Kutabuk znowu w drodze. Od czasu
napisania poematu w grudniu 2009 roku przebyłem piechotą 3016
kilometrów. Oto relacja z ostatniej wycieczki:
Bożepole – Wysokie – Salino
-Gardkowice – Łętowo- Osieki – Szklana Huta – ujście
Piaśnicy – Dębki- Karwia – Jastrzębia Góra (80 km)
Mapa nic ci nie powie o pięknie tych
okolic. Jechaliśmy do Puszczy Wierzchucińskiej mając tylko jeden
punkt zaczepienia. Jesienią 1988 roku, pewnej soboty odbyłem z
rodzicami wycieczkę do Salina. Podróż na wieś o tej porze roku
była dla mnie lotem ku innej planecie. Do świata pozbawionego
letników, do pustych jezior, lasów w pełnej krasie barw, ale już
z zimną zapowiedzią listopada. Salino miało w sobie groźną
tajemniczość, wręcz książkową, nieskażoną prawie
współczesnością pierwotność. Nie wiedzieć czemu, zapadało się
w przeszłość a nie jak znane mi zapełniające się drewnianymi
budami i ośrodkami wczasowymi kaszubskie wioski w przyszłość.
Dom, w którym mieszkał p. Jasio, przyjaciel ojca przylegał
bezpośrednio do starego cmentarza. To samo w sobie było
niesamowite. Pamiętam, że wyszedłszy na podwórko momentalnie
znalazłem się po drugiej stronie płotu. Straszliwe chaszcze
oplatały żeliwne krzyże i pozostałości nagrobków. Bluszcze
wspinały się po drzewach, w dole zaś królowały pokrzywy. Napisów
na nagrobkach nie umiałem odczytać i szwabacha do dziś pozostaje
dla mnie czcionką tajemnicy, niby jakieś prastare runy. To Salino,
z tym domem i cmentarzem, wracało po latach we wspomnieniach Agaty,
córki p. Jasia, z którą przyjaźniłem się później na studiach.
Agata opowiadała, że w ich domu straszyło. Jakiś duch chodził po
mieszkaniu i przesuwał sprzęty. Podsycały we mnie te opowieści
pamięć Salina, w którym spędziłem przecież ledwie pół dnia.
Ten dzień w 1988 roku był pochmurny. I zasnute zupełnie chmurami
niebo zdawało się dusić całą okolicę, która do dziś jawi mi
się wciśnięta w zasnuty mgłą kawałek świata. Ruszyliśmy całą
grupą do lasu. Zobaczyłem wówczas małe jeziorko, którego widok
prawdziwie mnie zachwycił. Całe pokryte było nenufarami. Potem
ruszyliśmy dalej i dotarliśmy na brzeg większego jeziora –
Jeziora Czarnego, całkowicie ukrytego w lesie.
Niektórzy boją się wracać do
miejsc swoich zachwytów i olśnień. Boją się, że zostaną im
odebrane. Że t a m nic nie będzie. Że stracą ostatnią rzecz,
którą mają – wspomnienia piękniejsze od przyziemnego realu. Ja
nie boję się wracać. Idę bowiem nie po to, żeby coś powtórzyć,
ale kolejnym krokiem pochłonąć nowy obszar. Trzeba być otwartym
na przyjęcie nieznanego. Otworzyć oczy na to, co zobaczysz
dopiero za ileś lat. Żyć tak, żeby mieć kiedyś piękne
wspomnienia.
Sam bym nie ruszył w tę stronę.
Dopiero, kiedy można z kimś dzielić swoje wspomnienia, stają się
bardziej wyraziste. Potrzeba tropy, krzyżującej się z twoją
tropą. Samotność dobra jest w obcych krajach, gdzie stale musisz
się konfrontować z ich mieszkańcami. Gdzieś w Polsce taka
konfrontacja nieraz nie jest możliwa, zatem lepiej ruszyć w drogę
z towarzyszem. Gdy idzie się we dwóch wasze oczy i wrażliwości są
podwojone, czasem równoległe do siebie a czasem skontrastowane.
Opowieści wypowiedziane w mijanych plenerach stają się tak samo
ważne, jak to, co dzieje się naprawdę.
Bożepole było stacją, gdzie Bartek
przyjeżdżał z kumplami jeszcze jako licealista. Ruszali jednak na
południe, nigdy na północ. Puszcza Wierzchucińska była dla niego
więc - tak samo jak dla mnie – terra incognita. Zaraz za wsią
ukazały się nam krajobrazy, które można by uznać za beskidzkie.
Zalesione łagodne wierzchołki wzgórz i drewniane płoty
przecinające wskroś łąki i stromizny. Dolinka, którą
zapuszczaliśmy się w puszczę pozostawała pod pieczą koła
łowieckiego. Puszcza pokancerowana przez działalność drwali. Ale
nie przeszkadzało to zwierzynie. Kilkakrotnie mignęły nam jasne
zady saren, w odległości trzydziestu metrów przebiegło stado
dzików. W tym rejonie było mało miejscowych a niespecjalnie miał
ktoś z zewnątrz miał powód, żeby tu przyjeżdżać. Byliśmy tu
wyjątkiem. Drogi wiły się skręcały z północy w przeciwnym
kierunku. Trochę pomagał kompas, ale i tak zostaliśmy wypluci na
brzeg lasu. We wsi obok starych pamiętających czasy niemieckie
domów wyrosły obrzydliwe rezydencje lokalnych Carringtonów. Być
może byli to amatorzy myślistwa. Starsza kobieta, którą
spytaliśmy o drogę, wcale nie zamierzała poprzestać na jej
wskazaniu. Zostaliśmy wciągnięci w ciężki los tutejszej wsi, w
wyrzekanie na zaglądających do kieliszka młodych, którzy nie
dbają o gospodarkę, usłyszeliśmy ceny paszy dla drobiu, z których
wynikało jasno, że nie opłaca się hodować kilku kurek w
obejściu, o braku pracy, perspektyw. Mówiła to z żalem, skargą,
ale w oczach miała żywe ogniki. Uspokajała co chwilę psa, który
szarpał się jej na smyczy. Ruszyliśmy dalej – omijając
nowobogackie pałace, gdzie o palpitację serca przyprawiały
ujadające esesmańskie wilczury strzegące przystrzyżonych
trawników i wypasionych terenowych samochodów. W lesie trafiliśmy na
szlak jeździecki. Gdzieś w okolicy znajdowała się stadnina i
wytyczono wielokilometrowe trasy dla jeźdźców. Oznaczone były na
drzewach czerwonym znakiem podkowy. Na trasie znajdowały się wiaty,
gdzie można było odpocząć i drewniane boksy dla koni.
Kontrastowało to jaskrawo ze światem, który został przywołany
przed chwilą przez naszą rozmówczynię. Las jednak stopniowo wyciszał te
kontrasty. Po drodze pozdrowili nas chłopcy siedzący na kupie
drzewa. Napawaliśmy się widokami wciśniętych w las jezior Małego,
Czarnego, Świętego. Dotarliśmy na jeziorko bez imienia, gdzie
ćwierć wieku temu widziałem nenufary. I dzisiaj widać było kilka
liści na powierzchni. Akwen powoli budził się do życia po zimowym
śnie. Cieszyliśmy się słońcem na pomostach, ale trzeba było iść
dalej. Dotarliśmy do Salina.
Cmentarz niewiele się zmienił,
mniejsze były jedynie chaszcze, były też ślady, że odwiedzają
go rodziny z Niemiec, bo na niektórych grobach stały znicze.
Pojawiło się miejsce pamięci, gdzie na tabliczki powróciły
rozsypane po cmentarzu nazwiska. Pozostałości po niektórych
grobowcach mówiły, że chowano tu nie tylko chłopów, ale także bogatych
junkrów. Krzyże żeliwne na ogół skradziono i
sprzedano na złom. Cudem zachował się jeden. Ale największe
wrażenie zrobiła kaplica cmentarna obok nowego cmentarza, gdzie
przez prawie siedemdziesiąt lat wyrosła niespełna setka polskich
grobów. Kaplica była odmalowana jedynie od frontu, nad wejściem
widniała data 1890. W środku farbą olejną wypisano polską
modlitwę ujętą w ramki malowanym wzorem haftu kaszubskiego. Nie
była to żadna zorganizowana renowacja, raczej pobieżna
spontaniczna inicjatywa miejscowych zrealizowana najskromniejszymi
środkami. Pod butem usłyszałem drewno – okazało się, że w
środku podłogi ziała dziura tylko prowizorycznie zasłonięta
przez deski. Cała konstrukcja nie wydawała się zbyt stabilna.
Wolałem nie myśleć, co było w dole, pod podłogą. Potem
oblukaliśmy jeszcze kościół, gdzie skrupulatnie na tablicy w
przedsionku wyszczególniono historię wsi liczącą z dziesięć
wieków, obejmującą jeszcze grodzisko na wyspie z pobliskiego
jeziora. Obraz Salina wcale nie zblakł, wręcz teraz moja wyobraźnia
mając więcej narzędzi budowała wiele obrazów głęboko
zanurzonych w krzyżujących się tutaj ludzkich losach.
Nie byliśmy tu dłużej niż pół
godziny. Szliśmy na północ, przemknęliśmy polnymi drogami do
Gardkowic, minęliśmy tamtejszy pałac i zabytkową stodołę.
Faliste zielone pola wyglądały imponująco. A na mapie nie było tu
nic...W Łętowie uzupełniliśmy zapasy. Ruszyliśmy w stronę
Jeziora Choczewskiego. Jego regularny banalny kształt nie zapowiadał
żadnych rewelacji. Tymczasem na miejscu zastaliśmy widok
olśniewający swoją kameralnością i kompletną ciszą. Wzdłuż
całego brzegu wybudowano dla wędkarzy kilka solidnych pomostów.
Gdy stanąłem na końcu z jednego z nich owalny kształt jeziora
przypomniał mi słynne Jezioro Świteź. Tyle, że Świteź była
rozdeptywana przez tłumy turystów a nad Choczewskim spotkaliśmy
jednego wędkarza i jakąś parkę na romantycznym spacerze.
Następnie dotarliśmy do szosy i
ruszyliśmy w stronę Osieków, po drodze przecinając jeszcze
nieczynną od dawna linię kolejową Wejherowo-Choczewo-Garczegorze.
Szyny jeszcze były widoczne, ale w środku torów wyrosły już dość
wysokie drzewka i krzaczory. Natura szybko wchłaniała ślady
cywilizacji. W wielu miejscach dawnego zaboru pruskiego miałem to
uczucie cywilizacja na wiejskich obszarach cofała się, mieszkało
tu mniej ludzi niż przed stu laty... Być może jedną z kolejnych
wypraw powinniśmy odbyć wzdłuż nieczynnych linii. Na nie bowiem
nanizane są ślady II Rzeszy, pałace pruskiej arystokracji, małe
folwarczki, fabryczki. Inny kraj! W Osiekach naprzeciwko kościoła
zobaczyliśmy właśnie takie przemysłowe pozostałości.
Ostatni etap tego dnia wiódł przy siąpiącym
deszczu obok bazy harcerskiej w Szklanej Hucie na plażę, gdzie
rozbiliśmy biwak. Zdążyliśmy akurat na zachód słońca –
purpura wielkiej jarzącej się kuli schowała się za horyzont.
Deszcz zapędził nas do namiotu, musieliśmy zrezygnować z ogniska.
Ale i tak gdy gadaliśmy w nocy, nieuświadomione strachy wylazły z
ciemności. Zaczęło się od opowieści, że woda na
jednej z helskich plaż, gdzie byliśmy trzy tygodnie temu wyrzuciła
zwłoki zaginionej w Gdyni kobiety. Wyliczaliśmy kolejne zniknięcia
ludzi, nierozkwikłane morderstwa w okolicach Trójmiasta.
Pokrzepiwszy się tymi opowieściami poszliśmy spać. Gdy otworzyłem
oczy dojrzałem przez moskitierę na plaży cień rowerzysty. Ale nie
ruszyłem się z miejsca. Może nas nie zauważy? Chwilę potem
usłyszałem głosy i szczekanie psów, jakaś grupa dresiarzy
postanowiła bawić się akurat tutaj. Myślałem, że rozbiliśmy
się w kompletnej głuszy. Najbliższe miejscowości były oddalone o
kilka kilometrów. Bartek chrapał w najlepsze. Tymczasem na morzu
pojawił się kuter Straży Granicznej i zaczął zmierzać w naszym
kierunku. Tego było już za wiele. Potrząsnąłem Bartkiem i...
okazało się, że to ja dopiero otworzyłem oczy a on już nie śpi.
Była szósta i nie było słychać nic prócz morza.
Zjedliśmy śniadanie patrząc na morze
i ujście Bezimiennej rzeczki. Około ósmej zarzuciliśmy na plecy
nasz ekwipunek i ruszyliśmy na wschód. Na morzu flauta. Nieruchoma
tafla, zero wiaterku. Było tak ciepło, że podwinąłem spodnie i
rękawy. Tak plażą, to przyjaznymi wnętrznościami wydmowego
sosnowego lasu dotarliśmy do ujścia Piaśnicy. W roku 1939
znajdowała się tutaj granica II Rzeczpospolitej. Można było
przejść przez mostek, ale korzystając z pięknej pogody rzekę
przebyliśmy w bród, zanurzeni w wodzie prawie po pas. Bo przejście
przez rzekę trzeba zapamiętać a nie zapomnieć. Już w
przedwojennej Polsce pierwszym budynkiem, na który natrafiliśmy
była willa profesora Wrzoska, etnografa. Było to intrygujące, że
mieszkał akurat tutaj, dosłownie kilkanaście metrów od granicy.
Obiecałem sobie potem wyguglować jego losy.
Dalsza trasa była już wychodzeniem z
kraju czarów, wymarłe Dębki, obfitość zabitych na głucho bud
oferujących w sezonie turystom obfitość badziewia. Ucieszyliśmy
się widząc jakiś ruch przy sklepie, ale okazało się że to było
jedynie Grube Żarcie u Grubego. Gruby akurat zamykał swój bar. Na
szczęście parę metrów dalej był otwarty spożywczy. Już mijali
nas szerokim łukiem wypachnieni spacerowicze, samochody, skutery,
rowerzyści. W lesie między Dąbkami i Karwią znów zrobiło się
pusto. Z kolei Karwię my staraliśmy się wyminąć aż po jeszcze
dziesięciu kilometrach stanęliśmy pod rozkładem autobusów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz