8 sierpnia 2012 - Turbacz
10 sierpnia 1832 roku Seweryn
Goszczyński wybrał się na Kluczki – tak wtedy nazywano Turbacz i
opisał to w Dzienniku podróży do Tatrów. Jest to coś niezwykłego czytać o wzruszeniach kogoś sprzed prawie dwustu
lat. Tak jestem pełny tej chwili, tak mi potrzeba wylać
się z moich uczuć w jakikolwiek sposób, tak wiele mi zależy aby
jakikolwiek ślad dotykalny został po niej a przy tem noc taka
śliczna, taka cisza, taka swoboda w mojej pustelni; będę pisał –
notuje poeta zaraz po powrocie. Nie była to zbyt męcząca
wycieczka, towarzystwo bryczkami wjechało na szczyt i tam
biesiadowało. Goszczyński oddalił się na chwilę od reszty,
zachłystywał widokiem z wybitności szczytu i poddawał
rozmyślaniom. Można sobie wyobrazić późniejsze piesze zejście z
Turbacza przy zapadającym zmierzchu. Jeśli kiedyś będziecie szli
na Turbacz, skserujcie te kilka stron z Dziennika... Goszczyńskiego
i odczytajcie na szczycie. Będzie to jak rozmowa z duchem, pełnym
ekstatycznej radości.
Miałem
wchodzić na Turbacz z Nowego Targu, ale stwierdziłem, że droga ta
będzie zbyt krótka, już w Chabówce wyskoczyłem więc z
pociągu i ruszyłem do Rabki. Minąwszy park zdrojowy, jego klomby,
fontanny, ostatnie domy w miasteczku znalazłem się na wypukłości
pejzażu. Rozpoznawałem okoliczne szczyty – Luboń Wielki a z dala
– Tatry i Babią Górę. Czerwony szlak prowadził przez obszerne
łąki, prześwity lasów. Turystów trochę było jeszcze w
okolicach schroniska Maciejowa i Starych Wierchów. Rodziny z dziećmi
i psami, zakonnice, studenci. Ale już na drodze Turbacza szlak się
powoli wyludniał. Myślałem o tym, że mieliśmy tu z tatą kończyć
nasz marsz w roku 1989 – kiedy wyruszyliśmy ze Starego Sącza
przez Beskid Sądecki i Pieniny na zachód. Doszliśmy wtedy jedynie
do Lubania. Miałem wtedy jedenaście lat. Nie mam żadnego zdjęcia
z tej tak ważnej inicjacyjnej wyprawy, zdjęć z małego
enerdowskiego aparatu nigdy nie wywołaliśmy. Nadchodziła powoli
epoka japońskich małpek, kolorów kodaka. Zostały za to napisane
dwadzieścia lat potem dwa wiersze Przehyba 1989, Czorsztyn 1989. Gdy
nie masz zdjęć i obraz nie może ci zastąpić pamięci musisz pisać. Więc
piszę. Tym razem też zdjęć nie przywiozłem. Miałem tylko
telefon Nokia o bardzo słabej rozdzielczości. Ani z 1998 roku,
kiedy wszedłem na Turbacz z Łopusznej (w Kutabuku
Łopuszną nazywam „tą wsią,
w której jest odrestaurowany dworek”). Właścicielami tego dworku
była zaś rodzina Tetmajerów. Tych Tetmajerów. A ich gościem był
Goszczyński.
Szedłem
zatem w przeciwnym kierunku niż moglibyśmy iść w roku 1989. Las
miejscami przerzedzał się, spomiędzy świerkowej ciemnej zieleni
sterczały poszarzałe kikuty. Wiatrołomy. Wreszcie jest – płaski
wierzchołek z oknem na południe. Na środku polany betonowy
obelisk. Jest też żeliwny krzyż i tablica drewniana „Turbacz
1311”. Spotkałem sympatyczną rodzinę z Krakowa. Pan Michał
zaproponował, że zrobi mi zdjęcie. I tak zostałem uchwycony tu,
na tym szczycie.
Kiedy
znajdziesz się w paśmie słabo uczęszczanym - spotkanie kogoś w
górach sprawia przyjemność. Często ludzie się mnie pytają,
dlaczego chodzę sam. Może między innymi dlatego, że nigdy nie
jestem sam do końca? Bo ta samotność zwykle jest pretekstem dla
kogoś, by mnie zaczepić, zamienić kilka słów. Spotkanie kogoś,
kto podziela zachwyt chwilą – jest tej chwili jakimś
skumulowaniem. Wieczór był chłodny. W schronisku z przykrością
skonstatowałem, że kotlety weszły do Unii. I ceny smakują
unijnie. Posiliłem się więc kiełbasą śląską z biedronki. Z
namiotu miałem piękny widok na wschód – polany i szczyty Gorców.
9 sierpnia Turbacz - Mogielica
Rano
szybko się zwinąłem. I hajda naprzód! Pierwszym miejscem, które
napotkałem był szałasowy Ołtarz na Hali Turbacz. Gdy chodzi się
po Gorcach i w ogóle po Beskidach wciąż natrafia się na szlaki
papieskie. Obfitość kapliczek i mnogość papieskich śladów
sprawiają, że wchodzi się na jakby na świętą ziemię, gdzie do
rangi sacrum jest podniesione górskie wędrowanie. Nie musiałem
mieć wielkiej wyobraźni, żeby przedstawić sobie młodego Karola
Wojtyłę, który w 1953 roku (!) a więc w czasach gdy niepodzielnie
panowała jeszcze stara liturgia łacińska, odprawił tu po raz
pierwszy w swoim życiu mszę twarzą do wiernych. Szedłem przez
halę rozkołysany wewnątrz. Ciekawe, że gatunek sielanki jest
związany ze światem pasterzy a Chrystus, który zresztą żył w
kraju pasterskim jako dobry pasterz się przedstawiał. Jako do
dziecka miasta jakoś nigdy do mnie to nie przemawiało: czuć się
owcą, co za pomysł (!) A jednak teraz wszystko mi tu pasowało.
Jest coś w pejzażu Gorców, co kieruje w Tamtą stronę. Jakoś
szczególnie, bo przecież byłem w wielu pasmach górskich i one
mówiły do mnie trochę inaczej. Zresztą – świetnie oddają to
wiersze Wojtka Kudyby z tomiku Gorce Pana. Jest tam ten wewnętrzny
puls, rytm, ale także brzmienie drzew, ptaków, ziół w swojej
różnorodności i konkrecie.
A
potem zszedłem w bór, gdzie usłyszałem głos piły. Głos piły w
parku narodowym? Co za dywersja? Okazało się jednak, że byli to
pracownicy parku, którzy ścinali niebezpiecznie pochylone nad
szlakiem pnie. Droga na Kudłoń raz po raz rozbłyskała widokami na
wszystkie strony przez rozległe polany. Spotkałem tam spieszonych
narciarzy biegowych, którzy wracali na dobrze sobie znane szlaki
teraz w apogeum lata. I znów przyjemne pogawędki przed sklepem
spożywczym na Przysłopie. A potem już droga na Mogielicę. Dość
wyczerpująca – bo kłopoty z orientacją (wyręby, zmora
wszystkich szlaków), do tego odpadła mi cała vibramowa podeszwa,
rzecz niebywała, nigdy coś takiego mi się nie zdarzyło. Człapałem
więc chlapiąc podeszwą, ale długo tak się nie dało. Dalej więc
maszerowałem po raz pierwszy w dwóch różnych butach – ciężki
bucior trekingowy żeniąc z sandałem. Pełna groteska. Mógłbym
opisać swoje trudności na tym odcinku, ale po co? Zawsze jest ten
moment psychicznego dołu, gdy czujesz głód, zniechęcenie słońcem
i czas zaczyna biec wolniej. Dość dużo było po drodze małych
wiosek, przysiółków, ale w ogóle góry były puste. Tylko trochę
młodzieży z bazy namiotowej i ojciec oraz dwóch synów w
poszukiwaniu zaginionego ogara. „Poszedł” w las i gdzieś się
błąkał. Widoki z polan były tak piękne, że zapierały dech.
Pierwszy raz wszedłem w Beskid Wyspowy i od razu pokochałem te
góry.
Mogielica
od południa prezentowała się potężnie. Około 19 znalazłem
miejsce na rozbicie namiotu na polanie trochę poniżej grani. I
pozbywszy się balastu pobiegłem jeszcze na górę. Na szczycie
jacyś goście palili ognisko. Zdążyłem akurat wspiąć się na
wieżę by jeszcze dojrzeć ostatki dnia w ciemniejących masywach.
Wieża wyrastała ponad wszystkie drzewa – więc widok był
imponujący. A potem szybkie zejście i spać.
10 sierpnia - Mogielica i Jurków...- koniec
Szliśmy zawsze od nowa - górą, dołem, górą
Wśród niebezpieczeństw, krakań, puchania puchaczy
Tam, gdzie było jaśniej, gdzie wśród mrocznych gęstwin
Coś świeciło. Zawsze po raz pierwszy.
(W. Kudyba, szlak kamienisty)
Rano
obudziły mnie krople deszczu. Kląc pod nosem składałem swój
biwak. W ponczo moro niby nietoperz wchodziłem teraz z pełnym już
obciążeniem na Mogielicę. Po drodze dogonił mnie inny samotny
wędrowiec. Patryk, student matematyki stosowanej z Mielca wyruszył
o szóstej z bazy namiotowej, którą minąłem wczoraj po południu.
Gdy usłyszał, że jestem wykładowcą literatury współczesnej
poprosił, żeby polecić mu jakieś książki do czytania. Był to
oczytany świeży ścisły umysł, który nie bał się Lema i
Dukaja. Gadaliśmy prawie pół godziny siedząc we mgle pod wieżą.
I tu o ósmej rano w siąpiącym deszczu pod Mogielicą, jako
nauczyciel literatury robiłem coś, co było przydatne. I żaden
„pragmatyk” życiowy nie mówił mi, że jestem „adiunktem,
który nic o życiu nie wie”. A co wy wiecie o świecie - klienci
biur podróży? Spotkanie z Patrykiem było kodą całej wycieczki.
Schodziliśmy jeszcze przez chwilę razem – potem ja odbiłem na
szlak niebieski a on zielony. Rozchodziły się na drzewie – w dwie
drogi, jedna wiodła na lewo, druga na prawo. Uścisnęliśmy sobie
mocno dłonie.
Ta
chwila, gdy chcesz zapamiętać czyjeś imię i gdy wyjawiasz swoje
imię na pożegnanie. A potem wiesz – jak Goszczyński dwa wieki
temu – to jest piękne, będę pisał.