poniedziałek, 22 maja 2017

„Bajdarką” przez Kanał i Niemen do Druskiennik


Piątym szczepem litewskim, może najmniej licznym, byli właśnie Jadźwingowie. Lud ten dziki, napastniczy i bitny, ze swego gniazda (którem były bagniste puszcze i brzegi jezior w okolicy dzisiejszego Rajgrodu, Augustowa i Suwałk, położone na północ rzeki Leki, przezwanej następnie Łykiem), korzystając z pasma lasów, odgraniczających Mazowsze od Rusi, wbijał się ku południowi po tym szlaku klinem między Mazowszan i Ruś. – pisał w Geografii ziem historycznych dawnej Polski Zygmunt Gloger. Nazwę Jadźwingów wywodził on od litewskich wyrazów:  i winge lub wingis. Pierwszy znaczy za, a dwa ostatnie oznaczają: kąt, węgieł, stąd uzwingis znaczyłoby to samo, co mieszkaniec zakątny, pokucianin pobereżec. No więc razili póki mogli Jadźwingowie swoich sąsiadów zza węgła. Przemykali pasmami lasów– by nagle wychynąć, a to w Ziemi Chełmińskiej, a to w Małopolsce, paląc i mordując. Trwali tu, aż sprowadzeni przeciw nim i ich ziomkom Prusom Krzyżacy nie wyrżnęli ich w pień. Ich wódz Skomand uciekł na Litwę, ale potem wrócił i służył Krzyżactwu, prowadził je na Grodno niczym indiański przewodnik wojska Custera przeciw Siuksom.
Fot. Bartosz Januszewski

Dawna ziemia Jadźwingów nieraz jeszcze miała nasiąkać krwią. Dzisiaj kompleks leśny, choć już nie tak zwarty rozciągał się na czterdzieści kilometrów wzdłuż i wszerz. Mapa Puszczy Augustowskiej upstrzona była miejscami bitew. 1863, 1939, 1944. Starcia, potyczki. Powstańcy styczniowi, cienie Września, Burza zwiastująca nadchodzącą godzinę W.
-„Skwawione ziemie” – skwitował Bart. – A o Obławie Augustowskiej słyszałeś?
Płynęliśmy kajakiem wzdłuż brzegu jednego z jezior, które łączył Kanał. Wiosna była wyjątkowo spóźniona w tym roku. Koniec kwietnia, ale żadnych oznak majówki. Drzewa nie zdążyły się zazielenić. Trwały ponure, nieruchome, rozsnuwając wokół lodowaty cień. Chmury przesłaniały niebo, ziąb szedł od wody - można było sobie wyobrazić, że to nie okolice Suwałk, lecz jakaś Karelia, rosyjsko-fińskie pogranicze, krajobraz w zasiągu Kalevali.
Nie słyszałem o Obławie. A przynajmniej nic konkretnego. Największa zbrodnia Sowietów na obywatelach polskich po zakończeniu II wojny światowej. Lipiec 1945. Odziały Armii Czerwonej przy pomocy UB i WP przetrząsają dokładnie wsie i okoliczne lasy. Aresztują każdego, na którym może spocząć cień podejrzenia współpracy z niepodległościową partyzantką. Dwa tysiące osób zostaje zatrzymanych. Część po przesłuchaniach i torturach zwolniono. 250 Litwinów zostaje przekazanych litewskiemu NKWD. Około 600 Polaków zostało wywiezionych w nieznanym kierunku. Nie wrócił nikt.
NIKT. Nikt nie wie, gdzie zginęli. Gdzie są pochowani. Są tylko plotki, pijackie bredzenia. Jakby nastąpiła utrata świadomości. Po przebudzeniu brakuje sześciuset ludzi. Świat przechodzi nad tym do porządku dziennego. Nie takie liczby mordowano jeszcze niedawno. Co znaczy sześćset w tą czy tamtą.

Fot. Bartosz Januszewski

Przyjechaliśmy przepłynąć Kanał Augustowski, przekroczyć granicę na wodzie, przedostać się na drugą stronę lustra, gdzie prowadzi „Awgustowskij Kanał”. Stare śluzy, architektoniczny ład – upewniały nas jednak, że nie ma mowy tu o przekraczaniu granic – jedna i ta sama kultura materialna zrodziła ten cud inżynierii. A gdyby były wątpliwości wystarczyło czytać podpisy, daty z trzeciej dekady XIX wieku. Generał Prądzyński nie tylko potrafił dowodzić na polu bitwy, ale i zbudować coś trwałego. Zaraz zaczynamy dyskusję o powstaniu listopadowym. Czy miało szanse? I wspominam czytaną dwadzieścia lat wcześniej książkę Jerzego Łojka.
Śpimy pod namiotem. Jest cholernie zimno. Mokro nie udaje się rozpalić ogniska. Bart jest uparty. Chucha i dmucha. Zużywamy połowę zapasu chusteczek higienicznych, ale na próżno.
W nocy wychodzę za potrzebą. Gdy wracam do namiotu – snop światła z czołówki pada na otwartą kosmetyczkę Barta. W niej świeci się coś psychodelicznie.
-Co to?!
-A… Aga nam dała. Powiedziała – macie – Bart wyjmuje z kosmetyczki dwa wielkanocne zające. Mówię jej – zostaw dzieciom. Dzieci już się po uszy objadły tymi zającami, ona na to. No więc są. Na koniec można zjeść, jak się wszystko uda.

Rano, gdy wypływamy w dalszą drogę, widzimy, że po drugiej stronie kanału – niecałe sto metrów od nas znajdowała się karczma. Można było więc było tam się ogrzać i wypić coś mocniejszego. Cóż – nasze frajerstwo…
Drugiego dnia jest trochę rozpogodzeń. Na jednym z postojów wyłania się z lasu Straż Graniczna. Mówią tylko dzień dobry i mierzą nas wzrokiem. Nasz kajak, i kaptury -wyglądamy jak krzyżacka służba, jakieś pokręcone knechty, które zapuściły zagon na jaćwieskie ziemie.
Śluzowanie zawsze robi wrażenie. Cała operacja trwa z dziesięć minut. Poziom wody nieraz opuszcza się o trzy metry. Jest tak zimno, że praktycznie nie widać żadnych kajaków. Jest rodzina Ślązaków płyną na takich jak nasze kajakach Szota. Ale spływ kilkudniowy odbywamy tylko my.
-O sezon na kajaki już się zaczął? – ni to pyta, ni stwierdza chłopak w sklepie, gdzie kupuję na wieczór butelkę pigwówki. Przyszedł tu asystować dziewczynie za ladą. Takie ładne młode ekspedientki zawsze mają towarzystwo…
Nie na wszystkich śluzach się zaczął. Na niektórych trzeba było dokonywać przenosek. Dlatego dobrze jest się wbijać za barką motorową "Svoboda", którą płyną do Grodna starsi panowie, tak jak my wykorzystujący ukaz Łukaszenki o ruchu bezwizowym.
Wieczorem biwakujemy na dziko, nie mogąc znaleźć pola biwakowego. Za jakimś zakolem rzeki, na stromym brzegu. Dalej zaczyna się ściana lasu i widać zarysy rowów strzeleckich, okopów, z czasów wojny. Zapewne tutaj zaczynała się Operacja Barbarossa. I przez lasy przewaliły się kolejne wojska. Noc jest księżycowa, ale mroźna. W luku kajaka znajdujemy nad ranem lód. Na trawie osiada szron.
Fot. Bartosz Januszewski

Granicę przekraczamy trzeciego dnia w Rudawce. Jedyne rzeczne przejście na wschodniej granicy Polski. Od pewnego momentu jeden brzeg jest jeszcze polski, drugi białoruski. Widać słupy graniczne.  Odprawa nie trwa krótko, wszystkie papiery i ubezpieczenie załatwiła firma Szot, od której wynajęliśmy kajaki. Wszystko tam opisane – „spław bajdarką” na „Awgustowskomu kanału so szliuzowanijem i noczlegom na turitskoj bazie Nemnowo”. Potem nasze „bajdarki” kierują się na rzekę Nieman, w Priewałkie przekraczamy granicę białorusko-litewską i płyniemy do Druskiennik.
Białoruska część kanału i rzeka Hańcza robią z początku ponure wrażenie. Drzewa, krzaki i nadbrzeżne zarośla wycięto. Widzimy więc tylko wykorzeniony piach. Za nim od czasu do czasu objawia się wioska, gdzie dominuje drewniana zabudowa. Nawet Związek Sowiecki nie zdążył zmienić tych lasów, za blisko do granicy, do zasieków, kolczastego drutu, strażniczych wieżyczek. W cieniu granic mogła się rozwijać przyroda. Teraz dopiero, jak granicę otwarto, brzegi postanowiono ogołocić. Przed Dąbrówką jednak krajobraz robi się bardziej przyjazny. Wysokie zalesione brzegi. Widać, że poprowadzono po okolicznych pagórkach ścieżki, na widokowych pomostach można zobaczyć ludzi, którzy świętują 1 Maja.
W Dąbrówce odpoczywamy dobrą godzinę, łowiąc promienie słońca. Nad rozlewiskiem porozstawiano wiaty, sporo gości z Grodna, romantyczne parki przechadzają się brzegiem, dziewczyny jak to tutaj często na szpilkach, nie w strojach sportowych. Na drodze do Niemnowa znów wypływamy z lasu na otwarty teren. Przed ostatnią śluzą czeka nas przenoska, do małej rzeczki Ostaszanki.

Ostaszanka jest wartka. Wije się między kilkumetrowymi stokami. Światło już słabnące wieczorne. Niedaleko przed nami na brzegu pojawia się bóbr, by z widowiskowym pluskiem zniknąć w wodzie. Baza Niemnowo, o której mówił nam wcześniej Darek z Szota to rzeczywiście dobrze przygotowane pole biwakowe. Nasza krzątanina na brzegu nie uchodzi uwadze miejscowych. Podchodzi młode małżeństwo. Próbuję zagadnąć do nich po rosyjsku, ale okazuje się, że oni są miejscowi. Miejscowi Polacy znaczy. Jak zresztą większość ludności w rejonie Sopoćkiń. Na dobrą sprawę jest tak jakbyśmy z kraju nie wyjechali. Pytają czy nie chcemy przenocować w domu. Pozostajemy jednak przy namiocie. Po dniach marznięcia, przecież można tu rozpalić ogień i grzać się przy ognisku.
-To wszystko możecie palić, to dziadostwo – mówi gospodarz. Pokazuje stertę śmiecia, resztki jakichś szop, dykty, jakieś flaki komórek, z których sterczą gwoździe. Pod ścianą szopy stoi też resztka przykładnie poukładanego drzewa.
-Siekierki nie chcecie?
Uznajemy jednak, że to, co jest w zupełności nam wystarczy. Krążę jeszcze po krzakach w poszukiwaniu gałęzi. Szybko staje namiot i wysiłki przy ognisku zostają uwieńczone sukcesem. Płomień strzela wesoło w górę. Z przeciwnej strony rzeczki jakieś dwieście metrów od nas patrzy na nas strażnicza wieża. To tak, żebyśmy nie poczuli się do końca jak u siebie. Słychać szum wody. Co jakiś czas bóbr plaśnie z impetem w wodę, jakby ważył bez mała sto kilo. Wypalają się powoli tematy, zapadamy w nieskrępowane milczenie, słuchając trzasku ognia. Pigwówka zamyka oczy. Gdy budzę się o pierwszej, ognisko dogasa. Gdzie patrzeć? Co jest realniejsze? My jesteśmy. Ale za zasięgiem światła bijącego od paleniska, zaczyna się ciemność, w której spoczęły wszystkie dawne czasy, z której jakieś nowe pewnie się wyłonią, w staro-nowym, znajomym, a jednak obcym kształcie.

Fot. Bartosz Januszewski

Rano wysypiamy się i ruszamy późno. Ostaszanką do Niemna jest może z kilometr.
Ruszamy dość szybko, jeszcze do końca się nie obudziłem, myśl jest senna, ale nurt dość wartki. Widzę wystającą spod wody gałąź i mówię „gałąź”, siedzący za moimi plecami Bart reaguje kierując kajak bliżej środka rzeki. Dziób ledwo muska gałąź, ale kilkanaście centymetrów pod wodą znajduje się grubszy konar zdradziecko wyciągając swoje macki w naszym kierunku. Kajak zatrzymuje się na przeszkodzie. Momentalnie obrata burtą do nurtu. Mocne bujnięcie, jeszcze rozpaczliwy ruch wiosłem i słyszę głos Barta:
-Toniemy!
I widzę jak wyskakuje z kajaka, ląduje w wodzie po pas.
Kajak, duża komfortowa jednostka, nabiera szybko wody. Wyskakuję i ja, ląduję w wodzie.
-Obracamy go! Musimy go obrócić! – krzyczy Bart.
Udaje się nam obrócić kajak. Wylewa się woda, ale i nasze rzeczy, które lekkomyślnie – pewnie swego, słabo zabezpieczone, zaczynają wypływać na powierzchnię. Wyrzucamy paki jedne po drugich na brzeg.
I wtedy, niespełna dziesięć metrów od nas, w dół rzeki spod wody wynurzają się nasze termosy. Wesoło chyboczą się na wodzie. Bart robi ruch jakby chciał po nie skoczyć, ale jest za późno. Przepadło.
-Pobiegnij zobaczyć dalej, czy jest gdzieś wypłaszczony brzeg, bo tu nie da się go wyciągnąć – komenderuje mój przyjaciel.
Drapię się po skarpie do przemoczonych spodni lepi się piach i muł. Za zakrętem jest kawałek płaskiej łąki z dostępem do wody. Teraz Bart wsiada do kajaka i płynie tam, a ja przenoszę pakunki lądem. Wyglądam żałośnie. Chlupocze w butach, przesiąkam zapachem wody. Ostaszanka staje się teraz namacalna węchem. Rzucam klump zmiętych rzeczy obok kajaka. Na wierzchu ląduje przemokły, świecący się kolorowo wielkanocny zając – i uśmiecha się do mnie durnie.
Ruszamy więc dalej milczący i źli. Skupieni, by znów nie wylądować w wodzie. I nagle za jednym z zakrętów srebrzy się mój termos zaplątany w krzaczory. Chwytam go szybkim ruchem i humor od razu się poprawia. Termos Barta niestety nie odnajduje się. Poprzez ciemniejszy kolor trudniejszy był do dostrzeżenia. Na dodatek, to właśnie w nim znajdowała się herbata, którą mieliśmy się grzać na Niemnie.
Teraz nie ma co marudzić. Do Druskiennik ponad trzydzieści kilometrów wodą. A po drodze jeszcze odprawa. Chwilę potem otwiera się przed nami przestrzeń. Niemen.

Fot. Bartosz Januszewski
Robi wrażenie ta rzeka, tak duża, a o tak dzikich brzegach. W przeszłości często graniczna, między Prusami a Rosją, więc opuszczona przez ludzi. Po paru kilometrach po lewej mamy brzeg litewski, po prawej białoruski. Miejscowości pojawiają się z rzadka na wysokich brzegach. Trochę mężczyzn na rybałce. Nie wiadomo, czy po cywilu, czy na służbie. Ta rzeka, która płynie na niżu ma miejscami tak strome brzegi, że aż dziw. Tak ją zapamiętałem, gdy przekraczałem ją po raz pierwszy pieszo – jedenaście lat temu mostem w okolicy Merecza. Nagle wyszliśmy z lasu i powietrze stało się świeższe, przestrzeń można było poczuć w samych płucach, Niemen płynął kilkadziesiąt metrów w dole. A pielgrzymka nie zatrzymywała się, rozpędzona masa, w śpiewie przechodziła na drugi brzeg. Myśl o tym, że wspaniale byłoby płynąć tą rzeką w kajaku, pojawiła się nieśmiało wtedy. Teraz stała się realnością. Więc mogłem zapomnieć o tym, że jestem zziębnięty, brudny i mokry, cieszyłem się krajobrazami, machaliśmy dziarsko wiosłami. Spychało nas niekiedy w stronę brzegu, ale miejscami trafialiśmy w główny nurt i wtedy drzewa migające nam po obu brzegach mierzyły na prędkość.
-Tylko nie przegapcie tej wieży w Priwałce – brzmiał nam w głowach głos Darka -Nie wiem jak ją można przegapić, ale takie przypadki się zdarzały. Może to wygląda niepozornie, człowiek myśli, że to jeszcze nie to, a potem okazuje się, że jednak. A wtedy – na Białoruś już więcej nie wjedziecie, bo oni traktują to jako nielegalne przekroczenie granicy.
No więc pilnujemy się. Na białoruskim przejściu czeka nas delegacja. Trzech ze Straży Granicznej i jedna celniczka. Witają nas serdecznie.
Dwóch znika z naszymi paszportami w budyneczku. Jeden z nich zostaje z nami. I celniczka.
Dokąd płyniecie? – pyta.  Mówi płynnie po polsku. Pyta czy nie za wcześnie na spływy.
-Latem tu byś przyjechał – mówi do Barta. – Żonę masz?
-Mam, ale moja żona w domu.
-Żonę zostawił w domu, „druga” wziął na katastrofę – dodaję wyłażąc z kajaka.
Wszyscy się śmieją.
-Wypadek – zauważa pogranicznik.
-Ano. Zdarzyło się. Na Ostaszance. Tam koło Niemnowo taka mała rzeczka. A pan dobrze mówi po polsku…
Białorusin uśmiecha się spod swojej wysokiej czapki:
-Nauczyłem się oglądając telewizję. Czterech pancernych się patrzyło. I smerfiki… Potem na granicy stałem, z z tirowcami rozmawiałem. A teraz tu – nie ma językowej praktyki…Polaków prawie nie ma. A Litwini to po rosyjsku, ich język bardzo trudny….
-wymienia jakieś trzy litewskie zwroty -To tyle mojej znajomości litewskiego…
-Pewnie mały ruch, pierwszy kajak dzisiaj – zagaduje Bart.
-Pierwszy w tym roku! – śmieje się mundurowy.
-Gdyby nie ta granica, to powstałby tu kurort, drugie Druskienniki. Za Związku Radzieckiego już zaczęli budować. Ale potem Związek się rozpadł…
-Chcecie coś zadeklarować na granicy? – pyta po rosyjsku dziewczyna, ale takim głosem, że wiemy – żartuje. -Nie? Alkohol? Narkotyki? Nic? – śmieje się.
Ich koledzy przynoszą dokumenty.
-No to zadzwonimy do Litwinów, żeby do was wyszli – mówi nasz rówieśnik, co oglądał po polsku Smerfiki.
Pomagają nam zepchnąć kajak na wodę i życzą wszystkiego najlepszego.
Litwini na drugim brzegu po chwili faktycznie wychodzą. Widzimy ich z daleka. Taka sama delegacja. Trzech ze straży i celniczka.
-Do nich to chyba po angielsku trzeba się odezwać – zastanawiamy się.
-Dzień dobry! – rozprasza nasze wątpliwości najstarszy z celników, gdy już przybijamy. Też mówi płynną polszczyzną.
Wszystko się powtarza, tyle, że sprawdzanie dokumentów jest dużo krótsze.
Znów opowiadanie o porannej przygodzie i znów jesteśmy miłą odmianą w tej nudnej chłodnej wiośnie nad Niemnem. Jest tak swojsko, jakby mundury były tylko elementem jakiejś gry terenowej, po końcu której wszyscy mielibyśmy iść na piwo.

Wsiadamy do Kajaka. Po jakimś czasie naszym oczom ukazuje się zapowiedź Druskiennik. Na wysokim brzegu sterczy masyw zadaszonego narciarskiego stoku. Lądujemy pod mostem, zaczepiają nas wszyscy przechodnie, którzy są Polakami na majówce. Wkrótce zajeżdża po nas samochód Szota. Opowieści będziemy mogli kontynuować zaproszeni do wieczornego grilla, Bart będzie brylował znajomością ślonskoj godki i nie będzie się nam chciało jechać, będzie się nam chciało być…