niedziela, 31 stycznia 2016

Dzień w Wilnie

                                                                                                                              Fot. Aneta Klimek

Wilno we wczesnych godzinach rannych ma przepite oczy. Opustoszały Prospekt Giedymina w poświacie sztucznego światła. Schodzimy w głąb miasta. Szarzeje. Jeszcze słychać beaty z klubu na Wileńskiej, jakiś kompletnie pijany koleś wsiada na rower i rusza w głąb ulicy.  Przed hotelami  rozbuchany przepych, drogie samochody i język rosyjski, w całej jaskrawości pijaństwa. Spod drzwi luksusowych hoteli niedaleko do Ostrej Bramy. Część przechodniów przechodząc pod nią żegna się. Pełna przepaść wśród kobiet na jednej ulicy, w jednym ujęciu aparatu - od modnie ubranych na szpilkach, do babuleniek w chustkach naszych prababć.  Litewski obecny we wszystkich szyldach i napisach nakłada na to miasto trudno zrozumiały szyfr. Taki nierozerwalny splot – swojskiego baroku, rosyjskiej guberni i litewskich językowych zawijasów.


                                                                                                                                    Fot. Aneta Klimek
Na Rossie jedna za drugą polskie wycieczki. I miejscowi Polacy próbujący zarobić – a to za kwiaty, a to za oprowadzanie. Drepczą z autokarów rodacy do świętych miejsc. Do swoich rodzinnych uniesień. Ale pamięć niektórych pewnie nie sięga dalej niż po pozycję w turystycznym folderze. Jechać do Wilna, jechać do Lwowa… Po przeszłość, po coś, co ma barwy bardziej pierwsze. Do kraju, który zawsze od tego dzisiejszego bardziej jest. Koło Bazylianów Cela Konrada. Przychodzi Gustaw w dresach i w nic się nie przemienia. Wchodzi do celi Konrada, wychodzi z celi Konrada. Jak wyszedł – ulga. Można zamknąć oczy i postać w ciszy. Ale szczerze - większe wrażenie robi brama do klasztoru. Wygląda jak z czasów, gdy była zakazana. A tuż obok - wielki świat. Wystawa Dalego i Picassa. Jakby na zaprzeczenie tego, że w ten kąt Europy ciężko dojechać. Wilna architektonicznie w ostatnich dwudziestu latach się nie psuje. Przynajmniej w centrum. Odpowiednie proporcje, eleganckie detale. Ale zachowała się gdzieniegdzie starość nierestaurowana. Niedaleko dworca, tu i tam wciska się graffiti - efektowne i fantasmagoryczne. Rosną dziwne dachy, poddasza, jak dzikie blaszane narośle. Wzdłuż bastionów, wzdłuż rozległych trawników, z panoramami schodzi się nad rzekę, przekracza mostek, wchodzi na ładniejące Zarzecze, knajpki tam wysmuskane, w szybujących cenach. 



Fot. Aneta Klimek





I dalej – październikowe wzgórza. W swoich barwach mieniących się czerwienią, żółcią i mgłą. Gdy wchodzimy na Górę Trzykrzyską nagle zaczyna grać orkiestra. Muzyka obejmuje nas, parkowe wzgórze i wszystko. To szczyt. A potem zejście w wieczór, w uliczkach Starego Miasta ciepłe wnętrza lokali. Światła w nisko zawieszonych oknach, w tych oknach gwar i ludzie. Dzień zapętla się, zapada noc, aż do świtu, który znajdzie nas już gdzie indziej.