niedziela, 28 grudnia 2014

Pierwszy śnieg w Jarze Raduni





spacja Jar Raduni

pierwszy śnieg w Jarze Raduni, na żyłkach liści,
w każdej kresce mrozu.
pierwsze skrzypnięcie podeszw na stacji Babi Dół –
tego ranka jest jak niezapisana kartka,
chociaż byłeś tu na wycieczce z Pieksonem
w październiku 1988,
jak mówi książeczka PTTK.
ograniczona jest liczba wrażeń, nie da się ich 
więcej  wchłonąć,  zdają się słabnąć. jak wzrok.
(....................................................................
...................................................................)
(dalej coś miało być, może kiedyś będzie)


piątek, 19 grudnia 2014

tears in rain

Gdy miałem siedem-osiem lat po raz pierwszy zasiadłem przed komputerem. Kolega ojca zaprosił nas do siebie do domu, mogłem pograć na ZX Spectrum. Nie znam tytułu gry – chodziło się ludzikiem po labiryncie. Życiu ludzika zagrażały mrówy, które można było zabić znalezionym mieczem. W ten sposób zabiłem cztery mrówy a piąta… mnie. Śmierć ludzika spowodowała głęboki wstrząs. Przeżyłem to tak, jakby rzeczywiście zginęła żywa istota. Oczywiście w kilka lat później, gdy spędzałem przed komputerem kilka godzin dziennie, tracąc kolejne życia w najróżniejszych strzelankach, bijatykach, czy zręcznościówkach – nie mogło być mowy o takiej emocji, jak wtedy po śmierci ludzika na starym ZX. Często się mówi – gry komputerowe tworzą złudzenie, że wszystko można zacząć od początku, że nie ma mowy o żadnej odpowiedzialności. Pewnie w jakimś stopniu to prawda. Dziś jednak myślę o swoim życiu jak o takiej grze, która zaczynała się i kończyła kilka razy. Bo przeżywa się w życiu wiele małych śmierci. Runą życiowe plany. Wystarczy, że ktoś umrze, ktoś odejdzie albo zdradzi – i już nie ma przyszłości i nie ma przeszłości, która okazała się ślepa, nieprawdziwa. To, co było najpiękniejsze będzie największym ciężarem; to, co dawało siłę będzie teraz tylko źródłem czarnej jak rozpacz nostalgii. 

Ludzie dzielą się na dwie kategorie – tych, którzy szukając przyczyn swojego poczucia krzywdy robią reset za resetem,  zaczynają wciąż od nowa, przekonani, że błąd tkwi gdzieś na zewnątrz, nie w nich samych i tych, których raczej spotykają niechciane resety, którzy są postawieni wobec faktów dokonanych. Nie należę do tych, którzy chętnie wciskają reset, chyba, że już naprawdę nie ma innej drogi, życie się zawiesi w jakimś beznadziejnym pacie bez wyjścia. Skutkiem tego raczej bywałem resetowany niż resetowałem. Zresetować można różne rzeczy. Pracę, miłość, przyjaźń, miasto, religię… Osoby pierwszej kategorii traktują reset jak wybawienie, chwilę euforii, dającej im poczucie mocy. Po jakimś czasie przychodzi kac, który jest zapowiedzią nowego resetu – i tak to trwa… Druga kategoria osób – ci, co są resetowani, stają wobec sytuacji bezradności, zupełnego ogołocenia. Wiele razy trzeba zaczynać od początku. Co by nie mówić – zaczynać od zera albo od punktu wyjścia – nie jest to coś pożądanego… Potem już wszystko zależy od charakteru. Jednych porażki blokują, spychają w obręb siebie, inni po jakimś czasie wstają, otrzepują się i idą dalej. Jeśli trochę już lat i resetów przeżyłeś/łaś, to mogłeś/aś nabrać pokory i paradoksalnie – siły. Maleje liczba rzeczy, które mogą cię dotknąć do żywego.

                Gdy już nadejdzie ten moment, kiedy zdasz sobie sprawę – przyszłość i przeszłość właśnie przestały istnieć – nie mam się na czym oprzeć, czego się chwycić, to nie pora na roztkliwianie się nad sobą. Jedno jest wiadome – t e r a z istnieje. Zanim stanie się początkiem czegoś nowego musi przyjść moment pożegnania z tym, czego już nie ma.

Jest taka słynna scena w filmie Blade runner Ridleya Scotta. Dwie minuty poezji w dwóch godzinach pościgów, strzelanin i przyszłościowego mroku.  Wypowiada je replikant Roy Batty: 

I've seen things you people wouldn't believe.
Attack ships on fire off the shoulder of Orion.
I watched C-beams glitter in the dark near the Tannhauser gate.
All those moments will be lost in time, like tears in rain.
Time to die.

Chwilę potem Roy umiera, jeśli tak można powiedzieć o androidzie… Kończy się jego czas. Ale wcześniej jest ta jedna łza w deszczu, niemal niedostrzegalna. Smutny uśmiech. I piękno.




piątek, 5 grudnia 2014

Gdynia zimą



Przyszedł mróz. Dobrze się chodzi po mrozie. Mróz przynosi rześkość. Zima w pełni jest jak księżycowa noc. Słońce w takiej zimie zdaje się jaśniejsze, niebo czystsze.  Brakuje jeszcze tylko śniegu, żeby móc założyć narty.  W tym mieście zamieszkałem zimą siedem lat temu. To tu nauczyłem się aktywnie zimować. I z tych godzin urwanych bieganinie składa się dla mnie to miasto. Z wzgórz zaczynających się za Działkami Leśnymi. Z euforycznego zjazdu do Demptowa. Ze ścieżki w śniegu wydeptanej u stop klifu. Z porannego mola w Orłowie. Idąc do Sopotu, wchodząc do Koliby lubię sobie wyobrażać, że jestem w górach. I nie boję się tandety tych wyobrażeń; bo nade wszystko liczy się doświadczenie pustki, przestrzeni. Nawet bardziej lubię tu zaglądać, gdy na zewnątrz jest paskudnie. Bo nie ma złej pogody na spacery. Uwielbiam maszerować , gdy sypie śnieg albo gdy leje. Jak świat się kurczy do tych kilku metrów przede mną. I Biegówki! Zakładać  je zawsze! Gdy jest wczesny ranek, gdy jest popołudnie. I wtedy, gdy już się robi ciemno. To ciemno, co ogarnia cały las dookoła.  Ten moment, kiedy dojeżdżam do pierwszych świateł. Dziki są banałem tutaj. Podobnie lisy.  Przez całe dzieciństwo nie widziałem lisa a teraz natykam się na lisy tak często jak na miejskie koty. Ich ślipia świecą w ciemnościach. Ci bywalcy śmietników w ogóle nie boją się ludzi. Gdy mróz trzyma długo zamarza zatoka. I straż miejska goni ludzi idących pieszo do torpedowni.

Zwykle opisuję tu swoje wyjazdy. Ale życie składa się zasadniczo z dwóch elementów: z powtarzalności i niepowtarzalności. Niepowtarzalność jest celem i smakiem. Każda ma swoją nazwę. Powtarzalność tworzy masę mięśniową życia, to właśnie w powtarzalności się ją buduje, tu wykuwa odporność. Żeby móc sięgać po niepowtarzalność. Gdy gdzieś wyjeżdżam chłonę świat wszystkimi zmysłami. Zapisuję imiona ludzi, nazwy miejscowości, robię zdjęcia. Gdy jestem w domu, w Gdyni, gdy przechodzę po raz enty te same ścieżki myślami jestem zwykle gdzie indziej. „Odpływam” będąc przecież w swoim bezpiecznym porcie. Gdynia jest faktycznie miastem z morza i marzeń, bo tu snują się myśli, które są daleko, które przenoszą poza horyzont. Gdynia jest na tyle blisko brzegu rzeczywistości, że nie przytłacza.

To tu mieszkam i knuję wszystkie swoje wyjazdy i ucieczki. Wbiegam na peron, siadam zdyszany w przedziale, i czuję to cudowne szarpnięcie –
Odjazd!