niedziela, 28 grudnia 2014

Pierwszy śnieg w Jarze Raduni





spacja Jar Raduni

pierwszy śnieg w Jarze Raduni, na żyłkach liści,
w każdej kresce mrozu.
pierwsze skrzypnięcie podeszw na stacji Babi Dół –
tego ranka jest jak niezapisana kartka,
chociaż byłeś tu na wycieczce z Pieksonem
w październiku 1988,
jak mówi książeczka PTTK.
ograniczona jest liczba wrażeń, nie da się ich 
więcej  wchłonąć,  zdają się słabnąć. jak wzrok.
(....................................................................
...................................................................)
(dalej coś miało być, może kiedyś będzie)


piątek, 19 grudnia 2014

tears in rain

Gdy miałem siedem-osiem lat po raz pierwszy zasiadłem przed komputerem. Kolega ojca zaprosił nas do siebie do domu, mogłem pograć na ZX Spectrum. Nie znam tytułu gry – chodziło się ludzikiem po labiryncie. Życiu ludzika zagrażały mrówy, które można było zabić znalezionym mieczem. W ten sposób zabiłem cztery mrówy a piąta… mnie. Śmierć ludzika spowodowała głęboki wstrząs. Przeżyłem to tak, jakby rzeczywiście zginęła żywa istota. Oczywiście w kilka lat później, gdy spędzałem przed komputerem kilka godzin dziennie, tracąc kolejne życia w najróżniejszych strzelankach, bijatykach, czy zręcznościówkach – nie mogło być mowy o takiej emocji, jak wtedy po śmierci ludzika na starym ZX. Często się mówi – gry komputerowe tworzą złudzenie, że wszystko można zacząć od początku, że nie ma mowy o żadnej odpowiedzialności. Pewnie w jakimś stopniu to prawda. Dziś jednak myślę o swoim życiu jak o takiej grze, która zaczynała się i kończyła kilka razy. Bo przeżywa się w życiu wiele małych śmierci. Runą życiowe plany. Wystarczy, że ktoś umrze, ktoś odejdzie albo zdradzi – i już nie ma przyszłości i nie ma przeszłości, która okazała się ślepa, nieprawdziwa. To, co było najpiękniejsze będzie największym ciężarem; to, co dawało siłę będzie teraz tylko źródłem czarnej jak rozpacz nostalgii. 

Ludzie dzielą się na dwie kategorie – tych, którzy szukając przyczyn swojego poczucia krzywdy robią reset za resetem,  zaczynają wciąż od nowa, przekonani, że błąd tkwi gdzieś na zewnątrz, nie w nich samych i tych, których raczej spotykają niechciane resety, którzy są postawieni wobec faktów dokonanych. Nie należę do tych, którzy chętnie wciskają reset, chyba, że już naprawdę nie ma innej drogi, życie się zawiesi w jakimś beznadziejnym pacie bez wyjścia. Skutkiem tego raczej bywałem resetowany niż resetowałem. Zresetować można różne rzeczy. Pracę, miłość, przyjaźń, miasto, religię… Osoby pierwszej kategorii traktują reset jak wybawienie, chwilę euforii, dającej im poczucie mocy. Po jakimś czasie przychodzi kac, który jest zapowiedzią nowego resetu – i tak to trwa… Druga kategoria osób – ci, co są resetowani, stają wobec sytuacji bezradności, zupełnego ogołocenia. Wiele razy trzeba zaczynać od początku. Co by nie mówić – zaczynać od zera albo od punktu wyjścia – nie jest to coś pożądanego… Potem już wszystko zależy od charakteru. Jednych porażki blokują, spychają w obręb siebie, inni po jakimś czasie wstają, otrzepują się i idą dalej. Jeśli trochę już lat i resetów przeżyłeś/łaś, to mogłeś/aś nabrać pokory i paradoksalnie – siły. Maleje liczba rzeczy, które mogą cię dotknąć do żywego.

                Gdy już nadejdzie ten moment, kiedy zdasz sobie sprawę – przyszłość i przeszłość właśnie przestały istnieć – nie mam się na czym oprzeć, czego się chwycić, to nie pora na roztkliwianie się nad sobą. Jedno jest wiadome – t e r a z istnieje. Zanim stanie się początkiem czegoś nowego musi przyjść moment pożegnania z tym, czego już nie ma.

Jest taka słynna scena w filmie Blade runner Ridleya Scotta. Dwie minuty poezji w dwóch godzinach pościgów, strzelanin i przyszłościowego mroku.  Wypowiada je replikant Roy Batty: 

I've seen things you people wouldn't believe.
Attack ships on fire off the shoulder of Orion.
I watched C-beams glitter in the dark near the Tannhauser gate.
All those moments will be lost in time, like tears in rain.
Time to die.

Chwilę potem Roy umiera, jeśli tak można powiedzieć o androidzie… Kończy się jego czas. Ale wcześniej jest ta jedna łza w deszczu, niemal niedostrzegalna. Smutny uśmiech. I piękno.




piątek, 5 grudnia 2014

Gdynia zimą



Przyszedł mróz. Dobrze się chodzi po mrozie. Mróz przynosi rześkość. Zima w pełni jest jak księżycowa noc. Słońce w takiej zimie zdaje się jaśniejsze, niebo czystsze.  Brakuje jeszcze tylko śniegu, żeby móc założyć narty.  W tym mieście zamieszkałem zimą siedem lat temu. To tu nauczyłem się aktywnie zimować. I z tych godzin urwanych bieganinie składa się dla mnie to miasto. Z wzgórz zaczynających się za Działkami Leśnymi. Z euforycznego zjazdu do Demptowa. Ze ścieżki w śniegu wydeptanej u stop klifu. Z porannego mola w Orłowie. Idąc do Sopotu, wchodząc do Koliby lubię sobie wyobrażać, że jestem w górach. I nie boję się tandety tych wyobrażeń; bo nade wszystko liczy się doświadczenie pustki, przestrzeni. Nawet bardziej lubię tu zaglądać, gdy na zewnątrz jest paskudnie. Bo nie ma złej pogody na spacery. Uwielbiam maszerować , gdy sypie śnieg albo gdy leje. Jak świat się kurczy do tych kilku metrów przede mną. I Biegówki! Zakładać  je zawsze! Gdy jest wczesny ranek, gdy jest popołudnie. I wtedy, gdy już się robi ciemno. To ciemno, co ogarnia cały las dookoła.  Ten moment, kiedy dojeżdżam do pierwszych świateł. Dziki są banałem tutaj. Podobnie lisy.  Przez całe dzieciństwo nie widziałem lisa a teraz natykam się na lisy tak często jak na miejskie koty. Ich ślipia świecą w ciemnościach. Ci bywalcy śmietników w ogóle nie boją się ludzi. Gdy mróz trzyma długo zamarza zatoka. I straż miejska goni ludzi idących pieszo do torpedowni.

Zwykle opisuję tu swoje wyjazdy. Ale życie składa się zasadniczo z dwóch elementów: z powtarzalności i niepowtarzalności. Niepowtarzalność jest celem i smakiem. Każda ma swoją nazwę. Powtarzalność tworzy masę mięśniową życia, to właśnie w powtarzalności się ją buduje, tu wykuwa odporność. Żeby móc sięgać po niepowtarzalność. Gdy gdzieś wyjeżdżam chłonę świat wszystkimi zmysłami. Zapisuję imiona ludzi, nazwy miejscowości, robię zdjęcia. Gdy jestem w domu, w Gdyni, gdy przechodzę po raz enty te same ścieżki myślami jestem zwykle gdzie indziej. „Odpływam” będąc przecież w swoim bezpiecznym porcie. Gdynia jest faktycznie miastem z morza i marzeń, bo tu snują się myśli, które są daleko, które przenoszą poza horyzont. Gdynia jest na tyle blisko brzegu rzeczywistości, że nie przytłacza.

To tu mieszkam i knuję wszystkie swoje wyjazdy i ucieczki. Wbiegam na peron, siadam zdyszany w przedziale, i czuję to cudowne szarpnięcie –
Odjazd!


sobota, 15 listopada 2014

Beskid Morawski w listopadzie

Uwielbiam Cieszyn. Jego biegnące w górę i w dół ulice, zaułki. Czarny Chodnik, Doktora Michejdy, Zamkowa, Stroma, Kiedronia… Zawsze obiecuję sobie, że wrócę tu jako flaneur a nie górski turysta z całym majdanem na plecach. I zawsze nie mam czasu, zawsze tylko godzina urwana w biegu ze stacji na stację, z Cieszyna do Tesina . Z Polski do Czech. Albo z Czech do Polski. To prawie dwa kilometry. Albo dosłownie krok. Wchodzisz na most nad Olzą i już jesteś po czeskiej stronie miasta, po drugiej stronie lustra.

Zwykle ruszaliśmy na południe z Bartem we Wszystkich Świętych, teraz jednak długi weekend wypadł 11 listopada. Plan powstał już podczas zeszłorocznego wypadu w Jeseniki. Lata mijają coraz szybciej a my znów w pięknym lesie bukowym, na podejściu pod Javorowy od strony  Vendryne.  Liście sięgające do pół łydki i mgła osiadająca na okularach. Listopadowe schroniska świecą ciemnymi pustkami. Słychać tu wyraźnie każdą myśl, która nie jest ścigana przez terminy i telefony. Śmialiśmy się, że jedziemy na znane z podręczników Zaolzie.  Witały nas dwujęzyczne nazwy ulic. W chacie na Javorowym w pustej jadalni przeglądaliśmy stare albumy. Szkaradziejstwo architektury z ery dojrzałego Husaka albo środkowego Gottwalda. Ale były też piękne zdjęcia z gór i publikacje nowe – dwujęzyczna książka Stanisława Zahradnika o wsi Ropica. Pochłonęły mnie tabelki o składzie narodowościowym i wyznaniowym  miejscowości.  Nawet pobieżne kartkowanie dawało pojęcie o historii tych ziem. Ciekawe były widoczne tu narodowościowe szwy: „Zdecydowana większość miejscowej ludności polskiej witała zmianę jako wyzwolenie spod władzy czeskiej. Z drugiej strony 12 rodzin, ogółem 75 osób narodowości czeskiej dobrowolnie, w większości wypadków pod przymusem opuściło Ropicę i udało się do Czechosłowacji” (to o roku 1938). O 1920 zaś: „Po niedużym ubytku na początku tego okresu spowodowanym dobrowolną lub wymuszoną emigracją niektórych mieszkańców wsi do Polski, później nastał szybki wzrost spowodowany przede wszystkim napływem osób z Moraw i Czech”. Zawsze mogłeś opuścić swój dom dobrowolnie. A jak nie, to na wszelki wypadek pozostawał przymus. Gdybym miał wskazać, co jest najcenniejszego w naszych czasach, odpowiedziałbym: Schengen. Otwarte granice.


Następnego dnia startujemy o 7.30 rano, początkowo trafiamy na ciężki odcinek, rozjeżdżone błoto w czeluściach świerkowego lasu. Przedzieramy się przez powalone pnie i kleiste wyspy wśród kałuż. Na szczęście potem droga się poprawia, przejaśnia się i wychodzi słońce. Koło chaty Slavić rozpościera się rozległa polana i emanujące światłem widoki. Lśnią się jeszcze resztki wczorajszego deszczu na żwirówce. Bardzo dużo ludzi z psami spotykaliśmy w tych górach, były to wręcz rewiry psiarzy najrozmaitszych - pełen przegląd ras, nie wyłączając kundelków.  Dla psów wstęp do schroniska jest wzbroniony, szczekające czworonogi tkwiły więc poprzywiązywane do drogowskazów i plenerowych stolików. Zjedliśmy wczesny obiad. Wnętrze chaty kusiło, żeby pobyczyć się tu dłużej, ale trasa tego dnia liczyła trzydzieści kilometrów, co przy krótkim dniu oznaczało zahaczenie o zmrok.  Trzeba było ruszać.


I dotarliśmy do granicy czesko-słowackiej.  Szeroki dukt leśny snuł się wzdłuż grzbietu. Aż do kompleksu narciarskiego koło Białego Kriża. Widok był wspaniały, jeśli tylko odwróciło się tyłem do upiornych późnokomunistycznych kubatur. W lasku zapaliliśmy znicz przy niewielkiej kapliczce, minęliśmy też biały krzyż, który dał nazwę temu miejscu. Piękny, rzeźbiony, przewiązany dużym różańcem. Z polan, które przecinaliśmy raz po raz otwierały się widoki na Łysą Horę. Jest to szczyt formatu Turbacza – 1324 metry. Internet będący skarbnicą bezużytecznych wiadomości informował, że swego czasu Łysa Hora była najwyższym szczytem Protektoratu Czech i Moraw. Jej wierzchołek był naszym celem – odkryty, ze stacją meteorologiczną na szczycie górował nad otoczeniem.  Grupa „studentów 68”, jak nazywaliśmy sobie napotkanych dziarskich starszych ludzi pokazała nam szczególnie efektowną vyhlidkę. Ostatni odcinek podejścia pokonaliśmy szosą.
Na górze – fukało (wiało). Pojawiła się też mgła. Dobrze było schować się w jadalni schroniska.

Byliśmy tam tylko my i pani za barem. Wtedy stanął w drzwiach, zakapturzony. Na nogach miał kalosze, w ręku dużą starą latarkę. Wiek na oko pięćdziesiąt kilka lat. Spokojna pogodna twarz perfekcyjnej dobroci. Gdy już odtajał i stanęło przed nim piwko poświęcił nam trochę uwagi.
-Chłopcy spróbujcie tego  - postawił przed nami kielonek brązowej nalewki – To beskidzki czaj, bardzo mocne 52 procent.
Pierońsko to było dobre. Ale nie mogliśmy potem znaleźć tego w żadnym sklepie.
Był pracownikiem stacji meteorologicznej. Sam na sam z wiatrami, przyrządami i ciszą. Nie wiem jak miał na imię. Niech więc tu wystąpi jako Latarnik.
-Jeździłem sporo po górach, znam to. Za komunizmu pojechaliśmy z klubem na Kaukaz. Byłem też w Bułgarii, Riła, Pirin. Ciężko było wyjechać, cała masa pozwoleń była potrzebna. I w Polsce byłem, ale przez przypadek. Zgubiliśmy się na biegówkach, zajeżdżamy do gospodarstwa a tu… Polska. Pani nas poczęstowała herbatką, ale złapała się za głowę. Jezus Maria! Straż graniczną mi tu ściągniecie, trafią tu po śladach! Ale mieliśmy farta. Wiatr zawiał ślady i bez problemu wróciliśmy do Czechosłowacji.
A potem, po rewolucji – pamiętam, tak dokładnie powiedział „po rewolucji”, zabrzmiało to jak odblask naprawdę dawnych dziejów – jeździliśmy w wyższe góry, bo latka przecież lecą. Wszedłem na Mont Blanc, byłem w Nepalu…
Ktoś taki jak Latarnik jest jak cenna książka w antykwariacie, której grzbiet widzisz, możesz nawet przeczytać co jest napisane na skrzydełkach okładki, ale nie masz szans jej kupić, przeczytać. Wiesz jednak, że ten człowiek to biały kruk.



Trzeciego dnia naszym celem był Smrek. Niewiele niższy od Łysej Hory od strony wschodniej wyglądał potężnie, bo doliny są tu głębokie i niezamieszkałe. Podobno bywają tu jedyne w Czechach niedźwiedzie. W niższych reglach, gdy ustąpiły świerki, znów czekał nas las bukowy. Spomiędzy pni widać było taflę sztucznego jeziora. Na tamie zrobiliśmy krótki popas. Jakaś sympatyczna pani chciała zabrać nas mikrobusem do Ostravy. Czekało nas jednak jeszcze kilkukilometrowe podejście. Takie atrakcje tylko w Czechach – wspinasz się ścieżką wiodącą przez świerkowy bór, żeby natrafić na kupę kamieni, która okazuje się pomnikiem Johna Lennona. Były to dość żałosne resztki po prawdziwym pomniku postawionym tu w 1982 roku. Jak wyglądał przed laty pokazywała kserówka w przemoczonej plastikowej koszulce wsunięta między kamienie. Smrek jest szczytem dość dzikim, dlatego nieraz za czasów komunistycznych spotykali się tu dysydenci. Niedaleko od pomnika Lennona stał, pozostający w dużo lepszym stanie, pomnik Jana Palacha. Gdy już osiągnęliśmy wierzchołek Smreka mało nie padliśmy ze śmiechu. Na słupie oznaczającym szczyt ktoś przymocował skradzioną tablicę przystankową, rzecz jasna żaden autobus na tej „zastavce”  w dzikich ostępach się nie zatrzymywał.

Nasza trasa wiodła nas teraz do Ostravic. W tej miejscowości jest dużo zachwycających swoją naturalnością starych drewnianych domów. W małym markecie postanowiliśmy wydać resztę koron – na zapasy rumu i kofoli. Ekspedientka wskazała nam też drogę do „ubytovania” – zakwaterowanie znaleźliśmy w skrytym wśród niewielkich bloków hotelu robotniczym. Warunki panowały tu skromne, taka czysta obskurność, w której sympatyczna pani z recepcji pyta, czy potrzebujesz wi-fi. W pokoju za 200 koron mieliśmy nawet telewizor. Bufet pozostawał czynny od 5.15 do 8, ponieważ wtedy właśnie robotnicy wychodzą do pracy. Nasz pociąg do Polski odjeżdżał tuż przed siódmą, więc nie zdążyliśmy z niego skorzystać. Ale gdybyśmy zdążyli czekałaby nas niezidentyfikowana zupa (polevka) i parówki. Zaczęliśmy od spłukania z siebie trzydniowych potów. Krzątaninę przerwało nam surrealistyczne wydarzenie. Zapukał do naszego pokoju facet, który miał naprawić zepsuty zamek. Manipulował coś przy nim drucikiem. Co jeszcze dziwniejsze – zrobił to skutecznie. Teraz mogliśmy już zamknąć pokój i iść do miasteczka. Było całkiem wygasłe, zero ludzi. Z trudem znaleźliśmy przyjazną gospodkę, gdzie piliśmy piwo Zbój i raczyliśmy się żeberkami oraz utopenci. Bart wprowadził mnie w błąd mówiąc, że to coś z ogórkami. Owszem, było to coś w marynacie – kiełbasa jakby w soku z kiszonych ogórków. Znakomity zestaw. Na zagrychę po ćwierć kilo żeberek. Ale po trzech dniach wędrowania wtrząchnąłem wszystko. 


Rano cichutki czysty pociąg. Dużo młodzieży jadącej do szkół. Przez różne Frydki-Mistki przedostaliśmy się z powrotem do Cieszyna. Znów przekroczyliśmy lustro. Gdy w Cieszynie pytaliśmy o drogę do dworca autobusowego pierwszego napotkanego przechodnia ten rozłożył bezradnie ręce: "Ja nevim, jsem Ceh". Potem jeszcze napotkaliśmy kaplicę na dworcu w Częstochowie, maszerujący ulicami pochód łysych skandujących "narodowa Częstochowa", jakby w tym monoetnicznym państwie funkcjonowały jakieś groźne mniejszości.W PKP do Gdyni nawet dostaliśmy miejscówki. I to było najdziwniejsze. 

sobota, 1 listopada 2014

Artur Fryz, wspomnienie

Wiersze na piętrze, Sopot, Dworek Sierakowskich 21 maj 2013. Od lewej Krzysztof Kuczkowski, Artur Fryz i autor bloga. 


Głos Artura usłyszałem po raz pierwszy przez telefon. Musiało to być jakoś w 2006 roku, informował, że mój debiutancki tomik otrzymał jedną z nagród w Złotym Środku Poezji.  Dziś Artur Fryz jest pamiętany w pierwszym rzędzie jako twórca tej nagrody i tego festiwalu. Do niewielkiego Kutna co rok u progu lata zjeżdżali poeci z całej Polski. Nie lubię imprez literackich – tych zjazdów kółek wzajemnej adoracji podminowanych skrywaną niechęcią i ego mówiącym ja, ja, ja, ale do Kutna lubiłem przyjeżdżać zawsze. Wywiozłem stąd zarówno przyjaźnie, jak i pojedyncze spotkania – są osoby, które widziałem w życiu raz albo dwa, ale pozostają w życzliwej pamięci. Przez Kutno właśnie. Wyjątkowość Artura było widać szczególnie podczas tego typu spotkań, nie tylko w Kutnie, ale gdziekolwiek, gdzie się pojawił. Był to człowiek – nie będzie w tym górnolotnej przesady – pewnej misji. Kochał poezję i wiele uwagi poświęcał innym piszącym. Zbliżał ludzi. Przy tym wszystkim pozostawał samoswój, wyrazisty. Był antytezą osobników bez właściwości, kręgosłupów i zasad.

Gdy myślę o jego twarzy, widzę na niej wypisaną dobroć i melancholię. Miał za sobą wiele ciężkich osobistych doświadczeń, niósł w sobie przepaść, ale pamiętam go też śmiejącego się. Jak śmiał się z całej duszy i jak uśmiechał się smutno. Był człowiekiem uważnym. Najcenniejszym prezentem, jaki otrzymałem od niego jest wiersz z dedykacją. Niech to będzie poezja piłki nożnej. Pamiętam dokładnie moment, który go zrodził. To było podczas mundialu w Niemczech. Oglądaliśmy wtedy w knajpie koło Kutnowskiego Domu Kultury mecz ćwierćfinałowy mistrzostw świata – Brazylia przegrała z Francją 0:1. Łatwo to można sprawdzić w Internecie – był 2 lipca 2006. Było wiele osób, ale najwięcej czasu spędziliśmy obaj wtedy w gronie – Wojciech Wencel, Miloš Doležal, Jaroslav Šubrt. Rozmowy o poezji mieszające się w upalny dzień z rozgrywającym się obok meczem, i tę właśnie aurę Artur utrwalił. Piłka nożna dźwiga w tym wierszu poezję a poezja piłkę nożną. Fryz był wolontariuszem, komiwojażerem poezji. Traktował to jak służbę. Ale przede wszystkim był sam poetą, który miał coś do powiedzenia. Prawda, którą zawarł w wierszu o futbolu odnosi się do wszystkich poetów. I tych, którzy rozgrywają swoje mecze na Santiago Bernabeu i tych, co na Łazienkowskiej i tych, którzy kopią piłę na zwykłym orliku. Jeśli już wychodzisz na boisko daj z siebie tyle, ile możesz. Nie oszczędzaj się. I pamiętaj, że piłka to gra zespołowa. To spotkanie z Innym. Tym, który dogrywa ci piłkę, ale i tym, którzy walczy z tobą bark w bark.

to będzie poezja
jeśli będziemy ze sobą
próbowali być

i po meczu wymienimy się

spoconymi koszulkami
ciałem i krwią
piekłem i niebem
słowem
wszystkim
co nie pasuje
wszystkim

nawet wynikiem

W maju 2013 Fryz odwiedził mnie w Gdyni na Morskiej. Miał kilka spotkań autorskich, z których jedno – w Dworku Sierakowskich prowadziłem. Zjedliśmy szybki obiad, po czym zapytał czy nie pożyczyłbym mu jakiejś koszuli. Nie chciał na spotkanie iść w przepoconej. Życie dopisało więc do jego wiersza zakończenie, mieliśmy zamienić się koszulami. Otworzyłem szafę, ale jestem szczupły  Artur zaś miał sylwetkę słuszną - dość pękatą. Żadna z koszul nie wchodziła na niego. Łatwiej było nam się wymienić imieniem niż koszulą. W końcu znaleźliśmy jedną – starą czarną dżinsową po moim ojcu. Ta pasowała na niego. Ale gdy już Artur ją założył stwierdził, że ma zepsuty zatrzask. Ostatecznie poszedł więc na wieczór w swojej własnej. Własne losy można nawzajem przymierzać, ale nie można ich ponieść. Tak czytam dziś ten wiersz. Gdy wymienimy się wszystkim, nawet tym, co nie pasuje, wtedy spotkamy się naprawdę.

Dokładnie rok temu – tuż przed Wszystkimi Świętymi rozmawiałem z Arturem po raz ostatni. To była bardzo krótka rozmowa. Artur pytał, czy wysłałem umowę o dzieło, żeby rozliczyć antologię. Był to chyba drugi albo trzeci monit z jego strony, bardzo na tym mu zależało. Domykał sprawy?

Książkę Fryza Czytanie z księgi świętego Kłapouchego bardzo lubię. To jest tak, że mamy w swoim życiu swoich świętych, z których każdy ma inny charyzmat. Jest więc święty Puchatek i święty Prosiaczek, święty Tygrys, święty Królik i dobrze jest czasem mieć świętych Krewnych i Przyjaciół Królika. No i oczywiście jest święty Kłapouchy. Fryz pozostanie na zawsze dla mnie świętym Kłapouchym, który mieszka gdzieś na obrzeżach mapy w zakątku ponurym i smutnym. Był jak ta postać z dziecięcej książki, gdy wycofywał się na obrzeże śmiechów i gwarów, zapadnięty gdzieś w swoich rozmyślaniach albo zmęczeniu. Takie wrażenie sprawiał, gdy widziałem go po raz ostatni w Sopocie, rok temu, w październiku. 

Artur był też moim znajomym na facebooku. Nie rozmawialiśmy za pośrednictwem tego medium wiele, ale poczułem niedawno potrzebę, żeby poczytać tę zwykłą korespondencję. Okazało się, że jest to niemożliwe. Po śmierci Artura profil został zlikwidowany a wraz z nim zniknęło wszystko, co Fryz napisał w wiadomościach. W naszym dialogu pozostały tylko moje wypowiedzi i kwestie, w miejscu wypowiedzi Artura pojawia się komunikat, że to spam. Rozmawiam więc tam... sam ze sobą.... Zniknęło nawet to, co kiedyś faktycznie powiedział. Nie można do tego wrócić.

Trzeba się spieszyć, żeby zdążyć się spotkać i naprawdę porozmawiać. Ale rozmawiać można nie tylko z żywymi. Z umarłymi też. Jedni wierzą, że zmarli słyszą nasz głos, inni twierdzą, że śmierć to ostateczny koniec. Ale niezależnie od tego mamy wobec nich zobowiązania. Bo obojętnie, czy są gdzieś, czy nie ma ich nigdzie, są jeszcze w naszym umyśle, jest pamięć o ich ruchach, gestach, odbicie oczu, jest echo ich głosów, zapadłe w nas tak, jak światło dalekich gwiazd, których już – w chwili gdy je widzimy na niebie – nie ma.

Więc dzisiaj też jest czas, żeby mówić: Arturze, dzięki, że byłeś, jesteś.

poniedziałek, 27 października 2014

"Topos" 5/2014



Ukazał się najnowszy numer dwumiesięcznika "Topos" - 5/2014. Piąty numer tradycyjnie już wiąże się z prezentacją grupy Topoi (Wojciech Gawłowski, Krzysztof Kuczkowski, Wojciech Kass, Wojciech Kudyba, Jarosław Jakubowski, Adrian Gleń, Przemysław Dakowicz i niżej podpisany). W tym numerze gościem specjalnym jest Feliks Netz. Osobiście zamieszczam pierwodruk wiersza Hillary oraz krytyczną refleksję pt. Mój Świetlicki.

Szczególnej uwadze polecam duży blok wierszy poetów chorwackich w przekładzie Grzegorza Łatuszyńskiego (Tomisa Bajsić, Ana Brnardić, Ivan Herceg, Ervin Jahić, Damir Sodan), Do prezentacji dołączony jest krótki wywiad, który przeprowadziłem z Ivanem Hercegiem.


niedziela, 19 października 2014

Kutabuk w Dworku Sierakowskich - 24.10

W piątek 24 października o godzinie 20 w Dworku Sierakowskich wystąpi Kutabuk - z nowym programem, ale w stałym składzie ( Nowaczewski, Noga, Stromski). 

Zapraszamy!
Pełne info tu:

Koncert w Dworku Sierakowskich

czwartek, 16 października 2014

Po przejściu Czarnogóry

Opowieści o dzikim wnętrzu kraju już zdążyły się pokryć kurzem. Niewiele więc zaznałem tu dzikości, co znaczyło: byłem kimś przez miejscowych oswojonym. A to miejscowi decydują o tym, czy czujesz się podróżnikiem, czy turystą.  Nie ma tu brzydkich miejsc. Dzień po dniu idzie się w słońcu rozświetlającym krajobrazy olśniewające  jak z egzotycznych pocztówek. Prawie brak tu zwartych wsi – bywało, że przejdziesz przez całą miejscowość i nie spotykasz nikogo. Po paru dniach, gdy doszedłem do Niksić, drugiego pod względem wielkości czarnogórskiego miasta, czułem się jak w wielkiej metropolii. Bo były tu wieżowce i samoobsługowy market, puby i wszystko, co miejskie. Wspaniali, spokojni ludzie. Przyjaźni kierowcy. Żadnych stresujących sytuacji, co najwyżej przejdziesz się sto metrów ramię w ramię z pijaczkiem, który jak ekscentryczny kibic  podczas kolarskiego touru próbuje dotrzymać ci kroku. Najbardziej rozczulały mnie wiejskie sklepiki. Można było w nich kupić tylko napoje. Sprzedaje się tu tylko to, co trzeba kupować. Czasem był to maciupki kiosk, czasami puste pomieszczenie z kontuarem. Idealna imitacja rzeczywistości z niewielką liczbą interaktywnych elementów. A wokół cisza, bezruch, intensywność tej ciszy. Nawet psy śpią w budach, bo nie chce się im szczekać w upał. I szedłem sobie tak i szedłem . Aż doszedłem. Czarnogóra jest mała. Dziewięć a w zasadzie siedem dni, 260 kilometrów i… kraj się urwał jednym z najpiękniejszych widoków, jaki można sobie wyobrazić. Staje się kilometr ponad migotliwą płaszczyzną wrzynającej się w góry zatoki. Dalej, za półwyspem, widzisz rozlewający się szeroko Adriatyk.  


Czego chcieć więcej?






piątek, 10 października 2014

W Bukareszcie

Ale najpierw droga do Bukaresztu, kontrola paszportów przy przekraczaniu Mostu Przyjaźni. Wrażenie rozpierduchy totalnej na dworcu w Giurgiu a potem ciągnące się wzdłuż torów śmietniska. Granica miedzy brzydotą a pięknem jest płynna a Bukareszt właśnie się budzi . To szczęście widzieć miasto w chwili przebudzenia i chłonąć jego dynamizm. Odnosi się wrażenie, że te ulice tutaj są trochę jak lotne piaski, że gdy wróci się tu za parę lat mogą zmienić się dokumentnie. Nie ma więc po co przywiązywać się do wspomnień. Co napisać o Bukareszcie po ledwie dwu dniach pobytu?





Te same marki, te same sklepy i tylko egzotyczne te cygańskie harce, jakieś porachunki czternastoletnich Cyganów, gonitwa opodal wejścia do galerii handlowej. Ci sami turyści, bywalcy stolic, hostel z pubem i wieczorny międzynarodowy kurs po pubach. Koszmar jako symbol miasta, wiszące nad nim marzenie satrapy, którego krwawy koniec jarzy się gdzieś w przebłyskach dzieciństwa. Można pomyśleć, że w pałacu tym nadal urzęduje jakiś mroczny tyran albo uwięziona w nim jest bajkowa Buka, która wlazła w nazwę tego miasta, zaanektowała ją jak cichy okupant. Ale to tylko gdzieś skrywające się po zakamarkach cienie, uśpione demony. Bo na ulicach młodość, śmiech, choć i starość, rozkład i żebractwo. Gdzieś w połowie drogi między jednym i drugim spotkasz się z Bukaresztem. Ale nie będziesz potrafił tego nazwać.


Synagogi. Niedaleko miejsca, gdzie mieszkałem była dzielnica synagog. Powtykanych między nowe wysokie budynki. Wygasła dzielnica. To prawda, że Bukareszt jest jak wulkan; na zewnątrz lawa ludzi płynących przez ulice. Ale pod spodem też wygasłe wulkany i ślepa przeszłość. Minione Orienty. Przykrywany przez inne naloty nalot państwa Osmanów.  Progi cerkwi i przekroczenia, przechodzenia. Obroty ciszy w gwar i na odwrót. Wielkie budynki państwowych instytucji a dosłownie pod nimi Cyganie... rozkładają stoliki. Gdzieś trafi się stara kamienica jak zepsuty ząb i urywek podwórza, gdzie mają swoje gniazda, z których wychodzą i władają kawałkiem chodnika albo bramą.


Anonimowość pomników. Na jakimś pobocznym placyku widzę czyjeś popiersie. Podchodzę bliżej, żeby sprawdzić. Tak mam. Niektórzy poeci zawsze się zatrzymują przy pomnikach. Ale nim zdążę odczytać podpis ze zdziwieniem rozpoznaję... twarz górala z Wadowic, który kiedyś tu był. 


Bukareszt to też miasto finezji.
Podszedł do mnie, siwy - bliżej szóstego krzyżyka niż piątego, z reklamówką w ręce, normalnie ubrany, słowem jegomość. Przedstawił się jako Joan. Spytał skąd przyjechałem, czy może w czymś pomóc, czy mam jakiś konkretny cel. Nie miałem konkretnego celu,
-Polska! Adam Mickiewicz! Wasz wielki poeta.
-Tak, tak - ucieszyłem się. Mickiewicz jest dla mnie jak barwy rodzinnego klubu. Klubu nie tak znanego jak wielkie potęgi, ale jednak - kiedyś dawno temu odnoszącego sukcesy - powiedzmy - w pucharze UEFA.
-Oglądałem kiedyś wasze seriale - zaczął po polsku wymieniać tytuły: Czterej pancerni i pies, czarne chmury.
Opisał jeszcze jeden serial, który zidentyfikowałem jako Dom.
-Dużo czytam. Czytałem na przykład Lalkę Bolesława Prusa. Wspaniała powieść - i zaczął wymieniać nazwiska bohaterów.
Potem przeszedł do rzeczy.
-Widzisz Artur, nie wiem jak tam u was jest. Ja nie jeżdżę po świecie. Całe życie jestem tutaj tak jak pan Rzecki w Warszawie. U nas paczka papierosów kosztuje piętnaście lei. Potrzebuję zapalić. Mnie, intelektualisty, nie stać na papierosy. Dasz na fajki?



piątek, 3 października 2014

Sztuka interpretacji. Poezja polska XX i XXI wieku



Nakładem wydawnictwa Fundacja Terytoria Książki ukazała się Sztuka interpretacji. Poezja polska XX i XXI wieku pod redakcją Dariusza Szczukowskiego i Grażyny B. Tomaszewskiej. Znalazł się tam m.in. szkic Tomasza Resmarowskiego pt. O walce z przemijalnością w nocy mlecznej Artura Nowaczewskiego. Cieszy to tym bardziej, że publikacja jest skierowana nie tylko do specjalistów, ale także do szerokiego grona nauczycieli, którzy przygotowują uczniów do nowej matury.

niedziela, 28 września 2014

W Skopje




Centrum Skopje ma dwie twarze. Pierwsza to stara dzielnica turecka. Wąskie uliczki, knajpki, bary, w których za grosze zjesz obiad, sklepiki, zakłady rzemieślnicze, moc gratów i żelastwa. Nie są to uliczki wymuskane, ale nadgryzione chropowatością i brudem. Pod ramię idą kobiety w hidżabach i ich koleżanki bez nakrycia głowy. Starsi Turcy popijają herbatę w cieniu daszków kawiarni. Innych mężczyzn golą fryzjerzy, co można podejrzeć przez otwarte na oścież drzwi małych zakładów. Zachowało się kilka starych meczetów, minarety stanową część panoramy miasta. Słychać śpiew muezinów. Stary zajazd z czasów Osmańskiego Imperium zamieniono na teren wystawowy. Ale jego krużganki wieczorem stają się  miejscem, gdzie młodzież popija piwo, o czym świadczą baterie butelek ustawione rządkami na kamiennych balustradach. W żarze południa ludzie podchodzą do studzienek z wodą, obmywają twarz i ręce przy kraniku, piją z otwartej dłoni. Oczywiście emanacją wschodu jest bazar. Wzięli go w posiadanie Albańczycy. Albańskich flag i symboli jest tu więcej niż macedońskich. Na stoiskach z ciuchami panuje tu straszliwa taniocha. Nie miałem co zrobić z resztą moich wyświechtanych macedońskich denarów, więc nakupowałem sobie skarpet. Ta część miasta to rojna żywotność i rozdrobnienie. Państwo jakby tu nie sięgało albo sprawowało jedynie nominalną zwierzchność. Widać jego obecność przy twierdzy, gdzie powiewają wielkie flagi. To znana prawidłowość - im mniejszy kraj tym większa miłość do flag.


Państwo zaczyna się po drugiej stronie rzeki. To twarz druga. Przez ostatnie dwadzieścia lat musiało jakoś zaznaczyć swoje istnienie. To nowe centrum jest miejscem przedziwnym, emanacją tradycji prawdziwych i wynalezionych. Dominuje więc stylizacja na antyk i odwołania do Macedonii starożytnej. Wielki pomnik Filipa II. Jeszcze większy jego syna Aleksandra. Obok antycznych herosów macedońscy bohaterowie walk o wyzwolenie spod władzy Turcji w wieku XIX-XX. Łuk triumfalny. Wielkie gmachy użyteczności publicznej w tym antykopodobnym stylu. Bogactwo handlowych galerii, szkło i przepych przeciwstawione wiecznie odradzającej się tymczasowości bazaru. Kiedyś te nowe gmachy się postarzeją. I tu wkradnie się przemijalność niewidoczna jeszcze na świeżo położonej farbie. Wtedy tak naprawdę sprawdzi się trwałość kraju, którego nazwy nie chcą uznać sąsiedzi nazywając Fyromem. Spośród wielu pomników ujrzałem jeden, który wydał się swojski – Matki Teresy z Kalkuty. Właśnie tutaj przyszła na świat. Po jej domu nie ma ślady - może zniszczyło go trzęsienie ziemi a może został rozebrany zanim Agnes stała się Matką Teresą. Dzisiaj jest duży dom-muzeum z kaplicą udostępniony do zwiedzania. W gablotach jej zapiski, nagroda Nobla i – między innymi – doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagielońskiego.


Mieszkańcy Skopje są fantastyczni. Tutaj jeszcze każdy Europejczyk to wydarzenie. Sami podchodzą i pytają czy nie pomóc. Gdy na skrzyżowaniu z rozłożoną mapą miasta próbowałem znaleźć drogę do dworca zatrzymał się przy mnie zniecierpliwiony człowiek z aktówką i powiedział: przecież możesz spytać o drogę! I po angielsku wytłumaczył jak dojść na dworzec autobusowy. Między dzielnicą turecką a pomnikiem Aleksandra Macedońskiego spotkałem Buraka, tureckiego nawigatora, który rowerem przejechał cały kraj i teraz szukał noclegu. Gadaliśmy przez pół godziny i chyba z pięć osób w międzyczasie dawało mu rady, co powinien teraz zrobić, gdzie rozbić namiot.



Trzecią twarzą Skopje było to co poza centrum, czyli po prostu zwykłe blokowiska, które widziałem z daleka. I góry w cieniu których rozłożyło się miasto. W które możnaby wyruszyć natychmiast pieszo. Ale nie tym razem. 

poniedziałek, 22 września 2014

W Belgradzie

Nie znam Belgradu. Co możesz powiedzieć o mieście spędziwszy tu jeden dzień, flanując po centrum, nie znając nikogo, nie mając tu żadnej zakorzenionej przyjaznej duszy? Naszkicować jakiś pejzażyk,  kilka rodzajowych obrazków. Czy dla ciebie samego będą one zachętą, żeby wchodzić głębiej w to miasto? Nie znasz patronów ulic, zderzony jesteś z historią nieznaną. Sam nie wiesz, czy tu wrócisz. Czy coś jeszcze o Belgradzie napiszesz. Jeszcze miesiąc i wszystko uleci ci z głowy. Próbuję rozszyfrować hasła, które zapisałem w notatniku. Nad jednym głowiłem się najdłużej „(&#&&& - słowo nieczytelne) na Studenstkim Trgu”. Co się zdarzyło na Studentkim Trgu półtora miesiąca temu? Nie powiedzą tego zdjęcia, bo one nie są opatrzone nazwami placów i ulic, zlewają się w jeden nieokreślony Belgrad. Wreszcie rozszyfrowałem. Notatka brzmiała: ”Portrecista na Studenstkim Trgu”. Będzie więc o portreciście.


W niewielkim skwerku zobaczyłem charakterystycznego gościa. Wyglądał jak mieszkaniec squatu. Bojówki, jakaś znoszona bluza. Pruł jak nakręcony alejkami i nagle zatrzymywał się jak wryty przed rożnymi osobami, a to przed kobietą, która się zagadała z koleżanką, a to przed facetem czytającym gazetę. Wyjmował kawałek papieru i zaczynał go zabazgrywać. W niecałą minutę tworzył zarys twarzy. I podtykał im pod nos kartkę. Ludzie kiwali odmownie głowami on zaś ruszał w dalszy kurs i szukał kolejnej ofiary. Dotarł i do mnie, gdy usiadłem przez chwilę na ławce.
-Jestem artystą. Rysuję, w dwadzieścia minut mogę zrobić ci portret – mówił pokazując mi papier z gryzdami, które układały się w zarys mojego profilu w okularkach.
Odmówiłem, ale jakby nie dowierzał. Ponowił próbę kilka minut później w innym miejscu. Podziękowałem ponownie. Popędził alejką i tyle go widziałem. Ot i cała historyjka.

W tym roku pisząc o Belgradzie tylko wstępne gryzdy, jak ten profil nakreślony przez ulicznego portrecistę. Złapałem się, że szukałem przede wszystkim śladów. Belgrad był bombardowany. No ale kiedy? W 1999 roku. Czym jest współczesność? Współczesne jest dla nas wszystko, co sami przeżyliśmy, czego byliśmy świadkami. Serbia była dla mnie krajem, gdzie za mojego życia - a więc jakby wczoraj  - rozegrała się wojna. Szukałem więc śladów amerykańskich bomb. Minęło piętnaście lat. No, ale przecież w dzielnicy rządowej przecież takie ślady znalazłem. Może bardziej były pozostawione, żeby dać świadectwo? Nie budynki jednak były śladami najgłębszymi. Najgłębszym skutkiem bombardowań było wypchnięcie Serbii z drogi na Zachód. To było widać po napisach wymazanych sprayem na ścianach. Były prorosyjskie.

 
W witrynach księgarń zobaczyłem portrety Gavriło Principa. Princip widniał też na t-shirtach na stoiskach z pamiątkami. Wystawa w parku pokazywała austro-węgierskie zbrodnie z 1914 roku. Zbrodnie to po serbsku „złoczini”. Na kolejnej planszy można było zobaczyć satyryczne obrazki z wiedeńskiej prasy „Serben muss sterben!” (Serbowie muszą umrzeć!) I wielki austriacki kułak wbijający w ziemię serbskiego karzełka. Obok „Hurra nacht Belgrad hinein Serbien muss unsrr sein!” („Hurra! Noc w Belgradzie, Serbia musi być nasza!”), na innym jest ona przedstawiona jako wesz. Wreszcie wymowny obrazek – przy stole siedzą wielcy Niemcy, Austria, Anglia, Francja, Rosja a nawet Japonia. Na puste miejsce na ławie wspina się serbski karzełek. Podpis: „Der kleine Serbe hat aber auch die ganze Welt westankert!”. Nie wiem, co to znaczy. Ale sam obrazek mówi – nie dla wszystkich jest miejsce przy stole, decydujemy my, wielcy, a pretensje małej Serbii są śmieszne, to groteska. Minęło dokładnie sto lat, ale czy tak wiele się zmieniło? Padło kilka imperiów, kilka krajów straciło na znaczeniu, ale wciąż decydują silni. I ponad głowami środkowoeuropejskich krasnoludków. Serbii zamarzyło się być w zeszłym stuleciu wielką i słono za to zapłaciła.

 

Wszedłem do niedalekiego muzeum wojskowości. Mijałem wzloty i upadki serbskiego oręża. Od dawnych wieków, w tym klęskę na Kosowym Polu po pierwszą wojnę światową i ewakuację serbskiej armii przez Albanię. W I wojnie światowej zginęła ¼ obywateli państwa, w tym aż 58 procent żołnierzy. Straszliwa masakra. Po takiej wojnie powstanie Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców zakrawało na cud. Nic dziwnego, że lata Jugosławii były przedstawione w muzeum jako szczęśliwe czasy. Z kolei historia II wojny światowej to z perspektywy Belgradu kolejne ofensywy niemieckie próbujące bezskutecznie stłumić ruch partyzancki. Mundur marszałka Tity prezentował się dumnie w gablocie, podobnie jego sporych rozmiarów figura. A potem znów schyłek i słabość. Na swoje miejsce w ostatniej salce załapała się ostatnia wojna z NATO. Obrazowo porównano siły stron konfliktu. Jesteśmy mali, byliśmy obiektem agresji mówiła wystawa…


Kawałek dalej zaczynał się teren twierdzy. W jej fosie stały czołgi i pojazdy opancerzone. Ze wzruszeniem odnalazłem tam polską tankietkę TKF z kampanii wrześniowej. Rozglądałem się za kimś, żeby zrobił mi zdjęcie z jedynym na świecie ocalałym egzemplarzem miniaturowego czołgu. Już chciałem podejść do małżeństwa z dzieckiem, kiedy kobieta odezwała się po rosyjsku:
-O, Wania, zrób jej tu zdjęcie, przecież on wygląda jak dietski!
I ich córka, na oko, sześcioletnia zaczęła się ustawić przy włoskiej tankietce, tuż obok polskiej. Oczywiście z pamiątkowej foty zrezygnowałem.
Później wyszperałem w Internecie, że egzemplarz z Belgradu w czasie kampanii wrześniowej należał do 10 Brygady Kawalerii – jedynej całkowicie zmotoryzowanej większej jednostli znajdującej się w Wojsku Polskim. Jej dowódcą był Stanisław Maczek. Tankietka została internowana na Węgrzech i przejęta przez tamtejszą armię. Od Węgrów odbili ją kilka lat później jugosłowiańscy partyzanci i tak wylądowała później w tutejszym muzeum…

Jeszcze dwa inne akcenty polskie przypadkiem znalazłem. Na jednym z budynków wisiała tablica: „Liga jugosławiańsko-polska z siedzibą w tym budynku udzielała pomocy uchodźcom polskim w trudnych dniach najazdu Niemiec  faszystowskich na Polskę w 1939 roku”. Tablicę ufundowała Rada Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa w schyłkowym okresie PRL-u. Nie wiedziałem natomiast dlaczego i jak długo jedna z ważniejszych ulic niedaleko twierdzy nosiła imię Tadeusza Kościuszki.

 

I tak się snułem po mieście. Z wzgórza, gdzie znajdowała się forteca roztaczał się widok na Dunaj. Na ulicy Skodarskiej, będącej ulicą knajpek i artystów znalazłem się koło południa, kiedy jeszcze nie obudziła się do aktywniejszego życia. Moje stopy zapamiętały jej brukowaną pochyłość. Trochę błądziłem szukając Muzeum Ivo Andricia. Wciska się przycisk w domofonie i wchodzi do mieszkania z wysokimi sufitami w kamienicy przy jednym z reprezentacyjnych placów miasta. Ale nie czuć tu domowej przytulności, jakby od zawsze tu było muzeum a gabloty - łącznie z noblowskim dyplomem - reprezentują jedynie oficjalność. Pisarz oficjalny, dyplomata, wyższe sfery, także w komunistycznej Jugosławii. Gdy doczytam książki Andricia ten fragment się zmieni, coś tu na pewno dodam. Coś ponad samo nazwisko. Ale nie dziś.



wtorek, 16 września 2014

Wrzesień 2014, Lwów

Od dawna uważam, że literatura ukraińska należy współcześnie do najważniejszych europejskich literatur, tu następuje zderzenie wschodu i zachodu a Europa, parafrazując Piłsudskiego jest jak obwarzanek, najwięcej warta jest na obrzeżach, w środku najczęściej pustka. Mam kłopot z pisaniem o tym, co zobaczyłem we Lwowie, co bowiem przyjdzie z „analiz” kogoś, kto bywa w kraju, gdzie toczy się wojna jak turysta - przyjedzie, odjedzie, wierszyk napisze, wrzuci link na facebooka i poczuje się lepiej w przeświadczeniu spełnieniu jakiegoś moralnego obowiązku...

Przyjeżdżasz więc i wynosisz kilka rozmów i kilka obrazów, które rzucają ci światło na to, co się tam dzieje.

Obraz pierwszy – ukraińscy koledzy po piórze realnie rozważający możliwość powołania ich na front. „Gdy już znajdziemy się tam - zginiemy jako pierwsi. Mamy po czterdzieści lat. Tam życie zależy od tego, czy gdzieś dobiegniesz czy nie dobiegniesz. Ja już mam swoje lata, zwyczajnie nie dam rady. Najpierw zginą najsłabsi , to znaczy my”.

Obraz drugi -  czytanie Serhija Żadana. Żadan gromadzi tłumy, niezależnie od tego, czy akurat czyta swoje wiersze sam, czy występuje z zespołem jako charyzmatyczny wokalista. Sala teatru mieści chyba ze dwieście osób, nabita jest tak, że nie wszyscy weszli, siedzę na podłodze trzy metry od poety – widzę drzwi, w prześwicie których dojrzeć można schody, na schody wspinają się ludzie, wyginają przez balustradę, żeby coś zobaczyć. Żadan czyta z kartki, są to chyba nowe wiersze, czuję w nich coś z atmosfery ostatnich tygodni, miesięcy. Nie mam tych tekstów w ręku, nie mogę zajrzeć do ściągawki, a on melorecytuje jak zawsze, głośno, jak karabin, gniewny, emocjonalny. Widzę reakcje sali, mogę spojrzeć w te twarze: kobieta, lat trzydzieści kilka, płacze. Przejęty student, starający zachować przytomność i powstrzymać emocje, bo mu płakać nie wypada. W pewnym momencie ktoś krzyczy to Żadana: „Przeczytaj coś o Donbasie”! Serhij odpowiada: „Całe życie piszę o Donbasie, jak zacznę czytać nie wyjdziemy stąd do rana”.

Obraz trzeci – knajpa Dzyga mieści się na końcu ulicy Virmenskiej (Ormiańskiej). Ulica jest ślepa i właśnie w tej jej ślepym wylocie jest wejście do Dzygi, ale Dzyga jest ekspansywna, stoliki wychodzą na uliczkę, opanowują cały zaułek, sięgają aż do kolejnej knajpy, rozciągnięte na przestrzeni trzydziestu metrów. Przy stolikach siedzą weseli ludzie, w tym śmietanka ukraińskich twórców. Barwna galeria oryginałów. Jest rosły fotograf w kapeluszu, jakby wyjęty żywcem z jakiejś kabaratowej bohemy. Są inni, wyposażeni w fetysze najrozmaitszych artystycznych alternatyw. O, nagle mówi ktoś, zobaczcie to chyba Humeniuk. Humeniuk zaczął pisać wiersze na facebooku, gdy znalazł się na froncie. Teraz utwory znalazły się w tomiku „Virszi z vojni” . Mężczyzna czterdzieści plus, mundurze, zastępca dowódcy ochotniczego batalionu. Jest tu znakiem, że nawet gdy na chwilę odłączyć się od wiadomości, od doniesień ze wschodu i w tym lwowskim piątku coś wisi w powietrzu. Nagle jakaś kobieta zaczyna piszczeć – z dziury wylazł ospały szczur i posuwa się wzdłuż stolików. Niektórzy przesiadają się w popłochu, inni podwijają nogi. Zwierzę jednak nikogo się nie boi, pozuje to zdjęć z komórek po czym zwija się w jakiejś szczelinie. Mija kilka minut i przechodzący nawet nie zauważają tego włochatego kłębka. On jest chyba chory – coś z nim nie tak – mówi Natalka. I błyska mi w głowie to zdanie: „rankiem 16 kwietnia doktor Bernard Rieux wyszedł ze swego gabinetu i pośrodku podestu zawadził nogą o martwego szczura”.  Są sytuacje, w których literatura się ordynarnie narzuca. ..

Dziękuję za wszystko co mnie spotkało we Lwowie, za rozmowy, za wspólny czas, serdeczność, szczególnie Natalce, Nazarowi, Lubomirowi, Wojtkowi. Będę wracał. Dzięki Wam!

wtorek, 29 lipca 2014

Test

Wsiadam do autobusu Kamieniec Podolski – Lwów, ma jechać ponad sześć godzin. Żar leje się z nieba, autobus to straszny klekot, ale zaraz za rogatkami miasta zapadam w sen. Gdy się budzę jesteśmy nad jakąś rzeką. Patrzę, co to za rzeka – a to… Zbrucz.

No i co? No i nic.


Jeśli musiałeś sprawdzić nazwę w google - oblałeś. 

środa, 23 lipca 2014

W Kamieńcu Podolskim

Płackartami lubią w Polsce straszyć, jakby to były wagony niemalże bydlęce  a jeździła nimi jakaś dzicz. Najogólniej mówiąc – płackarta to otwarty wagon sypialny bez przedziałów. Bardzo tani – za ośmiogodzinną jazdę z Kijowa do Kamieńca Podolskiego zapłaci się w przeliczeniu dwadzieścia coś z hakiem złotych. Większość opowieści o płackartach to strachy na lachy... Nie wsiadasz do wagonu z hordą pijanych kolegów studentów albo poststudentów, nie ryczysz na cały głos po polsku, nie masz osiemdziesięciolitrowego plecaka, nie jesteś obwieszony metkami oddychającej odzieży, komunikujesz się choćby po rosyjsku, nie zwrócisz na siebie uwagi. Swój styl letniego podróżowania po Ukrainie odnalazłem przypadkiem i myślę że jest skuteczny. Stare dżinsy, t-shirt, reaktywowana na czas podróży czapeczka, plecak-kostka, gdzie tylko co najpotrzebniejsze i w drogę. Płackartami podróżują całe rodziny, samotne starsze panie i nic specjalnego się nie dzieje. Konduktor rozdaje pościel i obudzi cię na stacji, nawet dostaniesz herbatę z samowara. Tym razem dostałem miejsce na górze, więc całą drogę przeleżałem gapiąc się w sufit. Obok mnie jechała rodzina z dwójką dzieci. Ojciec pomógł mi rozłożyć górną kuszetę, matka częstowała jedzeniem. Tylko ich ośmioletnia córka, która jak najęta nadawała do późna w nocy drażniła mnie, ale cóż zrobić – takie są ośmiolatki w każdym kraju.  Rano widzisz jak wagon się budzi, jak kobieta naprzeciwko przegląda się w lusterku i robi doraźną toaletę. Ludzie piją czaj a pociąg wlecze się przez ukraińskie czarnoziemy.



W Kamieńcu byliśmy o piątej trzydzieści. Powlokłem się wybojami ulic w kierunku, gdzie zdawało mi się, że jest centrum. Bez trudu znalazłem główny deptak a następnie trafiłem na most prowadzący do starego miasta. Jest położone na stromych skałach w zakolu rzeki Smotrycz. Głęboki jar rzeki wypełnił w mojej pamięci powieściowe miejsca, które nie miały dotąd punktu zaczepienia. O siódmej rano uliczki były wyludnione. Stare miasto ma aż trzy rynki: polski, ruski i ormiański. Kiedyś było zatłoczone, bo na niewielkim obszarze gnieździło się kilkanaście tysięcy ludzi. Teraz nawet w dzień sprawiało wrażenia prawie pustego.  Kolejny most prowadził do zamku. Otwierali go o dziewiątej, więc przespałem się na jednym z trawiastych bastionów.



Ale bardziej smakuje się tę chwilę, gdy widzi się zamek pierwszy raz z pewnej odległości. Coś ściska. To nie kwestia jakichś patriotycznych klisz ani nawet ukochanej książki z dzieciństwa. Prawda, wynosimy z literatury, z filmu kilka swoich obrazów, wynosimy kilka melodii, które otwierają w nas COŚ. Czym TO jest? Nie ma jasnej odpowiedzi. Każdy ma te obrazy inne. Moim jest oblężenie.

Dobra. Miało być o Kamieńcu. Jest i Kamieniec - jego kamienne mury, baszty, korytarze. Są przywiązane łańcuchem do pni orły, z którymi można zrobić sobie zdjęcie.  Niewiele zmieniona od czasów sowieckich wystawa, choć z miejscowym ukraińskim komentarzem przewodniczki już niesowieckim. Ukraińskie broszury o zamku mówią więcej o tym, że oblegał go Chmielnicki a nie wspominają, że rozgrywa się tu akcja jednego z najważniejszych polskich dzieł literackich. Kraj jest opisany inną siecią symboliki. Ale cóż to ma za znaczenie? Gdy twoja symbolika jest przenośna? Może zinstytucjonalizowana, przyszpilona adekwatną tabliczką straciłaby swój urok? Dobrze jest jak jest. Dobrze, że coś jest i to dobrze utrzymane.



Wracam do miasta i zwiedzam kościoły. W jednym z nich wzruszająca rozmowa ze starszą panią po polsku. Nie jest Polką, lecz Ukrainką. Już w dojrzałym bardzo wieku nauczyła się czytać w naszym języku dzięki modlitewnikom. Opowiada o elementach wystroju, jak mozolnie odbudowuje się kościół, jak wyglądają dziś msze. Mogę jej podarować na pamiątkę komplet pocztówek z ostatniej anielskiej wystawy Jacka Solińskiego. Na jednej z kartek jest wiersz, który poświęciłem poległemu na Majdanie Ustymowi Hołodniukowi. Gdy go czyta, wiem już, że nie został napisany bez sensu. Może z setkami innych tekst będzie jutro tylko okolicznościową poezją, jednym z utworów jakiejś drugorzędnej twórczości. Ale przekazany tutaj od serca do serca, w kościele w Kamieńcu, się po prostu wydarzył.

Charakterystyczne dla Kamieńca są muzułmańskie ślady w kościołach. Muzułmańska ambona, napisy w kościele dominikanów. Minaret przed katedrą na szczycie którego... stoi Matka Boża przywieziona z Gdańska. No i tablica poświęcona Wołodyjowskiemu: "Życie to szereg poświęceń".



Tak mi się to wszystko złożyło. Majdan, Kamieniec - i to słowo poświęcenie. Bo jeśli chciałem przyjechać zimą na Majdan, teraz widzę, że o to właśnie chodziło - zobaczyć ludzi, którzy są zdeterminowani, którzy wiedzą co to jest poświęcenie, nawet to najwyższe. Jechać nie po to, żeby gapić się, zgrywać Kapuścińskiego, ale uczyć. I wrócić silniejszym.

Zimowa podróż pozostała niewydarzona. Ale ta teraz wydarzyła się.



CDN.

sobota, 19 lipca 2014

W Kijowie

Okrutnie tanie są bilety do kraju ogarniętego wojną. Spakowałem się minimalistycznie w kostkę i ruszyłem do Kijowa. Autobus był w połowie pusty, chyba oprócz mnie prawie wszyscy mieli niebieskie paszporty z tryzubem. Odprawa poszła dość szybko. Dłuższe są w drugą stronę. W drodze powrotnej – z Lwowa do Warszawy na siedzeniu przede mną jechał Ukrainiec, który jechał na koncert Metallicy. Polski pogranicznik wziął w palce jego bilet, który kosztował zapewne niemało i spytał: to jedzie pan na koncert? Gdzie będzie pan spał? Jak się nazywa ten zespół? Proszę powiedzieć?” Chłopak musiał wyjmować papiery z rezerwacją miejsca w hostelu. Uczestniczyć w tym upokarzającym quizie. Pomyślałem co by było, gdybym to ja był poddawany takiemu przesłuchaniu. Po co jedzie pan do Kijowa? Tak sobie zobaczyć miasto? Porobić zdjęcia zniczy na Instytuckiej? Oddać koleżance plik gazet ze starym artykułem o artystach na Majdanie? Gdzie będzie pan spał? Nie wie pan? Co potem? Zależy od rozkładu pociągów?  Na ile dni? Nie wie pan jeszcze? Ten plecaczek to wszystko co pan ma? A czym pan się właściwie w Polsce zajmuje? Nikt nie zadał mi żadnego pytania. Przybito pieczątkę i wjechałem z polskiej w ukraińską noc. Rozłożyłem się na dwóch siedzeniach i spałem do samego rana.


Kijów uderzył wpierw ogromem kubatur. Doszedłem do pierwszej stacji metra, kupiłem żeton i już byłem na Chreszczatyku. Podreptałem na Majdan. Zjadłem czeburieka w namiocie naprzeciw McDonalds i zauważyłem  na ścianach namiotowo drewnianego boksu napisy flamastrem. Już tu była zapisana historia zimowych miesięcy. To tu znajdował się punkt, gdzie opatrywano rannych. Napisy  były podziękowaniami dla lekarzy i pielęgniarek tu pracujących. Sam Majdan stał się ponurym miejscem, wojskowe namioty rozłożone na placu stanęły tu niejednokrotnie później , już po obaleniu Janukowycza. To swoiste squaty dla różnego rodzaju rozbitków „weteranów” ubranych w wojskową odzież. Możesz tu wrzucić do kubka coś na wsparcie tych koczowników. Pełno tu stoisk oflagowanych na żółto-niebiesko, są jakieś pseudomuzea… Powiewają obok siebie flagi ukraińskie, banderowskie, polskie, białoruskie, gruzińskie, jakby stacjonował tu jakiś międzynarodowy kontyngent wszystkich narodów, które czują na sobie oddech rosyjskiego niedźwiedzia. Plakaty. „Artysta jeden. Narody różne. Wybieraj!” pod takim napisem dwa obrazy Repnina – „Kozacy piszą list do sułtana” i „Burłaki na Wołgie”. Niedaleko kupisz magnes na lodówkę ze świnią-Janukowyczem; wycieraczkę z twarzą Putlera.  Była niedziela koło południa, wyszli na scenę Majdanu popi, rozbrzmiał głośno hymn Ukrainy i zaczęły się modły, jakiś ksiądz mówił długo o chłopcach, którzy walczą w Donbasie. W skupieniu słuchało go ze dwieście osób.




 W górę od Majdanu idzie ulica Instytucka. Mija się pozostałości barykad i miejsca, gdzie spotkała ludzi śmierć. Rozpoznaje się drzewa, krawężniki znane z nagrań na youtube. W miejscu zakrwawionych trupów widzi się przygasłe znicze, wyschłe kwiaty, spontanicznie stawiane pomniczki, drzewa przewiązane klejącą taśmą, spłukane deszczem zdjęcia. Przypominałem sobie godziny spędzane w lutym na oglądaniu transmisji. Było tak, jakbym już tu był. Wirtualnie tylko jak gap, który nic nie ryzykował, widz narodowego spektaklu, w którym szło o życie, o być albo nie być. I nadal o to idzie. Ale już bez kamer. Gdzieś na wschodnich obrzeżach kraju, skąd docierają sprzeczne informacje. Trudno cokolwiek odfiltrować. Poszedłem na ulicę Hruszewskiego, odnalazłem tablicę poświęconą Serhijowi Nihojanowi.


 Miasto żyło zupełnie normalnie. Wojnę było czuć po dużej liczbie ludzi ubranych w panterki. Ten militarny sznyt widać tu było na każdym kroku. Wojnę słychać było też w rozmowach. Nie mówię po ukraińsku, ale w tej przestrzeni językowej czuję się jak u siebie, prawie wszystko rozumiem. Nie miałem wątpliwości – byłem w kraju wolnym. Ludzie nie bali się mówić, mówili co myślą. Czuło się stonowaną nieufność, wyczekiwanie w stosunku do władz miejscowych a do władz Rosji – otwartą nienawiść. Taka scena zapadła mi w pamięć w okolicy metra wieczorem na ulicy spontaniczny koncert dał jakiś zespół. Śpiewali po rosyjsku, gdy przystanąłem grali już dwa ostatnie kawałki, więc nie wiedziałem skąd są. Ostatnia piosenka w prostych słowach wyrażała sytuację zwykłych ludzi, refrenem było zaś: „A Putin? Lajlajlajaj….” Tańczyli do tego mężczyźni, kobiety, młodzi i starzy,  przy gromkich oklaskach. Taniec był poza zasięgiem Putina, jego władza tu nie sięgała, nie sięgał tu strach.


W innych częściach miasta było mniej politycznie. Stadion Olimpijski akurat był otwarty dla jakiejś grupy. Można było posiedzieć w przyjemnym chłodku, który tu panował a nawet wyjść na płytę boiska. Dzielnica Padół kusiła z kolei artystycznymi klimatami. Tu – na ulicy Andrijiwskyj Uzwiz było najwięcej knajpek, ulicznych muzyków. Zaskoczyła mnie wysokość brzegu Dniepru, przewyższenie było dość spore, nawet w parku jeździła specjalna szynowa kolejka. Z oddali było widać ludzi plażujących na wyspie po drugiej stronie rzeki. Podobny urok miała Pieczerska Ławra. Przewodnik mówił po rosyjsku. Przemierzaliśmy podziemne korytarze słuchając opowieści o świętych, mijając ich zawinięte w sukno zwłoki. W pieczarach można było spotkać pogrążonych w letargu ludzi. Po dwóch dniach opuszczałem to miasto z myślą, żeby jeszcze tu wrócić. I wrócę na pewno.

CDN.