy ulic. W chacie na Javorowym w pustej jadalni przeglądaliśmy stare albumy. Szkaradziejstwo architektury z ery dojrzałego Husaka albo środkowego Gottwalda. Ale były też piękne zdjęcia z gór i publikacje nowe – dwujęzyczna książka Stanisława Zahradnika o wsi Ropica. Pochłonęły mnie tabelki o składzie narodowościowym i wyznaniowym  miejscowości.  Nawet pobieżne kartkowanie dawało pojęcie o historii tych ziem. Ciekawe były widoczne tu narodowościowe szwy: „Zdecydowana większość miejscowej ludności polskiej witała zmianę jako wyzwolenie spod władzy czeskiej. Z drugiej strony 12 rodzin, ogółem 75 osób narodowości czeskiej dobrowolnie, w większości wypadków pod przymusem opuściło Ropicę i udało się do Czechosłowacji” (to o roku 1938). O 1920 zaś: „Po niedużym ubytku na początku tego okresu spowodowanym dobrowolną lub wymuszoną emigracją niektórych mieszkańców wsi do Polski, później nastał szybki wzrost spowodowany przede wszystkim napływem osób z Moraw i Czech”. Zawsze mogłeś opuścić swój dom dobrowolnie. A jak nie, to na wszelki wypadek pozostawał przymus. Gdybym miał wskazać, co jest najcenniejszego w naszych czasach, odpowiedziałbym: Schengen. Otwarte granice.


Następnego dnia startujemy o 7.30 rano, początkowo trafiamy na ciężki odcinek, rozjeżdżone błoto w czeluściach świerkowego lasu. Przedzieramy się przez powalone pnie i kleiste wyspy wśród kałuż. Na szczęście potem droga się poprawia, przejaśnia się i wychodzi słońce. Koło chaty Slavić rozpościera się rozległa polana i emanujące światłem widoki. Lśnią się jeszcze resztki wczorajszego deszczu na żwirówce. Bardzo dużo ludzi z psami spotykaliśmy w tych górach, były to wręcz rewiry psiarzy najrozmaitszych - pełen przegląd ras, nie wyłączając kundelków.  Dla psów wstęp do schroniska jest wzbroniony, szczekające czworonogi tkwiły więc poprzywiązywane do drogowskazów i plenerowych stolików. Zjedliśmy wczesny obiad. Wnętrze chaty kusiło, żeby pobyczyć się tu dłużej, ale trasa tego dnia liczyła trzydzieści kilometrów, co przy krótkim dniu oznaczało zahaczenie o zmrok.  Trzeba było ruszać.


I dotarliśmy do granicy czesko-słowackiej.  Szeroki dukt leśny snuł się wzdłuż grzbietu. Aż do kompleksu narciarskiego koło Białego Kriża. Widok był wspaniały, jeśli tylko odwróciło się tyłem do upiornych późnokomunistycznych kubatur. W lasku zapaliliśmy znicz przy niewielkiej kapliczce, minęliśmy też biały krzyż, który dał nazwę temu miejscu. Piękny, rzeźbiony, przewiązany dużym różańcem. Z polan, które przecinaliśmy raz po raz otwierały się widoki na Łysą Horę. Jest to szczyt formatu Turbacza – 1324 metry. Internet będący skarbnicą bezużytecznych wiadomości informował, że swego czasu Łysa Hora była najwyższym szczytem Protektoratu Czech i Moraw. Jej wierzchołek był naszym celem – odkryty, ze stacją meteorologiczną na szczycie górował nad otoczeniem.  Grupa „studentów 68”, jak nazywaliśmy sobie napotkanych dziarskich starszych ludzi pokazała nam szczególnie efektowną vyhlidkę. Ostatni odcinek podejścia pokonaliśmy szosą.
Na górze – fukało (wiało). Pojawiła się też mgła. Dobrze było schować się w jadalni schroniska.

Byliśmy tam tylko my i pani za barem. Wtedy stanął w drzwiach, zakapturzony. Na nogach miał kalosze, w ręku dużą starą latarkę. Wiek na oko pięćdziesiąt kilka lat. Spokojna pogodna twarz perfekcyjnej dobroci. Gdy już odtajał i stanęło przed nim piwko poświęcił nam trochę uwagi.
-Chłopcy spróbujcie tego  - postawił przed nami kielonek brązowej nalewki – To beskidzki czaj, bardzo mocne 52 procent.
Pierońsko to było dobre. Ale nie mogliśmy potem znaleźć tego w żadnym sklepie.
Był pracownikiem stacji meteorologicznej. Sam na sam z wiatrami, przyrządami i ciszą. Nie wiem jak miał na imię. Niech więc tu wystąpi jako Latarnik.
-Jeździłem sporo po górach, znam to. Za komunizmu pojechaliśmy z klubem na Kaukaz. Byłem też w Bułgarii, Riła, Pirin. Ciężko było wyjechać, cała masa pozwoleń była potrzebna. I w Polsce byłem, ale przez przypadek. Zgubiliśmy się na biegówkach, zajeżdżamy do gospodarstwa a tu… Polska. Pani nas poczęstowała herbatką, ale złapała się za głowę. Jezus Maria! Straż graniczną mi tu ściągniecie, trafią tu po śladach! Ale mieliśmy farta. Wiatr zawiał ślady i bez problemu wróciliśmy do Czechosłowacji.
A potem, po rewolucji – pamiętam, tak dokładnie powiedział „po rewolucji”, zabrzmiało to jak odblask naprawdę dawnych dziejów – jeździliśmy w wyższe góry, bo latka przecież lecą. Wszedłem na Mont Blanc, byłem w Nepalu…
Ktoś taki jak Latarnik jest jak cenna książka w antykwariacie, której grzbiet widzisz, możesz nawet przeczytać co jest napisane na skrzydełkach okładki, ale nie masz szans jej kupić, przeczytać. Wiesz jednak, że ten człowiek to biały kruk.



Trzeciego dnia naszym celem był Smrek. Niewiele niższy od Łysej Hory od strony wschodniej wyglądał potężnie, bo doliny są tu głębokie i niezamieszkałe. Podobno bywają tu jedyne w Czechach niedźwiedzie. W niższych reglach, gdy ustąpiły świerki, znów czekał nas las bukowy. Spomiędzy pni widać było taflę sztucznego jeziora. Na tamie zrobiliśmy krótki popas. Jakaś sympatyczna pani chciała zabrać nas mikrobusem do Ostravy. Czekało nas jednak jeszcze kilkukilometrowe podejście. Takie atrakcje tylko w Czechach – wspinasz się ścieżką wiodącą przez świerkowy bór, żeby natrafić na kupę kamieni, która okazuje się pomnikiem Johna Lennona. Były to dość żałosne resztki po prawdziwym pomniku postawionym tu w 1982 roku. Jak wyglądał przed laty pokazywała kserówka w przemoczonej plastikowej koszulce wsunięta między kamienie. Smrek jest szczytem dość dzikim, dlatego nieraz za czasów komunistycznych spotykali się tu dysydenci. Niedaleko od pomnika Lennona stał, pozostający w dużo lepszym stanie, pomnik Jana Palacha. Gdy już osiągnęliśmy wierzchołek Smreka mało nie padliśmy ze śmiechu. Na słupie oznaczającym szczyt ktoś przymocował skradzioną tablicę przystankową, rzecz jasna żaden autobus na tej „zastavce”  w dzikich ostępach się nie zatrzymywał.

Nasza trasa wiodła nas teraz do Ostravic. W tej miejscowości jest dużo zachwycających swoją naturalnością starych drewnianych domów. W małym markecie postanowiliśmy wydać resztę koron – na zapasy rumu i kofoli. Ekspedientka wskazała nam też drogę do „ubytovania” – zakwaterowanie znaleźliśmy w skrytym wśród niewielkich bloków hotelu robotniczym. Warunki panowały tu skromne, taka czysta obskurność, w której sympatyczna pani z recepcji pyta, czy potrzebujesz wi-fi. W pokoju za 200 koron mieliśmy nawet telewizor. Bufet pozostawał czynny od 5.15 do 8, ponieważ wtedy właśnie robotnicy wychodzą do pracy. Nasz pociąg do Polski odjeżdżał tuż przed siódmą, więc nie zdążyliśmy z niego skorzystać. Ale gdybyśmy zdążyli czekałaby nas niezidentyfikowana zupa (polevka) i parówki. Zaczęliśmy od spłukania z siebie trzydniowych potów. Krzątaninę przerwało nam surrealistyczne wydarzenie. Zapukał do naszego pokoju facet, który miał naprawić zepsuty zamek. Manipulował coś przy nim drucikiem. Co jeszcze dziwniejsze – zrobił to skutecznie. Teraz mogliśmy już zamknąć pokój i iść do miasteczka. Było całkiem wygasłe, zero ludzi. Z trudem znaleźliśmy przyjazną gospodkę, gdzie piliśmy piwo Zbój i raczyliśmy się żeberkami oraz utopenci. Bart wprowadził mnie w błąd mówiąc, że to coś z ogórkami. Owszem, było to coś w marynacie – kiełbasa jakby w soku z kiszonych ogórków. Znakomity zestaw. Na zagrychę po ćwierć kilo żeberek. Ale po trzech dniach wędrowania wtrząchnąłem wszystko. 


Rano cichutki czysty pociąg. Dużo młodzieży jadącej do szkół. Przez różne Frydki-Mistki przedostaliśmy się z powrotem do Cieszyna. Znów przekroczyliśmy lustro. Gdy w Cieszynie pytaliśmy o drogę do dworca autobusowego pierwszego napotkanego przechodnia ten rozłożył bezradnie ręce: "Ja nevim, jsem Ceh". Potem jeszcze napotkaliśmy kaplicę na dworcu w Częstochowie, maszerujący ulicami pochód łysych skandujących "narodowa Częstochowa", jakby w tym monoetnicznym państwie funkcjonowały jakieś groźne mniejszości.W PKP do Gdyni nawet dostaliśmy miejscówki. I to było najdziwniejsze. 

sobota, 1 listopada 2014

Artur Fryz, wspomnienie

Wiersze na piętrze, Sopot, Dworek Sierakowskich 21 maj 2013. Od lewej Krzysztof Kuczkowski, Artur Fryz i autor bloga. 


Głos Artura usłyszałem po raz pierwszy przez telefon. Musiało to być jakoś w 2006 roku, informował, że mój debiutancki tomik otrzymał jedną z nagród w Złotym Środku Poezji.  Dziś Artur Fryz jest pamiętany w pierwszym rzędzie jako twórca tej nagrody i tego festiwalu. Do niewielkiego Kutna co rok u progu lata zjeżdżali poeci z całej Polski. Nie lubię imprez literackich – tych zjazdów kółek wzajemnej adoracji podminowanych skrywaną niechęcią i ego mówiącym ja, ja, ja, ale do Kutna lubiłem przyjeżdżać zawsze. Wywiozłem stąd zarówno przyjaźnie, jak i pojedyncze spotkania – są osoby, które widziałem w życiu raz albo dwa, ale pozostają w życzliwej pamięci. Przez Kutno właśnie. Wyjątkowość Artura było widać szczególnie podczas tego typu spotkań, nie tylko w Kutnie, ale gdziekolwiek, gdzie się pojawił. Był to człowiek – nie będzie w tym górnolotnej przesady – pewnej misji. Kochał poezję i wiele uwagi poświęcał innym piszącym. Zbliżał ludzi. Przy tym wszystkim pozostawał samoswój, wyrazisty. Był antytezą osobników bez właściwości, kręgosłupów i zasad.

Gdy myślę o jego twarzy, widzę na niej wypisaną dobroć i melancholię. Miał za sobą wiele ciężkich osobistych doświadczeń, niósł w sobie przepaść, ale pamiętam go też śmiejącego się. Jak śmiał się z całej duszy i jak uśmiechał się smutno. Był człowiekiem uważnym. Najcenniejszym prezentem, jaki otrzymałem od niego jest wiersz z dedykacją. Niech to będzie poezja piłki nożnej. Pamiętam dokładnie moment, który go zrodził. To było podczas mundialu w Niemczech. Oglądaliśmy wtedy w knajpie koło Kutnowskiego Domu Kultury mecz ćwierćfinałowy mistrzostw świata – Brazylia przegrała z Francją 0:1. Łatwo to można sprawdzić w Internecie – był 2 lipca 2006. Było wiele osób, ale najwięcej czasu spędziliśmy obaj wtedy w gronie – Wojciech Wencel, Miloš Doležal, Jaroslav Šubrt. Rozmowy o poezji mieszające się w upalny dzień z rozgrywającym się obok meczem, i tę właśnie aurę Artur utrwalił. Piłka nożna dźwiga w tym wierszu poezję a poezja piłkę nożną. Fryz był wolontariuszem, komiwojażerem poezji. Traktował to jak służbę. Ale przede wszystkim był sam poetą, który miał coś do powiedzenia. Prawda, którą zawarł w wierszu o futbolu odnosi się do wszystkich poetów. I tych, którzy rozgrywają swoje mecze na Santiago Bernabeu i tych, co na Łazienkowskiej i tych, którzy kopią piłę na zwykłym orliku. Jeśli już wychodzisz na boisko daj z siebie tyle, ile możesz. Nie oszczędzaj się. I pamiętaj, że piłka to gra zespołowa. To spotkanie z Innym. Tym, który dogrywa ci piłkę, ale i tym, którzy walczy z tobą bark w bark.

to będzie poezja
jeśli będziemy ze sobą
próbowali być

i po meczu wymienimy się

spoconymi koszulkami
ciałem i krwią
piekłem i niebem
słowem
wszystkim
co nie pasuje
wszystkim

nawet wynikiem

W maju 2013 Fryz odwiedził mnie w Gdyni na Morskiej. Miał kilka spotkań autorskich, z których jedno – w Dworku Sierakowskich prowadziłem. Zjedliśmy szybki obiad, po czym zapytał czy nie pożyczyłbym mu jakiejś koszuli. Nie chciał na spotkanie iść w przepoconej. Życie dopisało więc do jego wiersza zakończenie, mieliśmy zamienić się koszulami. Otworzyłem szafę, ale jestem szczupły  Artur zaś miał sylwetkę słuszną - dość pękatą. Żadna z koszul nie wchodziła na niego. Łatwiej było nam się wymienić imieniem niż koszulą. W końcu znaleźliśmy jedną – starą czarną dżinsową po moim ojcu. Ta pasowała na niego. Ale gdy już Artur ją założył stwierdził, że ma zepsuty zatrzask. Ostatecznie poszedł więc na wieczór w swojej własnej. Własne losy można nawzajem przymierzać, ale nie można ich ponieść. Tak czytam dziś ten wiersz. Gdy wymienimy się wszystkim, nawet tym, co nie pasuje, wtedy spotkamy się naprawdę.

Dokładnie rok temu – tuż przed Wszystkimi Świętymi rozmawiałem z Arturem po raz ostatni. To była bardzo krótka rozmowa. Artur pytał, czy wysłałem umowę o dzieło, żeby rozliczyć antologię. Był to chyba drugi albo trzeci monit z jego strony, bardzo na tym mu zależało. Domykał sprawy?

Książkę Fryza Czytanie z księgi świętego Kłapouchego bardzo lubię. To jest tak, że mamy w swoim życiu swoich świętych, z których każdy ma inny charyzmat. Jest więc święty Puchatek i święty Prosiaczek, święty Tygrys, święty Królik i dobrze jest czasem mieć świętych Krewnych i Przyjaciół Królika. No i oczywiście jest święty Kłapouchy. Fryz pozostanie na zawsze dla mnie świętym Kłapouchym, który mieszka gdzieś na obrzeżach mapy w zakątku ponurym i smutnym. Był jak ta postać z dziecięcej książki, gdy wycofywał się na obrzeże śmiechów i gwarów, zapadnięty gdzieś w swoich rozmyślaniach albo zmęczeniu. Takie wrażenie sprawiał, gdy widziałem go po raz ostatni w Sopocie, rok temu, w październiku. 

Artur był też moim znajomym na facebooku. Nie rozmawialiśmy za pośrednictwem tego medium wiele, ale poczułem niedawno potrzebę, żeby poczytać tę zwykłą korespondencję. Okazało się, że jest to niemożliwe. Po śmierci Artura profil został zlikwidowany a wraz z nim zniknęło wszystko, co Fryz napisał w wiadomościach. W naszym dialogu pozostały tylko moje wypowiedzi i kwestie, w miejscu wypowiedzi Artura pojawia się komunikat, że to spam. Rozmawiam więc tam... sam ze sobą.... Zniknęło nawet to, co kiedyś faktycznie powiedział. Nie można do tego wrócić.

Trzeba się spieszyć, żeby zdążyć się spotkać i naprawdę porozmawiać. Ale rozmawiać można nie tylko z żywymi. Z umarłymi też. Jedni wierzą, że zmarli słyszą nasz głos, inni twierdzą, że śmierć to ostateczny koniec. Ale niezależnie od tego mamy wobec nich zobowiązania. Bo obojętnie, czy są gdzieś, czy nie ma ich nigdzie, są jeszcze w naszym umyśle, jest pamięć o ich ruchach, gestach, odbicie oczu, jest echo ich głosów, zapadłe w nas tak, jak światło dalekich gwiazd, których już – w chwili gdy je widzimy na niebie – nie ma.

Więc dzisiaj też jest czas, żeby mówić: Arturze, dzięki, że byłeś, jesteś.