piątek, 14 grudnia 2012

Urywek XII – dedykuję moim studentom


Paweł Konjo Konnak w swojej wielkiej wspomnieniowej księdze Gangrena : mój punk rock song nie wspomina dobrze studiów filologicznych na UG. W latach osiemdziesiątych w klubach studenckich leciała muzyka disco a co bardziej ambitni czytali zupełnie dla systemu niegroźne książki jak Kaskaderzy literatury i podniecali się twórczością Stachury Edwarda. Była jednak grupka studentów, która nie wtopiła się w tę szarzyznę i to oni później stworzyli Totart. Gdy studiowałem w tym samym miejscu dziesięć lat później o istnieniu Totartu wiedziała garstka, większość tak jak za czasów Konja myślała raczej o tym, jak zdać teorię literatury albo językoznastwo diachroniczne a lista lektur z literatury współczesnej kończyła się na roku 1989. Paru studentów usiłowało lansować swoją twórczość, ale bez większego odzewu, było również pismo Pimka, która padło po dwóch numerach. Sam próbowałem robić „coś” – i redagowałem jeden z pierwszych serwisów poetyckich w internecie. Nie spotykało się to ze specjalnym zainteresowaniem. Zyskałem za to kilku przyjaciół, którzy w swoich środowiskach też próbowali działać, ale większość naszych rówieśników pozostawała wobec tego zupełnie bierna. Byliśmy jak drużyna bez kibiców. Tych, co coś próbowali zrobić ta bierna masa traktowała z lekceważeniem, obojętnością, czasami dawało się wyczuć złośliwe uśmieszki. Mam wrażenie, że po dziesięciu latach, kiedy pracuję tu jako wykładowca znów wygląda to identycznie, jak w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Artystycznie uzdolnieni i ci, którzy chcą robić „coś” są osamotnieni i wyobcowani. Ale jednego jestem pewien – jeśli nie zrobicie nic – pozostanie po was nic. Ani legendy, ani nawet wspomnienia, do których warto wracać. Dla tych, którzy mają wyobraźnię nie ma czasów lepszych i gorszych. Nie można poddać się rzeczywistości.

Wbrew najgorszym przewidywaniom wróżbitów pogody
szeroki klin polarnego powietrza wbity po nasadę w powietrze –
wbrew instynktowi życia świętej strategii przetrwania
inne rośliny z namysłem zbierają siły do skoku
i na czarnych liniach frontu gromadzą pąki przed atakiem –
zanim Prospero podniesie rękę
tarnina rozpoczyna solowy koncert
w zimnej pustej sali
ten przydrożny krzew łamie
zmowę ostrożnych
i jest
jak piękni młodzi ochotnicy
którzy giną w pierwszym dniu wojny w nowiutkich mundurach
podeszwy butów ledwo zapisane piaskiem
jak gwiazdy poezji przedwcześnie zagasłe
jak wycieczka szkolna zabrana przez lawinę
jak ci co pośród ciemności widzą jasno
jak powstańcy którzy wbrew zegarom historii
wbrew najgorszym przewidywaniom
mimo wszystko zaczynają

(Z. Herbert, Tarnina)

Totalny zlew fristajlujących paneli

Koło Polonistów UG obwieszcza:
19 grudnia, tj. dwa dni przed końcem świata, o godz. 20:00 w Klubie Ygrek (przy akademikach na ulicy Polanki) każdy będzie mógł być świadkiem niecodziennego w czasach powszechnego merkantylizmu i debilnego marazmu wydarzenia. Nadchodzi wyzwolenie młodych umysłów z reżimu schematów, którymi obrosła współczesna i w ogóle każda inna poezja. Poddamy się spontanicznej, kontrolowanej jedynie przez erudycyjne i pożywne intelektualnie zaplecze dyskusji, a raczej sekwencji dyskusyjnych
 starć tzw. fristajlujących paneli. Dojdzie do konfrontacji tudzież znalezienia wspólnego rdzenia dla takich niebanalnych kulturowych zjawisk jak wiersz zlewny oraz freestyle/rap. Z głębin undergroundowej rzeczywistości lat osiemdziesiątych przybędą weterani tranzytoryjnej formacji Totart i jednej z najbardziej ekstremalnych grup poetyckich XX wieku Zlali Mi Się Do Środka – twórca metody zlewu Paweł Paulus Mazur oraz postabsurdalny poeta przełomu wieków i legendarny aktywista ruchu punk Paweł Konjo Konnak. Młodzież będzie reprezentować trójmiejski skład raperski nomen omen W Innej Rzeczywistości. Między totartowskim zlewem a raperskim bełkotem znajdą się studenci z Koła Polonistów oddający się zardzewiałym trybom pracy organicznej. Co z tego wyniknie, sami organizatorzy nie wiedzą. Warto nadmienić, że będzie to niejako powrót do źródeł – ponieważ 23 kwietnia 1986, to właśnie na terenie Uniwersytetu Gdańskiego narodził się Totart, który zamienił teren uczelni w sen paranoika. Świadkowie tego wydarzenia będą z nami. Jeśli gdzieś w zatęchłych uczelnianych korytarzach kołacze się jakieś twórcze życie, jakaś artystyczna wrażliwość, która domaga się ujawnienia, niech się ujawni! Przybywajcie do nas szajbuski i szajbusy, zamieńcie lata studiów w niekończący się karnawał twórczej energii. Uwolnijcie płaza ze skorupy! Niech te czasy mają też swoich filomatów, bezkompromisowych kamikadze niepokornej młodości.

Słowa kluczowe:
TOTART! ZLEW! FREESTYLE! RAP! KONCERT! POEZJA! KONJO! PAULUS! W INNEJ RZECZYWISTOŚCI! WSTĘP "0" PLN!

BIOGRAMY TWÓRCÓW: A WYGUGLUJ SOBIE!


niedziela, 9 grudnia 2012

Urywek XI – archiwizacja, czyli cnota porządku albo o tym, jak bez większego żalu umieram z każdym swoim komputerem


Od czasu, jak piszę (to jest od lat osiemdziesiątych) aktualny dla mnie pozostaje problem, co zrobić ze swoją twórczością archiwalną. Najczęściej nie robię nic.

W przypadku twórczości szkolnej było to proste. Były to zeszyty zapełnione nieco kulfoniastym pismem, często nigdy nie dokończone dzieła urwane po kilku rozdziałach. Przygody polskich powstańców listopadowych na Dzikim Zachodzie, za wolność „naszą i waszą”, opowiadania wzorujące się na powieściach Longina Jana Okonia, księżycowe przewodniki turystyczne napisane pod wrażeniem Opowieści o pilocie Pirxie, a wcześniej jeszcze: komiksy będące śladem Gwiezdnych wojen obejrzanych w Kinie Bajka we Wrzeszczu. W liceum, gdy byłem czytelnikiem „Nowej Fantastyki” próbki fantasy i science fiction, zeszyty z rymowanymi wierszami ciężko chorego nastolatka, czytającego „Nieznany Świat” i oglądającego na przemian program „Fronda” i „Archiwum X”, zbierającego wycinki z „Gazety Wyborczej” o wojnie w Czeczenii. W trzeciej klasie liceum, gdy zdobyłem nagrodę za prozę w ogólnopolskim konkursie literackim nagrodzone opowiadanie musiałem najpierw przepisać z rękopisu. Nie wszystkie zeszyty i kartki z dawnymi "dziełami" rzecz jasna przetrwały. Niemniej zajmowały stałe miejsce w jednej z szuflad, więc jeśli coś zostało zniszczone, to miało zostać zniszczone. Akt niszczenia zawsze był prosty – trzymało się w ręku konkret i darło się postarzałe strony, w strzępy, strzępki, aby nie dawało się odczytać całości. I do kosza. Rytualne oczyszczenie. Nowy start.

Jeszcze na drugim – trzecim roku studiów wiersze zapisywałem ręcznie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych z komputera korzystałem po to, żeby grać w Civilization albo Ufo:Enemy unknown. Dopiero, kiedy mój brat dostał pentium, stary 386 DX stał się moim komputerem osobistym i mogłem zacząć go traktować jak prywatną szufladę. Zacząłem przepisywać wiersze na komputer a potem od razu tworzyć w formacie doc. Od tego czasu jednak trudno mi mówić o jakiejś archiwizacji mojej twórczości. Od mniej więcej dwunastu lat nie wiem ile wierszy próbowałem napisać, ile zaginęło. Widziałem kiedyś takie komputery – na przykład u pewnego kolegi z roku, który dziś już jest laureatem Kościelskich. Katalogi - „wiersze opublikowane”, „wiersze przeznaczone do publikacji”, inny katalog powiedzmy „warsztatowy”. Inny z moich przyjaciół- poetów każdy swój tekst opatrywał datami niczym Jacek Podsiadło, czasami zresztą w celu, by na przykład po pięciu latach wrócić do szkicu wiersza, poprawić go, dopisać kilka linijek i opublikować. Nie wiem, co bierze tu górę – cnota porządku, czy ich przekonanie, że wszystko, co spływa spod ich pióra, pardon, zostaje wklepane w Wordzie – trzeba traktować, jeśli nie jako nie dobro narodowe, to przynajmniej osobiste. Nigdy nie byłem tak zapobiegliwy. Zaczęło się w czasach starego Worda, kiedy tytuł pliku mógł mieć ograniczoną ilość znaków. Nie miałem żadnego systemu tytułowania plików. Podróżowanie po starym katalogu stawało się więc podróżą do Nowych Aten Chmielowskiego. Wielkie było tu materii pomieszanie. Nigdy nie wiedziałem, co znajduje się pod daną nazwą. Nie zmieniło się to potem, gdy już nazwy mogły liczyć więcej znaków. Mój katalog, gdzie zapisuję wiersze jest raczej koszem, z którego czasami wydobywam publikowane później teksty. Te napisane z natchnienia tkwią w tym koszu razem ze śmieciami, swoimi pokracznymi nieukończonymi krewnymi, z pomysłami, z pomysłami na pomysły. Laptop, który mam od 2009 roku jest chyba moim czwartym komputerem, nie licząc ukochanego Commodore 64, który jednak nigdy nie służył mi jako maszyna do pisania. O 386 DX już mówiłem. W pewnym momencie musiałem przesiąść się na inny sprzęt; był to pierwszy komputer z dostępem do internetu. Używałem go kilka lat. Potem miałem jeszcze jeden. Zanim zacząłem prowadzić bloga jakieś dwa lata pisałem coś w rodzaju dziennika. Nazywałem ten plik „zapiskami”. Te „zapiski”, prozę, jak i wiersze z całej dekady na obu komputerach, z czego jeden, pamiętam, miał tapetę z Józefem Piłsudskim, szlag trafił, twarde dyski zostały zżarte przez trojany. Nie powiem, żebym się bardzo tym zmartwił. Wbrew temu, że mam opinię osoby sentymentalnej, kiedy trzeba potrafię zostawić za sobą spaloną ziemię. Są oczywiście rzeczy, które traktuję z większą czułością. Na pewno zbieram zdjęcia z wypraw, choć są i takie, z których nie mam właściwie ani jednej fotografii, bo nie posiadałem akurat sprawnego aparatu. W tym kontekście prowadzenie bloga jest zatem czynnością pożyteczną. Część mojego życia spoczywa na serwerach, nie mogę jej tak łatwo zgubić.

Ale już czuję, że nie chce mi się pisać kolejnego akapitu, gdzie z tego, co zapisałem powyżej wyciągnę jakieś wnioski. Zamiast tego wkleję cytat z T.S.Eliota:

"Czas teraźniejszy i czas, który minął,
Razem obecne są chyba w przyszłości,
A przyszłość jest zawarta w czasie, który minął.
Jeżeli wszelki czas jest teraźniejszy wiecznie,
Niczym okupić nie daje się czas.
Co mogło być, jest abstrakcją
 I ciągle trwa jako możliwość
Jedynie w czasie spekulacji.
Co mogło było być i to, co było,
Jeden ma kres, teraźniejszy wiecznie.
Echo stąpania dudni nam w pamięci 
Przejściem, w któreśmy sami nie wchodzili nigdy,
Ku drzwiom zamkniętym, których nie otwieraliśmy nigdy,
Do różanego ogrodu. Tak echem w pamięci
Są wam i moje słowa.(...)”


(T.S. Eliot, Burnt Norton, tł. Czesław Miłosz)


Dobranoc Państwu.



czwartek, 22 listopada 2012

TOPOI


Ukazał się nowy (5/2012) numer "Toposu". Zawiera on ważny blok tekstów, który śmiało można nazwać programowym. Koncentrują się one wokół poematu Wojciecha Kudyby Topoi. Swoje wyznania i manifesty opublikowali: Przemysław Dakowicz, Wojciech Gawłowski, Adrian Gleń, Jarosław Jakubowski, Wojciech Kass, Krzysztof Kuczkowski, Wojciech Kudyba i niżej podpisany. Myślę, że mogę się utożsamić z wstępem do bloku tekstów, gdzie napisano: droga jest zawsze wędrówką w stronę innego. Można być sobą tylko w utracie siebie. Dopóki idą, rozmowa jest dla nich czymś w rodzaju wspólnego miejsca, wspólnego świata.

Pozostaje więc wstać i iść.

czwartek, 15 listopada 2012

Z dzienników kutabuka - Karkonosze i Rudawy Janowickie 1-3 listopada



Bus grzązł w korkach koło cmentarzy, przez kolejne wsie i miasteczka przebijaliśmy się na Karpacz. Przed nami dwóch starych znajomych umawiało się na wieczorne picie przywołując nazwiska rozproszonych po emigracjach kolegów. Wchłonęła ich kolejna miejscowość, schodzili w deszcz, który rozmazywał nasze szyby. Zawsze nadchodzi ten moment, kiedy w autobusie wyluźnia się. Zostaje parę osób, potem nikt. Tylko kierowca i głos wiszącego w pustce radia. Wyczekiwanie przystanku i krok w zimno.
Bart chciał wejść na Równię pod Śnieżką od strony Łomniczki i tym samym, zupełnie bez wcześniejszego planowania na naszej trasie miał stanąć Cmentarz Ofiar Gór. Kupiliśmy na stacji benzynowej znicze i weszliśmy w świerkowy las. Po niecałej godzinie doszliśmy do Schroniska pod Łomniczką.
-Na Równię? Widzicie, co się dzieje? Wywieje was – skomentował nasz zamiar Starszy, który schodził z masywu.
W całym schronisku byliśmy tylko my, on, właściciele i dwa łaszące się koty. Wypiliśmy browara dla kurażu. Trochę żartów na rozgrzewkę i... już trzeba było wychodzić.
Las skończył się i droga wiodła coraz mocniej pod górę. Wiatr nie był silny. Nisko wisiała mgła.
Wreszcie naszym oczom ukazały się przyprószone śniegiem głazy Cmentarzyka. Martwym ku pamięci – żywym ku przestrodze – sentencjonalnie głosiła tablica. Obok widniał szereg przymarzłych do skały nazwisk.


Bart wyciągnął zgrabiałymi dłońmi znicz i zapalił knot. Ktoś już tu był przed nami. Dwa ogniki jeszcze się tliły.
-Myślę, że się nie obrażą – Bart wyciągnął piersiówkę i tabliczkę czekolady. Zrosił ziemię wokół tablicy kroplami Finlandii i położył obok kawałek czekolady.
-Jakby po pogańsku, taki obrzęd dziadów...
Maszerowaliśmy dalej. Na Równi zerwał się wicher, prawie nas przewrócił. Na dwadzieścia minut schowaliśmy się pod powałą Domu Śląskiego.
Jirzi dzwonił, że już jest w drodze do Vyrovki. Nie było więc co marudzić. Szarzało. Za godzinę będzie ciemno. Ruszyliśmy kierując się żerdziami, w mgłę.
Widoczność na trzy metry. Zwłaszcza przy oszronionych okularach. Bart szedł szybciej, wkrótce zniknął mi z oczu. Człapałem w twardym, sięgającym po kostki śniegu, ślizgałem się po oblodzonych kamieniach. Ze dwa razy wstąpiłem na drewniane pomosty, latem przerzucone nad jakimś cennym fragmentem łąki.
Zmęczenie, nieprzespana noc już odkładały się w mięśniach. Oczy same się zamykały, ale trzeba było iść.
Coraz ciemniej, kurde, dlaczego ten Bart się popisuje, nie czeka?
Trasa dłużyła się straszliwie. Ile minęło czasu pół godziny, kwadrans? Wciąż nie było widać Lucni Boudy.
Ukazała się wreszcie – nagle, ciemna bryła w oparach mgły. Świateł nie było widać, drzwi otwarte, ale na parterze nie było widać wejścia do restauracji. Barta nie było.
-Bracie, ja tu już od piętnastu minut jestem i jem gulasz, wskakuj na górę! - odezwał się jego głos w komórce.
Rzeczywiście. Wystarczyło wejść po schodach i zobaczyłem jak pałaszuje wielki talerz gulaszu i zapija czeskim piwem. Sam w wielkiej pustej sali jadalnej.
Sam nic nie zamawiałem. Chciałem już być w Vyrovce. Walnąć się już gdzieś w cieple. No i Jirzi – pewnie już tam jest i czeka.
Bart dopił piwo i ruszyliśmy. Teraz już nie wysforowywał się naprzód. Mieliśmy jedną czołówkę, więc nie można było się rozdzielać. Droga najpierw się wspinała łagodnie na przełączkę między dwoma płaskimi szczytami. Że tam są - wiedzieliśmy z mapy. Bo mgła dawała widoczność na kilka metrów. Potem zaczęliśmy schodzić zmrożonym asfaltem. Kilka razy nachodziły nas wątpliwości, czy jest to właściwa droga. Gdy już myśleliśmy, że sprowadza nas gdzieś w dolinę wyłoniła się sylwetka Vyrovki. Gdy z chłodu weszliśmy w ciepło schroniska, pierwszą postacią, którą zobaczyliśmy był szeroko uśmiechnięty Jirzi. Mocno uścisnął nam dłonie. Właściwie to ten uścisk dłoni, spotkanie tu teraz zadecydowało o tym, że za cel listopadowego naszego wypadu obraliśmy Karkonosze. Nie było łatwo się zgrać, ale jednak się udało. Po Jirzim, pomimo tego, że skończył 69 lat nie znać było zmęczenia, choć trafił tu przecież ledwie kwadrans przed nami wchodząc od strony Spindlerovego Młyna.
Młody kucharz rozlał nam po kuflu. Po siedmiuset kilometrach jazdy i kilku godzinach marszu smakowało wyśmienicie. Byliśmy jedynymi gośćmi na Vyrovce. Całe szczęście, że Jirzi wcześnie przytomnie zadzwonił do schroniska, bo inaczej pocałowalibyśmy o tej porze roku klamkę. Jedna z chwil, która nadaje życiu smak. Cały świat pozostaje na dole. Dwa-trzy dni wolności w kalendarzu. Nawet telefon nie zadzwoni, bo przecież nie ma zasięgu. Nic nie jest w stanie zakłócić wieczoru a następny dzień, tak jak ten wypełniony będzie maszerowaniem.
Jirzi tłumaczył kutabuka na czeski, ale nie spodziewałem się, że sam mógłby być bohaterem takiego poematu. Jirzi niczym Karel Hynek Macha przemierzał Czechy pieszo. We wrześniu z miasta Znojmo przy granicy austriackiej przeszedł piechotą 200 km do zamku Pecka u podnóży Karkonoszy robiąc czterdzieści kilometrów dziennie i śpiąc pod gołym niebem. Jeszcze w latach sześćdziesiątych zjeździł stopem Polskę. Gdy sowieckie czołgi i ich sojusznicy z demoludów najechały Czechosłowację w 1968 roku przebywał akurat w Alpach. Przemierzał samotnie najdziksze rejony ukraińskich gór w pierwszych latach samostijnej. I wiele, wiele innych wypraw odbył w różnych krajach i dekadach.
Całe spotkanie i nasze rozmowy wydały mi się jakieś nierealne, niemal baśniowe. Kutabuk jest otwarty i kiedyś wchłonie ten wieczór...
Spałem potem twardo nie przejmując się szalejącą za oknami wichurą. 
O ósmej zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy z powrotem. Jirzi musiał tego dnia zejść do doliny, ale odprowadził nas w stronę granicy. Ubrany był w dość lekką kurtkę, w sweter i koszulę z flaneli, z lekkim, steranym, pozszywanym jakąś dratwą plecaczkiem na plecach maszerował dziarsko w płytkim śniegu. Nie założył nawet rękawic. Przed granicą nasze ścieżki rozeszły się. Spojrzałem za siebie - widzę go jakby to było przed chwilą – jego krępą krzepką sylwetkę na tle mgły. Zdawało się, jakby był wykuty z kawałka karkonoskiej skały.




W drodze na Śnieżkę spotkaliśmy dziwnych paramilitarnych typów na kawałku rozkopanej, odartej ze śniegu ziemi. Co tu robili? Jakiś survival? Kawałek dalej wkurzył nas jakiś prywatny samochód, który w najlepsze jeździł po parku narodowym.
Chmury wisiały nad głównym pasmem Karkonoszy. U podnóża masywu musiała być pogoda i słońce, to było niesamowite maszerować w chłodzie i widzieć w dole pozbawiony śniegu, oświetlony promieniami słońca kontynent. Szczytu Śnieżki nie było widać. Wicher przygniatał nas do ziemi. Z trudnością posuwaliśmy się naprzód wzdłuż łańcuchów. Peleryny furkotały w powietrzu. Chwilami ciężko było zaczerpnąć oddech. Szlak był oblodzony, przydałyby się na tym odcinku raki. Zaliczyłem kilka zachwiań i jeden upadek na zmrożoną glebę. Na szczycie było pusto. Zjedliśmy obiad, bo żal było tak szybko schodzić ze szczytu. Podczas zejścia na kilka chwil odsłoniła się ośnieżona sylwetka Śnieżki, dzięki czemu mogłem zrobić trochę zdjęć. Niesamowicie wyglądała przyprószona śniegiem kosodrzewina. Naszą uwagę zwróciła też warstwa zamarzniętego deszczu, która zalegała na śniegu. Tworzyła się w ten sposób śnieżna twarda tafla, w której odbijały się refleksy słońca. Wiatr na tej wysokości zelżał i marsz stał się czystą przyjemnością. Kolejny postój w małym przytulnym czeskim schronisku Jelenka. Jeden z chłopaków spotkanych po drodze mówił, że schronisko na Okraju jest zamknięte, więc zastanawialiśmy się, gdzie będziemy spać. Informacja ta na szczęście nie potwierdziła się. Znaleźliśmy noclegi.



Chwilę pogawędziliśmy z sympatycznym właścicielem. Ale gdy już rozlokowaliśmy się w pokoju w oczy zajrzało widmo nudy. Godzina była młoda (siedemnasta). Cóż robić z dniem, w zapadającym już zmroku? Postanowiliśmy wydać resztę koron. Na Przełęczy Okraj po polskiej stronie jest samo schronisko i jeden jeszcze pensjonat. Po czeskiej – cała miejscowość, z ładnymi utrzymanymi w stylu szwajcarskim pensjonatami. Odwiedziliśmy dwie knajpy. Do gustu przypadło nam zwłaszcza Lesni Zatisi (Leśne Zacisze). Przyjemne wnętrze z kaflowym piecem. Wypiliśmy tu dwie szklanki grzanego wina. Jedno łączyło wszystkie jarzące się tego dnia po czeskiej stronie telewizory. Hokej. Wszyscy oglądali mecze krajowej ligi hokeja. To jednak zastanawiające, dlaczego Czesi mogą mieć jedną z najsilniejszych światowych lig w hokeju a nasza prezentuje się mizernie i topornie.
Dzień trzeci miał być bardziej forsowny – mieliśmy pokonać całe Rudawy Janowickie i skończyć trasę w schronisku Szwajcarka. Z tego powodu śniadanie zamówiliśmy już wieczorem i zerwaliśmy się przed siódmą. Szybko zostawiliśmy za sobą Okraj schodząc w krainę świerkowych lasów. Niebo było nieco zachmurzone, ale bez deszczu. Teraz tak naprawdę góry było dopiero widać. Celem był Skalnik, najwyższy szczyt tego grzbietu. Nie zawiedliśmy się. Niedaleko od szczytu znajdowały się grupy skalne, z których roztaczał się olśniewający widok na przedsionek Karkonoszy i Kotlinę Jeleniogórską. Tylko Śnieżka kryła się, tak jak wczoraj w chmurach. Poza grupką warszawiaków i pojedynczymi osobami nikogo w tych górach nie spotkaliśmy. Jeszcze dwie godziny marszu dzieliły nas od celu, gdy zobaczyliśmy na skraju lasu ognisko. Trzech gości ubranych po wojskowemu, tacy punkowi post-harcerze, piekło na kijach kiełbasy. Zamachali do nas przyjaźnie, więc podeszliśmy zamienić kilka zdań. Jeden, wyglądający na herszta miał przy sobie wielki nóż, a na głowie... kapelusz z piórkiem. I jakiś błysk nieprzewidywalności w oku. Gdy usłyszeli, że przyjechaliśmy aż z Trójmiasta zakomenderował, że musimy wypalić fajkę pokoju. W nasze ręce powędrowała piersiówka wypełniona aromatyczną orzechówką.
-Artur – pokaż im naszą artylerię! - powiedział jeden z nich do „dowódcy”. Artur wyciągnął coś co wyglądało jak giwera do zabijania duchów, zapakował w nią zgniłe i jabłko i... wystrzelił. Huk odbił się echem od ściany lasu, po czym zapadła cisza i usłyszeliśmy jabłko, które spadło gdzieś w listowie. Nasi przypadkowi znajomi mieli zamiar nocować w lesie. Szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu, bo rozmawialiśmy tak jakbyśmy się od dawna znali. Ta sama częstotliwość fal.


Chyba nawet w sezonie Rudawy Janowickie są trochę niedocenione. Zgodnie stwierdziliśmy, że to góry dla koneserów. Nie powalające wysokością, ale te pejzaże! W niższych partiach dominuje tu las liściasty. A teraz – 3 listopada – załapaliśmy się na resztki złotej jesieni. Las się mienił wszelkimi odcieniami żółci, rudości. Gdzieniegdzie trafialiśmy na skały o fantazyjnych kształtach, splątane z fantastyczną rzeźbą wbitych w nie korzeni. Wszelkie nasze oczekiwania przebił zamek Bolczów. Skryty w starodrzewie, wrośnięty w skały, które niejednokrotnie zastępowały mu ściany, spleciony z korzeniami i gałęźmi starych buków – był kubaturą niesamowitości. Schronisko Szwajcarka mieściło się w budynku, który miał z dwieście lat. Bliskość skałek, gdzie trenowali wszyscy sławni później himalaiści zamieniała to miejsce w mit. Na ścianach wisiały zdjęcia z himalajskich wypraw. Był też portret Wandy Rutkiewicz. Ajentka była osobą pełną ciepła, ale i – co można było wyczuć – siły. Sama kupiła sobie kilkudziesięciometrową linę i zaczęła się wspinać, skoro już te skałki są tak blisko... Jej kobiecą rękę czuć było w pokojach. Czysto i schludnie. I co ważne – ciepło. Nader mobilizującym urządzeniem były prysznice na monetę. Wrzucasz dwa złote i masz trzy minuty na kąpiel...
Rano – schodziliśmy do Trzcińska. „Sanfrantrzcińska” jak określił jeden z post-harcerzy spotkanych poprzedniego dnia. Siódma rano i śpiąca we wczesnych mgłach wieś. Stacja – pół odświeżona. Peron z unijnych dotacji. I nieobjęta dotacjami wiata po drugiej stronie torowiska pamiętająca głęboką komunę. Żal było wracać. Bo kawałek dalej zaczynały się już Góry Kaczawskie, także jeszcze nieznane. Znaczy jest powód by wrócić. Żeby w tym miejscu, gdzie opowieść się kończy, kiedyś już zacząć.

I o to właśnie chodzi.

środa, 7 listopada 2012

Spotkanie autorskie w Mławie, 9 listopada 2012

Związek Twórców Ziemi Zawkrzeńskiej zaprasza na wspólny wieczór autorski Wojciecha Wencla i Artura Nowaczewskiego.

Spotkanie odbędzie się w najbliższy piątek, 9 listopada, w sali na piętrze Miejskiego Domu Kultury w Mławie (Stary Rynek 13). Początek o godz. 18.00.

[przyp. A.N.] W kuluarach będzie można kupić nową książkę Wojciecha Wencla "Oda do śliwowicy i inne wiersze z lat 1992-2012" oraz płytę mojego zespołu Kutabuk. 

Jako jurorzy IX Mazowieckiego Konkursu Literackiego "Zaufaj Słowu" weźmiemy też udział w uroczystości wręczenia nagród laureatom, która rozpocznie się w tym samym miejscu w sobotę, 10 listopada, o godz. 11.00.

Spiritus movens obu wydarzeń jest prezes Związku Twórców Ziemi Zawkrzeńskiej i sekretarz jury, Jarosław Trześniewski-Kwiecień.

środa, 31 października 2012

Urywek X - przypis ważniejszy niż epitafium





































epitafium dla Krzysia Kubeczki*

jest początek lat dziewięćdziesiątych,
wczesna era komputerów szesnastobitowych.
Krzyś Kubeczko pisze list do redakcji „Top Secretu”.
problem jest godny średniowiecznego rycerstwa:
wyższość Atari XL/XE nad Commodore 64,
nieprzemijalna funkcjonalność kaset
wobec ekspansji dysków elastycznych.

Krzyś, pomimo licznych usterek jest wierny
swojej skromnej atarynce, rzuca rękawicę
wszystkim właścicielom pecetów, fanatycznym
wyznawcom ZX Spectrum i boskiej Amigi:
ja to do PC nic nie mam, to jest taki sztuczny
sprzęt, zero atmosfery 1001 sposobów
na uruchamianie każdej gry inaczej,
sranie i mazganie jak to mówił Pan Kleks.

bursztynowe komnaty starych labiryntówek,
monochromatyczna zieleń kanciastych ogrodów,
gdziekolwiek Krzyś pojawi się pod postacią
małej ruchliwej mrówy, otwierają się przed nim
zapomniane zakamarki wyobraźni, gniazda światów
splecione bluszczem pikseli. właśnie tam przenoś
Panie Boże jego duszę utęsknioną i wgraj ją

w nieśmiertelność. niech trwa.



Krzysztof Kubeczko (1978-1999)
Krzysia Kubeczki nie znałem. To znaczy znałem go jak znały go tysiące naszych rówieśników, czytelników "Top Secret" – pierwszego polskiego miesięcznika o grach komputerowych ukazującego się w latach 1990-1996. Żeby wyobrazić sobie fenomen tego tytułu warto przytoczyć fragment wspomnień redaktora TS, Aleksego Uchańskiego, który zajmował się tam m.in. obsługą korespondecji: Naturalnie korespondencja owa miała postać listów papierowych, innych dróg komunikacji nie było. Wierzcie bądź nie, ale do redakcji przychodziło do DWÓCH TYSIĘCY listów miesięcznie! Właśnie tak. Dwa tysiące. [Przy nakładzie pisma 100 tys. - przyp. A.N.] Gdyby to przeliczyć na liczbę sprzedanych egzemplarzy, byłby to wskaźnik zupełnie niesłychany w porównaniu ze wszystkimi znanymi mi przypadkami. Dodam jeszcze, że to nie były listy "przyślijcie mi kody do..." albo "jak przejść...". Czytelnicy dzielili się swoimi przeżyciami, wspomnieniami, uczestniczyli w naszych żartach i wygłupach. Układali wiersze, robili rysunki, co chwila potrafili mnie czymś zaskoczyć. W większości czuło się, że piszą ludzie o ponadprzeciętnej inteligencji.* Gwiazdą działu, jak pisze Alex, „symbolem oddolnego ruchu” stał się w krótkim czasie Krzyś Kubeczko. Użytkownik ośmiobitowego Atari, który krytykował pismo za brak opisów na ten komputer. Krzyś przedkładał wierność staremu sprzętowi nad jego możliwości techniczne. Podczas gdy inni marzyli o szesnastobitowcach, bądź przesiadali się na Amigę albo 386, on nadal trwał przy Atari. Jego poczucie humoru było niepowtarzalne. Kto wie – może poprzez swoją przekorę stawał w obronie gorzej sytuowanych właścicieli starego Atari z magnetofonem? Wielu z nas myślało, że Krzyś Kubeczko to czyjś pseudonim. Inni wręcz uważali go za postać wymyśloną przez redakcję TS. Dlatego szokiem była informacja, która pojawiła się na stronach krótko wznowionego „Top Secret” jakieś dziesięć lat temu o tym, że Krzyś Kubeczko nie żyje i zginął w wypadku samochodowym. Wówczas napisałem powyższe epitafium. W internecie można było odnaleźć wspomnienia przyjaciół Krzysztofa, który, jak się okazało działał aktywnie na scenie Atari, pisał dema (które dziś można gdzieś ściągnąć z sieci), redagował ziny, jeździł na zjazdy atarowców. Jego postać ze sfery zabawnej kreacji, szkolnego wygłupu, ale także generacyjnego mitu przeszła (całkiem niemetaforycznie) w inną rzeczywistość. Tragiczna śmierć w wieku 21 lat zamknęła jego, jakże aktywne i nie dające się przykroić do żadnego szablonu życie. Już wtedy, dziesięć lat temu Krzyś stał się dla mnie Krzysztofem. Moim rówieśnikiem, który mieszkał na gdańskiej Zaspie i którego grób znajduje się na cmentarzu łostowickim. Spoczywaj w pokoju, Krzysztof.

*Źródło: Aleksy Uchański, Top Secret dwadzieścia lat później

sobota, 13 października 2012

Urywek IX - sobie na urodziny, dzisiaj jestem mały


Czasem mi się wydaje, że moje życie mogło by zostać nagle przerwane, gdzieś na poboczu drogi, nierozstrzygnięte, zamknąć się w jakimś ostatnim zdaniu, które pozostawiałoby otwartą kwestię - co było ze mną dalej. Jak z bohaterem jakiejś wielkiej dziewiętnastowiecznej powieści. Po prostu w pewnym momencie oddalam się i już nie wracam. Czasem myślę, że ostatecznym przeznaczeniem człowieka jest samotność. Samotność wobec siebie, wobec rzeczy, których nie jesteśmy w stanie w sobie przekroczyć, z siebie zrzucić. Którymi nie możemy się dzielić. Gdy już były takie momenty w moim życiu - że już nie czułem się samotny, po jakimś czasie okazywało się, że nie można ich zatrzymać. Nie umiałem zatrzymać ani miłości, ani przyjaźni. Każda z nich miała jakieś apogeum, po którym już nigdy nie wzlatywała tak wysoko. Liczy się teraz zdawali się myśleć inni i biegli szukać nowego szczytu, albo choćby jego obietnicy, nowości. Jest przecież piękna przeszłość wmawiałem sobie, która może uporządkować, da siły. Ale wtedy okazywało się, że wszystko umyka - starzeli się, umierali bliscy, odchodziły kobiety, znikały zaułki znajomych dzielnic,
przyjaciele zapadali się w swoich życiach coraz głębiej, ja się zapadałem, ostrzyłem siekierę, próbowałem bez skutku dotrzeć na drugi brzeg rzeki, który gdzieś pewnie jest. A czasem po prostu byłem rozłamany - gdzieś znikał Artur, którego znałem, przesiąkał go Obcy - gorzki typ, który mówił: a widzisz, memento mori, nigdy nie będziesz szczęśliwy, na nic nie możesz liczyć, nigdzie nie zagrzejesz miejsca - w żadnym sercu, kraju, ani środowisku. Wypełniał mnie do końca. Zostawały ze mnie już tylko same mięśnie, krążąca w ciele krew, sam oddech pchający naprzód- szedłem, szedłem i szedłem. Żeby zgubić tego gorzkiego typa, czasami oczy otwierały się nad brzegiem jeziora, na szczycie góry, w jakimś porcie, nagle nadchodziła chwila uspokojenia. Obcy znikał i nie słyszałem jego zdyszanych kroków. Czasami ktoś drugi tak samo uciekający był ze mną, i było radośnie - byliśmy jak uciekinierzy z więzienia, nagle zjednoczeni emocjami, zrzucający z siebie więzienne pasiaki, zakładający nowe obuwie, wolni! To trwało kilka minut, godzin, dzień, dwa, kilka tygodni albo nawet miesięcy. A potem czułem już jak w środku powoli odbudowuje się więzienie. Choć byłem przecież sobą inni wskazywali we mnie Obcego, oddalali się. Albo ja wytykałem im obcość i wycofywałem się na bezpieczną odległość. Ktoś mnie ranił, ja kogoś, ktoś w kogoś nie wierzył, ktoś nie wierzył komuś. Straszna szamotanina. Powtarzałem sobie, że aby przetrwać muszę mieć wiarę, nadzieję i miłość. Ale taką sprowadzoną do własnych rozmiarów, do swojej codzienności a nie biblijnych wersetów. Wiarę w ludzi, nadzieję na szczęście i miłość, ale nie taką, która się wypali, lecz taką, która w chwili kryzysu, podniesie i potrząśnie.

niedziela, 16 września 2012

Urywek VIII - dedykuję literatom


Historia, zwłaszcza historia literatury to nie jest taka sympatyczna starsza pani, która czyta, czyta wszystko, co napisano a potem oddaje sprawiedliwość. Wielu autorów jednak wierzy w tego świętego Mikołaja, który przyniesie im miejsce w ludzkiej pamięci, przechowa na zawsze ich pisaninę. Utwierdzają się nawzajem w swojej ważności publikując, recenzując się nawzajem, startując w konkursach, wyróżniając się, nominując. Przypisują sobie znaczenie dlatego, że piszą, że wydają. To tłum ludzi, ktorzy uważają się za lepszych od innych. Czasem inni, którzy grzeją się w cieniu albo odbitym świetle tych, którzy jak się im zdaje mają znaczenie. Są też cynicy, hochsztaplerzy wtajemniczeni w działanie instytucji literackich - nie wierzą w historię literatury - starszą panią, ale są  przekonani, że wiedzą jak oszukać swój los - gdzie wydać, komu podsunąć, żeby zaistnieć w tym, co się historią literatury nazywa. Tzw. historia literatury i tak unieważni ich frajerskie zabiegi. Tylko kilku-kilkunastu na całe stulecie narzuci swój język, którego epoki nie będą mogły unieważnić. Inni pozostaną w nieświadomej manierze. Będą typowi.

Jest jeszcze jeden wątek, niezwykle ważny - nadprodukcja. Geometryczny wzrost listy piszących, którzy nie mogą zostać przeczytani. W Dwudziestoleciu wystarczyło opublikować choćby coś w "Wiadomościach Literackich", po wojnie na przykład w paryskiej "Kulturze". Tak można było zostać częścią historii literatury - bo ilość publikujących była stosunkowo niewielka. Jeden krytyk był w stanie przeczytać wszystko i także był w stanie współkreować dalszy bieg ludzkiej pamięci. Teraz nikt nie ogarnia wszystkiego. Nikt wszystkiego nie czyta, jest to zwyczajnie fizycznie niemożliwe. Istnieją więc nagrody literackie,  literackie pisma, dziesiątki innych pomniejszych instytucji, które celebrują same siebie. Istnieją ludzie, którzy wierzą, że za pomocą instytucji są w stanie historię literatury napisać. Bo przecież jeśli jej nie ma - trzeba ją stworzyć. Ich usiłowania i uzurpacje są w gruncie rzeczy podobne do aspiracji tych, którzy chcą zostawić ślad. Towarzyszą im emocje charakterystyczne bardziej dla polityków niż twórców. To już nie historia literatury, to polityka literatury. Walka o władzę w literaturze. Można szukać tych "grup trzymających władzę", tropić je- ale - po co? By tworzyć przeciwciała? Przeciwgrupy? Jak się więc z tego wyzwolić? Czy jest sens w ogóle zajmować się pisaniem? Nie wiem.

Ale jeden trop wydaje mi się ciekawy. Jeśli już pisać, trzeba pisać wbrew literaturze, literaturze jako instytucji. Herling-Grudziński przytacza gdzieś w Dziennikach pisanych nocą taką głupią wypowiedź Wojciecha Żukrowskiego. Żukrowski obruszał się na Nagrodę Nobla dla Pasternaka. Co on napisał - mówił. Jedną powieść? Ja mam na półce dwadzieścia osiem grzbietów! Oto typowa wypowiedź idioty, który wierzy w literaturę jako instytucję. Zderzenie pisarza z literatem. Pisarz to sposób istnienia, literat to profesja, członkostwo, marka itd. Spotkacie całe tabuny literatów-idiotów. Ale także literatów udających pisarzy. Robią to samo, co inni literaci - tyle, że sprawniej chcą zaistnieć kosztem innych, przyciągnąć więcej uwagi. Wszyscy i tak dostaną tę samą nagrodę. Powie ktoś - ale jak poczytać korespondencję Gombrowicza z Giedroyciem, przecież widać jak on zabiegał, jak się wściekał, jaki był małostkowy. Przecież i on jest literatem. Trzeba chodzić koło swojego pisania. To tylko część prawdy. Gombrowicz doskonale oddzielał to, co można w nim nazwać pisarzem od tego, co można zdefiniować jako literata. Pisarz jednak zawsze był nadrzędny. Gdy jest na odwrót - literat zawsze pożre pisarza. I to jest o wiele częstszy los piszących. Forma i groteska będąca udziałem wielu.

sobota, 15 września 2012

Nowe numery "Toposu" i "44"

W ostatnim numerze "Toposu" ukazała się recenzja Szlifibruków i flaneurów autorstwa Piotra Wiktora Lorkowskiego. Można w niej przeczytać m.in: Erudycja literaturoznawcza idzie u Nowaczewskiego w parze z myśleniem właściwym historykom. Dlatego bezbłędnie ogrania procesualność, łapie rytm społecznych ewolucji,   demokratyzacji albo kolejnych etapów emancypacji, zapisanych w poezji futurystów, Tuwima, Wierzyńskiego Peipera. Tak samo sprawnie   analizuje Nowaczewski znaczenie nagłych zwrotów ulicznej akcji: tramwajowych wypadków odnotowanych onomatopeicznie przez Brunona Jasieńskiego (s. 28), erotycznych olśnień  (s. 30) przeżywanych przez Anatola Sterna, intymnych wtajemniczeń  bohaterów opowiadań Marka Hłaski oraz skutki nieomal kosmicznych kataklizmów, po których, jak po powstaniu warszawskim w pamiętniku Białoszewskiego ostają się jedynie  nazwy, widma, powidoki. Do tego samego kręgu tematycznego  należą tutaj konsekwencje powojennych odbudów-przebudów,  co nie są już rekonstrukcjami, a dekonstrukcjami zdobytych lub odzyskanych miast. 

Natomiast w 4 numerze Magazynu Apokaliptycznego "44" premiera dwóch moich wierszy ("taniec ducha "oraz "Das Boot").


sobota, 11 sierpnia 2012

Z dzienników Kutabuka - Chabówka-Turbacz-Mogielica-Jurków (8-10 sierpnia 2012)


8 sierpnia 2012 - Turbacz

10 sierpnia 1832 roku Seweryn Goszczyński wybrał się na Kluczki – tak wtedy nazywano Turbacz i opisał to w Dzienniku podróży do Tatrów. Jest to coś niezwykłego czytać o wzruszeniach kogoś sprzed prawie dwustu lat. Tak jestem pełny tej chwili, tak mi potrzeba wylać się z moich uczuć w jakikolwiek sposób, tak wiele mi zależy aby jakikolwiek ślad dotykalny został po niej a przy tem noc taka śliczna, taka cisza, taka swoboda w mojej pustelni; będę pisał – notuje poeta zaraz po powrocie. Nie była to zbyt męcząca wycieczka, towarzystwo bryczkami wjechało na szczyt i tam biesiadowało. Goszczyński oddalił się na chwilę od reszty, zachłystywał widokiem z wybitności szczytu i poddawał rozmyślaniom. Można sobie wyobrazić późniejsze piesze zejście z Turbacza przy zapadającym zmierzchu. Jeśli kiedyś będziecie szli na Turbacz, skserujcie te kilka stron z Dziennika... Goszczyńskiego i odczytajcie na szczycie. Będzie to jak rozmowa z duchem, pełnym ekstatycznej radości.

Miałem wchodzić na Turbacz z Nowego Targu, ale stwierdziłem, że droga ta będzie zbyt krótka, już w Chabówce wyskoczyłem więc z pociągu i ruszyłem do Rabki. Minąwszy park zdrojowy, jego klomby, fontanny, ostatnie domy w miasteczku znalazłem się na wypukłości pejzażu. Rozpoznawałem okoliczne szczyty – Luboń Wielki a z dala – Tatry i Babią Górę. Czerwony szlak prowadził przez obszerne łąki, prześwity lasów. Turystów trochę było jeszcze w okolicach schroniska Maciejowa i Starych Wierchów. Rodziny z dziećmi i psami, zakonnice, studenci. Ale już na drodze Turbacza szlak się powoli wyludniał. Myślałem o tym, że mieliśmy tu z tatą kończyć nasz marsz w roku 1989 – kiedy wyruszyliśmy ze Starego Sącza przez Beskid Sądecki i Pieniny na zachód. Doszliśmy wtedy jedynie do Lubania. Miałem wtedy jedenaście lat. Nie mam żadnego zdjęcia z tej tak ważnej inicjacyjnej wyprawy, zdjęć z małego enerdowskiego aparatu nigdy nie wywołaliśmy. Nadchodziła powoli epoka japońskich małpek, kolorów kodaka. Zostały za to napisane dwadzieścia lat potem dwa wiersze Przehyba 1989, Czorsztyn 1989. Gdy nie masz zdjęć i obraz nie może ci zastąpić pamięci musisz pisać. Więc piszę. Tym razem też zdjęć nie przywiozłem. Miałem tylko telefon Nokia o bardzo słabej rozdzielczości. Ani z 1998 roku, kiedy wszedłem na Turbacz z Łopusznej (w Kutabuku Łopuszną nazywam „tą wsią, w której jest odrestaurowany dworek”). Właścicielami tego dworku była zaś rodzina Tetmajerów. Tych Tetmajerów. A ich gościem był Goszczyński.

Szedłem zatem w przeciwnym kierunku niż moglibyśmy iść w roku 1989. Las miejscami przerzedzał się, spomiędzy świerkowej ciemnej zieleni sterczały poszarzałe kikuty. Wiatrołomy. Wreszcie jest – płaski wierzchołek z oknem na południe. Na środku polany betonowy obelisk. Jest też żeliwny krzyż i tablica drewniana „Turbacz 1311”. Spotkałem sympatyczną rodzinę z Krakowa. Pan Michał zaproponował, że zrobi mi zdjęcie. I tak zostałem uchwycony tu, na tym szczycie.



Kiedy znajdziesz się w paśmie słabo uczęszczanym - spotkanie kogoś w górach sprawia przyjemność. Często ludzie się mnie pytają, dlaczego chodzę sam. Może między innymi dlatego, że nigdy nie jestem sam do końca? Bo ta samotność zwykle jest pretekstem dla kogoś, by mnie zaczepić, zamienić kilka słów. Spotkanie kogoś, kto podziela zachwyt chwilą –  jest tej chwili jakimś skumulowaniem. Wieczór był chłodny. W schronisku z przykrością skonstatowałem, że kotlety weszły do Unii. I ceny smakują unijnie. Posiliłem się więc kiełbasą śląską z biedronki. Z namiotu miałem piękny widok na wschód – polany i szczyty Gorców.


9 sierpnia Turbacz - Mogielica

Rano szybko się zwinąłem. I hajda naprzód! Pierwszym miejscem, które napotkałem był szałasowy Ołtarz na Hali Turbacz. Gdy chodzi się po Gorcach i w ogóle po Beskidach wciąż natrafia się na szlaki papieskie. Obfitość kapliczek i mnogość papieskich śladów sprawiają, że wchodzi się na jakby na świętą ziemię, gdzie do rangi sacrum jest podniesione górskie wędrowanie. Nie musiałem mieć wielkiej wyobraźni, żeby przedstawić sobie młodego Karola Wojtyłę, który w 1953 roku (!) a więc w czasach gdy niepodzielnie panowała jeszcze stara liturgia łacińska, odprawił tu po raz pierwszy w swoim życiu mszę twarzą do wiernych. Szedłem przez halę rozkołysany wewnątrz. Ciekawe, że gatunek sielanki jest związany ze światem pasterzy a Chrystus, który zresztą żył w kraju pasterskim jako dobry pasterz się przedstawiał. Jako do dziecka miasta jakoś nigdy do mnie to nie przemawiało: czuć się owcą, co za pomysł (!) A jednak teraz wszystko mi tu pasowało. Jest coś w pejzażu Gorców, co kieruje w Tamtą stronę. Jakoś szczególnie, bo przecież byłem w wielu pasmach górskich i one mówiły do mnie trochę inaczej. Zresztą – świetnie oddają to wiersze Wojtka Kudyby z tomiku Gorce Pana. Jest tam ten wewnętrzny puls, rytm, ale także brzmienie drzew, ptaków, ziół w swojej różnorodności i konkrecie.

A potem zszedłem w bór, gdzie usłyszałem głos piły. Głos piły w parku narodowym? Co za dywersja? Okazało się jednak, że byli to pracownicy parku, którzy ścinali niebezpiecznie pochylone nad szlakiem pnie. Droga na Kudłoń raz po raz rozbłyskała widokami na wszystkie strony przez rozległe polany. Spotkałem tam spieszonych narciarzy biegowych, którzy wracali na dobrze sobie znane szlaki teraz w apogeum lata. I znów przyjemne pogawędki przed sklepem spożywczym na Przysłopie. A potem już droga na Mogielicę. Dość wyczerpująca – bo kłopoty z orientacją (wyręby, zmora wszystkich szlaków), do tego odpadła mi cała vibramowa podeszwa, rzecz niebywała, nigdy coś takiego mi się nie zdarzyło. Człapałem więc chlapiąc podeszwą, ale długo tak się nie dało. Dalej więc maszerowałem po raz pierwszy w dwóch różnych butach – ciężki bucior trekingowy żeniąc z sandałem. Pełna groteska. Mógłbym opisać swoje trudności na tym odcinku, ale po co? Zawsze jest ten moment psychicznego dołu, gdy czujesz głód, zniechęcenie słońcem i czas zaczyna biec wolniej. Dość dużo było po drodze małych wiosek, przysiółków, ale w ogóle góry były puste. Tylko trochę młodzieży z bazy namiotowej i ojciec oraz dwóch synów w poszukiwaniu zaginionego ogara. „Poszedł” w las i gdzieś się błąkał. Widoki z polan były tak piękne, że zapierały dech. Pierwszy raz wszedłem w Beskid Wyspowy i od razu pokochałem te góry.

Mogielica od południa prezentowała się potężnie. Około 19 znalazłem miejsce na rozbicie namiotu na polanie trochę poniżej grani. I pozbywszy się balastu pobiegłem jeszcze na górę. Na szczycie jacyś goście palili ognisko. Zdążyłem akurat wspiąć się na wieżę by jeszcze dojrzeć ostatki dnia w ciemniejących masywach. Wieża wyrastała ponad wszystkie drzewa – więc widok był imponujący. A potem szybkie zejście i spać.

10 sierpnia - Mogielica i Jurków...- koniec

Szliśmy zawsze od nowa - górą, dołem, górą
Wśród niebezpieczeństw, krakań, puchania puchaczy
Tam, gdzie było jaśniej, gdzie wśród mrocznych gęstwin
Coś świeciło. Zawsze po raz pierwszy.
(W. Kudyba, szlak kamienisty)

Rano obudziły mnie krople deszczu. Kląc pod nosem składałem swój biwak. W ponczo moro niby nietoperz wchodziłem teraz z pełnym już obciążeniem na Mogielicę. Po drodze dogonił mnie inny samotny wędrowiec. Patryk, student matematyki stosowanej z Mielca wyruszył o szóstej z bazy namiotowej, którą minąłem wczoraj po południu. Gdy usłyszał, że jestem wykładowcą literatury współczesnej poprosił, żeby polecić mu jakieś książki do czytania. Był to oczytany świeży ścisły umysł, który nie bał się Lema i Dukaja. Gadaliśmy prawie pół godziny siedząc we mgle pod wieżą. I tu o ósmej rano w siąpiącym deszczu pod Mogielicą, jako nauczyciel literatury robiłem coś, co było przydatne. I żaden „pragmatyk” życiowy nie mówił mi, że jestem „adiunktem, który nic o życiu nie wie”. A co wy wiecie o świecie - klienci biur podróży? Spotkanie z Patrykiem było kodą całej wycieczki. Schodziliśmy jeszcze przez chwilę razem – potem ja odbiłem na szlak niebieski a on zielony. Rozchodziły się na drzewie – w dwie drogi, jedna wiodła na lewo, druga na prawo. Uścisnęliśmy sobie mocno dłonie.

Ta chwila, gdy chcesz zapamiętać czyjeś imię i gdy wyjawiasz swoje imię na pożegnanie. A potem wiesz – jak Goszczyński dwa wieki temu – to jest piękne, będę pisał. 

niedziela, 5 sierpnia 2012

Urywek VII – Nikt już nie żyje z obrońców Westerplatte


Spójrz tylko na siebie
nie złowisz go
na metafizyczny dreszcz.
Już zacznij budzić litość.

D. Sośnicki, Klasyka gatunku Apokalipsa Świętego Jana

Wycięte z papieru słowa Jana Pawła II ze szkolnej gazetki w Szkole Podstawowej nr 45 im. Bohaterów Westerplatte na ulicy Matki Polki:
Każdy z was młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje „Westerplatte”. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można „zdezerterować”.
Papież wypowiedział je 12 czerwca 1987 roku podczas spotkania z młodzieżą na Westerplatte. Na spotkaniu było obecnych 38 żyjących wtedy obrońców składnicy.
Minęło 25 lat.
Papież od lat nie żyje.
Dzisiaj zmarł ostatni obrońca Ignacy Skowron. W 1939 roku walczył w stopniu kaprala. Zmarł jako major. Jak Sucharski. Ale jako kto się zameldował?

Poczułem dziś dreszcz. Czy czuć go potrafiłem wtedy, ćwierć wieku temu? Kto właściwie to poczuł? Ja sam, teraz, czy może ten chłopiec, który skulił się widząc, że znajduje się już na froncie?


poniedziałek, 30 lipca 2012

O poetyckich debiutach w II Programie Polskiego Radia

23 lipca w II Programie Polskiego Radia została wyemitowana AUDYCJA poświęcona poetyckim debiutom, w której wziąłem udział. Gośćmi Moniki Pilch byli również Izabela Kawczyńska, Karol Bajorowicz i Artur Fryz. Na stronie PR można odsłuchać blisko półgodzinne nagranie.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Urywek VI - po stronie aronii


 



W Weiserze Dawidku dolina zaskrońców zostaje zamieniona w ogródki działkowe. Kiedy na dzikim dotąd terenie powstają ogródki, Weiser wyłapuje zaskrońce by je przenieść w bezpieczne miejsce w lesie. Scena ta utkwiła mi w pamięci jako gest protestu przeciw rzeczywistości, gest bez szans na zwycięstwo. Nie dziwię się niechęci Huellego do ogródków. Wystarczy zobaczyć jak działki w PRL zniszczyły oliwską Dolinę Radości. Ale jestem młodszy o jedno pokolenie i działki były już dla mnie przestrzenią pozytywnych emocji. Mieć własną działkę – to dużo w latach osiemdziesiątych znaczyło. Dzięki temu mieliśmy w domu świeże warzywa i owoce, to na działkach poznałem smak truskawek, malin, porzeczek, czy gruszek, nauczyłem się odróżniać węgierki od mirabelek. Działki były w tym późnym PRL przestrzenią wolności, gdzie można było wybudować altankę, domek, poczuć się jak u siebie. Mój śp. dziadek całe życie pływał, ale jego marzeniem było zostać leśnikiem lub ogrodnikiem. Swoje marzenia spełnił cząstkowo, na emeryturze, kiedy uprawiał działkę i to były ostatnie lata w jego życiu, z których czerpał radość. Działki miał dwie – jedna znajdowała się na Olszynce, druga – w Oliwie w miejscu, gdzie dziś stoi nowoczesna biblioteka UG. Obie już nie istnieją. Jeszcze, gdy studiowałem resztki działek rozpościerały się za parkingiem za Wita Stwosza. Chodziliśmy tam czasem na piwo. Zdziczałe działki oglądały wiele postpunkowych imprez. Potem nadszedł czas nowoczesności i syntetyczności. Zniknięcie działek odczułem jako nieuchronny znak przemijania, ale jako smutną konieczność. Dziesięć lat temu napisałem ten wiersz:

działki

do ogródków działkowych na obrzeżach miasta
szło się wybojami, dziadek prowadził.
dziś już nie istnieje ta kraina zardzewiałej siatki
i smerfnych domków w muchomory.

ale wtedy jeszcze przed każdym gankiem
stał czujny strażnik - chropawy krasnal z gipsu
i łuski ciepła tkwiły w satelitarnych
talerzach słoneczników. co południe
można było wykurzyć cień spod kamieni.

a jednak zwycięstwo nad siłami nocy
skoncentrowanymi parę stref czasowych
na wschód od Greenwich było czysto wizualne –
brud sękatych desek i zapach pajęczyn
pozostawały odporne na słońce.

nic nie można było na to poradzić.

dziadek uczył mnie więc
jak zbierać codzienny plon światła.

Dziś słyszę, że działki ustawowo chce się odebrać działkowcom. Pewnie najczęściej po to, żeby w miejscu ogródków postawić to, co jest symbolem architektury III RP – galerie handlowe, markety i otaczające je parkingi. W chaosie budownictwa nowej epoki, na to jedno zawsze znajdowało się miejsce. Na geanty, reale, oszony, tesco i castoramy. Wraz z nimi zaczęły znikać małe sklepy. Dziś ulica Grunwaldzka we Wrzeszczu, kiedyś ulica handlowa, pełna jeszcze w czasach transformacji ruchu, jest już ulicą zimnych i potężnych banków. A rojny kiedyś rynek dogorywa.

Tak, więc nie mogę być wrogiem działek. Jak można być wrogiem czegoś, co jest – na pół intymne, uprawiane własnymi rękami, pełne bezbronnych wobec czasu gratów a przy tym enklawą zieleni, braku pośpiechu. Wreszcie czegoś, co jest własnością ludzi najczęściej niezbyt zamożnych, emerytów, tych, którzy niewiele na zmianie ustroju zyskali i dla których własna działka jest centrum ich prywatnego, skromnego świata.

Weiser przenosił z działek zaskrońce. Ja ze swojego życia zapamiętałem już inną scenę. Mój dziadek, stary kresowiak, gdy działki miały być zlikwidowane wykopywał z ogródka, co mniejsze krzaczki i drzewka, aby przesadzić je w inne bezpieczniejsze miejsce.

Ten obraz dziadka osłaniającego przed zagładą drzewko aronii jest ze mną do dziś.

Ordynarny jak zawsze Stefan Niesiołowski, profesor nauk biologicznych, taka peerelowska mutacja pana od przyrody, powiedział ostatnio: nie może być tak, że jakieś budy blokują rozwój miast. Jak zwykle zwięźle wyraził to, co myśli władza. Nie liczy się ze starszymi ludźmi i myśli tylko o tym jak na teren ogródków działkowych wpuścić deweloperów. Nie każdy, kto uprawia działkę, jest zwolennikiem jakiegoś tam prezesa i jego peerelowskich struktur. Czy mój śp. dziadek był zwolennikiem komuny? Nie. Stał po stronie drzewka aronii.


Poeci w obronie ogródków działkowych

O sprawie pisali już inni poeci. Zbiór linków.

Urszula Kozioł:

poniedziałek, 9 lipca 2012

Urywek V – na upadek Ossolineum


Niewielki format B6, charakterystyczna biała okładka. Na grzbiecie nazwiska autorów dawno zmarłych. Biblioteka narodowa, znaczy „be-enka”. Każde dzieło opatrzone wstępem. Paginacje rzymska i arabska – dwie książki w jednym. Obfitość przypisów. Nowa nauka czytania. Z uwzględnieniem kontekstu. Historia literatury mająca swój realny materialny kształt. Spędziłem nad książkami z „be-enki” tysiące godzin, przygotowywałem się z nimi do wszystkich egzaminów na filologii. Były te książki jak ostatnia instancja. Powstawały w rękach szacownych profesorów. Autorzy wstępów mieli status bytów eterycznych, niemal niematerialnych. Gdyby kurz był anielski, to pewnie osypywałby się z ich skrzydeł. I wszystkiemu temu patronowała nazwa wydawnictwa: Zakład Narodowy im. Ossolińskich. I rok jego powstania – 1817 rok. Zbierałem kiedyś te książki, dorobiłem się całej półki. Ta półka – to miał być solidny fundament pod moje polonistyczne życie i takim chyba był. Ta półka – to był mój szacunek dla literatury narodowej. Skromny ołtarzyk, coś jakby wota. To była stabilność, ten rok 1817 – gwarant, że mijają zabory, wojny, znika polski Lwów, rządzą komuniści, ale nade wszystko trwa Biblioteka Narodowa Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Jej trwanie było czymś oczywistym. Jakby ktoś mnie spytał jakie by było moje największe pisarskie marzenie – powiedziałbym, żeby moje wiersze kiedyś ukazały się w wydaniu „be-enki”. A gdyby ktoś mnie spytał o moje największe marzenie naukowe – powiedziałbym, żeby napisać jakiś wstęp w wydaniu „be-enki”. Gdyby ktoś mnie spytał, jaki był najwybitniejszy polonista, którego poznałem, powiedziałbym: pewnie było ich kilku, ale w historii literatury pewnie zostanie Profesor Józef Bachórz, autor wstępu do Lalki w wydaniu „be-enki”. Gdybym miał określić, czym różnię się od kolegów piszących, którzy nie studiowali polonistyki, odpowiedziałbym: oni nie zaznali „be-enki”, słabiej wrośli w polską literaturę, słabiej z niej wyrośli albo wyrośli jak samosiejki – ja mam za to solidny polski korzeń, a jest on z rzymskich cyfr w wydaniach „be-enki”. I moja frustracja także jest stamtąd, bo z czego się brała, jak nie z tego, że do innego statusu literatury przyzwyczaiły mnie wydania z „be-enki”.

A teraz puenta:
Decyzją Nadzwyczajnego Zgromadzenia Wspólników 2 lipca Spółka Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo została rozwiązana. W ten sposób najstarsza polska oficyna przestała istnieć. Według ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bogdana Zdrojewskiego oficyna była niewłaściwie zarządzana. Jak powiedział, resort ma przygotowane 600 tys. zł na wykupienie praw do znaku towarowego Wydawnictwa Ossolineum. Zapewnił, że MKiDN przejmie zasoby wydawnictwa i prawa autorskie do jego zbiorów.

Ejże! - powie naiwny. -To smutne, ale przecież jest cień nadziei, przecież minister wykłada ponad pół miliona i nadal istnieje znak Ossolineum. No przecież – oburzy się dzisiejszy filister – no przecież spółka była zadłużona a minister zabiera pół miliona i to skąd? Z naszych podatków. Płacimy za to, żeby jakieś darmozjady przejadały naszą kasę i wydawały tomy makulatury jakichś Mickiewiczów i Słowackich. Niech upadają!

Naiwnemu odpowiem tak – teraz nazwę Ossolineum, bezstronną, wspólne narodowe dobro, przejmą „intelektualiści”, których można zobaczyć podczas obrad w sejmie i ich urzędnicze zaplecze. To zaplecze, które ostatnio w nekrologu pomyliło Edwarda Stachurę - legendarnego pisarza z popowym piosenkarzem. Oznacza to, że znakiem Ossolineum będzie rozporządzał każdy, kto tylko opanuje w wyniku wyborów odpowiedni resort. Jak nie ktoś z Platformy, to jakiś klon Giertycha, jak nie klon Giertycha, to ktoś z Ruchu Palikota, dajmy na to pan Biedroń. Tak czy inaczej prawie dwustuletnia marka przejdzie we władanie osób z przypadku. Wszystko jest możliwe. Ale najbardziej prawdopodobne, że przejmie ją, niezależnie od partyjnych barw, cytowany wyżej filister , który wystąpi w obronie naszych podatków. Najpierw wygugluje, czy powinien się obrazić za nazwanie go filistrem. A potem dokończy dzieła.

Demontaż już się zaczął. Nie będzie niczego jak powiedział klasyk.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Siedem grzechów głównych - wywiad dotyczący życia literackiego w Polsce

Piotrek Gajda rozpoczyna na swoim blogu publikację cyklu wywiadów, w którym wypowie się w kilkunastu poetów z całej Polski. Wszyscy mają odpowiedzieć na te same pytania dotyczące współczesnej krytyki literackiej i życia literackiego w Polsce. Idę na pierwszy ogień. Wchodząc na blog Piotra możecie zobaczyć moje odpowiedzi na poniższe pytania.


1.Jaki masz stosunek do własnego debiutu? Jakbyś scharakteryzował instytucję debiutu w ogóle?
2.Czy Twoim zdaniem możemy jeszcze w Polsce mówić o ogólnopolskim obiegu krytyczno-literackim? Czy uważasz, że ostatnia dekada w polskiej poezji współczesnej doczekała się choćby śladowego omówienia?
3.Jaki jest Twój stosunek do nagród literackich w Polsce? Pełnią obiektywną rolę opiniotwórczą, tworzą określone hierarchie literackie? Czy jest uprawnione, aby ich werdykty umownie nazywać „środowiskowymi”?
4.Czy w naszym kraju istnieje wyraźny podział na środowiska poetyckie, czy raczej mamy do czynienia z pojedynczymi nazwiskami rozrzuconymi po kraju –  kojarzonymi wyłącznie geograficznie?
5.Którzy poeci nadają ton współczesnej poezji? Czy w ostatnim czasie dołączyły do nich kolejne nowe nazwiska?
6.Portale poetyckie – jaką pełnią rolę?
7.Jaka według Ciebie jest przyszłość poezji?




środa, 9 maja 2012

Kutabuk, płyta - koncert premierowy!

Nasz zespół powstał w 10 grudnia 2010 roku w... Młodym Byronie. To właśnie wtedy miała premiera poematu Kutabuk. Teraz wracamy do Młodego Byrona mając w dorobku już debiutancki krążek. 
Serdecznie zapraszamy!

Młody Byron
12 maja, sobota
Sopot, ul. Czyżewskiego 12 (Dworek Sierakowskich)
bilety 10 zł


poniedziałek, 23 kwietnia 2012

I znów kutabuk... gdzieś między Bożympolem a Jastrzębią Górą


Kutabuk znowu w drodze. Od czasu napisania poematu w grudniu 2009 roku przebyłem piechotą 3016 kilometrów. Oto relacja z ostatniej wycieczki:
Bożepole – Wysokie – Salino -Gardkowice – Łętowo- Osieki – Szklana Huta – ujście Piaśnicy – Dębki- Karwia – Jastrzębia Góra (80 km)

Mapa nic ci nie powie o pięknie tych okolic. Jechaliśmy do Puszczy Wierzchucińskiej mając tylko jeden punkt zaczepienia. Jesienią 1988 roku, pewnej soboty odbyłem z rodzicami wycieczkę do Salina. Podróż na wieś o tej porze roku była dla mnie lotem ku innej planecie. Do świata pozbawionego letników, do pustych jezior, lasów w pełnej krasie barw, ale już z zimną zapowiedzią listopada. Salino miało w sobie groźną tajemniczość, wręcz książkową, nieskażoną prawie współczesnością pierwotność. Nie wiedzieć czemu, zapadało się w przeszłość a nie jak znane mi zapełniające się drewnianymi budami i ośrodkami wczasowymi kaszubskie wioski w przyszłość. Dom, w którym mieszkał p. Jasio, przyjaciel ojca przylegał bezpośrednio do starego cmentarza. To samo w sobie było niesamowite. Pamiętam, że wyszedłszy na podwórko momentalnie znalazłem się po drugiej stronie płotu. Straszliwe chaszcze oplatały żeliwne krzyże i pozostałości nagrobków. Bluszcze wspinały się po drzewach, w dole zaś królowały pokrzywy. Napisów na nagrobkach nie umiałem odczytać i szwabacha do dziś pozostaje dla mnie czcionką tajemnicy, niby jakieś prastare runy. To Salino, z tym domem i cmentarzem, wracało po latach we wspomnieniach Agaty, córki p. Jasia, z którą przyjaźniłem się później na studiach. Agata opowiadała, że w ich domu straszyło. Jakiś duch chodził po mieszkaniu i przesuwał sprzęty. Podsycały we mnie te opowieści pamięć Salina, w którym spędziłem przecież ledwie pół dnia. Ten dzień w 1988 roku był pochmurny. I zasnute zupełnie chmurami niebo zdawało się dusić całą okolicę, która do dziś jawi mi się wciśnięta w zasnuty mgłą kawałek świata. Ruszyliśmy całą grupą do lasu. Zobaczyłem wówczas małe jeziorko, którego widok prawdziwie mnie zachwycił. Całe pokryte było nenufarami. Potem ruszyliśmy dalej i dotarliśmy na brzeg większego jeziora – Jeziora Czarnego, całkowicie ukrytego w lesie.

Niektórzy boją się wracać do miejsc swoich zachwytów i olśnień. Boją się, że zostaną im odebrane. Że t a m nic nie będzie. Że stracą ostatnią rzecz, którą mają – wspomnienia piękniejsze od przyziemnego realu. Ja nie boję się wracać. Idę bowiem nie po to, żeby coś powtórzyć, ale kolejnym krokiem pochłonąć nowy obszar. Trzeba być otwartym na przyjęcie nieznanego. Otworzyć oczy na to, co zobaczysz dopiero za ileś lat. Żyć tak, żeby mieć kiedyś piękne wspomnienia.

Sam bym nie ruszył w tę stronę. Dopiero, kiedy można z kimś dzielić swoje wspomnienia, stają się bardziej wyraziste. Potrzeba tropy, krzyżującej się z twoją tropą. Samotność dobra jest w obcych krajach, gdzie stale musisz się konfrontować z ich mieszkańcami. Gdzieś w Polsce taka konfrontacja nieraz nie jest możliwa, zatem lepiej ruszyć w drogę z towarzyszem. Gdy idzie się we dwóch wasze oczy i wrażliwości są podwojone, czasem równoległe do siebie a czasem skontrastowane. Opowieści wypowiedziane w mijanych plenerach stają się tak samo ważne, jak to, co dzieje się naprawdę.

Bożepole było stacją, gdzie Bartek przyjeżdżał z kumplami jeszcze jako licealista. Ruszali jednak na południe, nigdy na północ. Puszcza Wierzchucińska była dla niego więc - tak samo jak dla mnie – terra incognita. Zaraz za wsią ukazały się nam krajobrazy, które można by uznać za beskidzkie. Zalesione łagodne wierzchołki wzgórz i drewniane płoty przecinające wskroś łąki i stromizny. Dolinka, którą zapuszczaliśmy się w puszczę pozostawała pod pieczą koła łowieckiego. Puszcza pokancerowana przez działalność drwali. Ale nie przeszkadzało to zwierzynie. Kilkakrotnie mignęły nam jasne zady saren, w odległości trzydziestu metrów przebiegło stado dzików. W tym rejonie było mało miejscowych a niespecjalnie miał ktoś z zewnątrz miał powód, żeby tu przyjeżdżać. Byliśmy tu wyjątkiem. Drogi wiły się skręcały z północy w przeciwnym kierunku. Trochę pomagał kompas, ale i tak zostaliśmy wypluci na brzeg lasu. We wsi obok starych pamiętających czasy niemieckie domów wyrosły obrzydliwe rezydencje lokalnych Carringtonów. Być może byli to amatorzy myślistwa. Starsza kobieta, którą spytaliśmy o drogę, wcale nie zamierzała poprzestać na jej wskazaniu. Zostaliśmy wciągnięci w ciężki los tutejszej wsi, w wyrzekanie na zaglądających do kieliszka młodych, którzy nie dbają o gospodarkę, usłyszeliśmy ceny paszy dla drobiu, z których wynikało jasno, że nie opłaca się hodować kilku kurek w obejściu, o braku pracy, perspektyw. Mówiła to z żalem, skargą, ale w oczach miała żywe ogniki. Uspokajała co chwilę psa, który szarpał się jej na smyczy. Ruszyliśmy dalej – omijając nowobogackie pałace, gdzie o palpitację serca przyprawiały ujadające esesmańskie wilczury strzegące przystrzyżonych trawników i wypasionych terenowych samochodów. W lesie trafiliśmy na szlak jeździecki. Gdzieś w okolicy znajdowała się stadnina i wytyczono wielokilometrowe trasy dla jeźdźców. Oznaczone były na drzewach czerwonym znakiem podkowy. Na trasie znajdowały się wiaty, gdzie można było odpocząć i drewniane boksy dla koni. Kontrastowało to jaskrawo ze światem, który został przywołany przed chwilą przez naszą rozmówczynię. Las jednak stopniowo wyciszał te kontrasty. Po drodze pozdrowili nas chłopcy siedzący na kupie drzewa. Napawaliśmy się widokami wciśniętych w las jezior Małego, Czarnego, Świętego. Dotarliśmy na jeziorko bez imienia, gdzie ćwierć wieku temu widziałem nenufary. I dzisiaj widać było kilka liści na powierzchni. Akwen powoli budził się do życia po zimowym śnie. Cieszyliśmy się słońcem na pomostach, ale trzeba było iść dalej. Dotarliśmy do Salina.

Cmentarz niewiele się zmienił, mniejsze były jedynie chaszcze, były też ślady, że odwiedzają go rodziny z Niemiec, bo na niektórych grobach stały znicze. Pojawiło się miejsce pamięci, gdzie na tabliczki powróciły rozsypane po cmentarzu nazwiska. Pozostałości po niektórych grobowcach mówiły, że chowano tu nie tylko chłopów, ale także bogatych junkrów. Krzyże żeliwne na ogół skradziono i sprzedano na złom. Cudem zachował się jeden. Ale największe wrażenie zrobiła kaplica cmentarna obok nowego cmentarza, gdzie przez prawie siedemdziesiąt lat wyrosła niespełna setka polskich grobów. Kaplica była odmalowana jedynie od frontu, nad wejściem widniała data 1890. W środku farbą olejną wypisano polską modlitwę ujętą w ramki malowanym wzorem haftu kaszubskiego. Nie była to żadna zorganizowana renowacja, raczej pobieżna spontaniczna inicjatywa miejscowych zrealizowana najskromniejszymi środkami. Pod butem usłyszałem drewno – okazało się, że w środku podłogi ziała dziura tylko prowizorycznie zasłonięta przez deski. Cała konstrukcja nie wydawała się zbyt stabilna. Wolałem nie myśleć, co było w dole, pod podłogą. Potem oblukaliśmy jeszcze kościół, gdzie skrupulatnie na tablicy w przedsionku wyszczególniono historię wsi liczącą z dziesięć wieków, obejmującą jeszcze grodzisko na wyspie z pobliskiego jeziora. Obraz Salina wcale nie zblakł, wręcz teraz moja wyobraźnia mając więcej narzędzi budowała wiele obrazów głęboko zanurzonych w krzyżujących się tutaj ludzkich losach.

Nie byliśmy tu dłużej niż pół godziny. Szliśmy na północ, przemknęliśmy polnymi drogami do Gardkowic, minęliśmy tamtejszy pałac i zabytkową stodołę. Faliste zielone pola wyglądały imponująco. A na mapie nie było tu nic...W Łętowie uzupełniliśmy zapasy. Ruszyliśmy w stronę Jeziora Choczewskiego. Jego regularny banalny kształt nie zapowiadał żadnych rewelacji. Tymczasem na miejscu zastaliśmy widok olśniewający swoją kameralnością i kompletną ciszą. Wzdłuż całego brzegu wybudowano dla wędkarzy kilka solidnych pomostów. Gdy stanąłem na końcu z jednego z nich owalny kształt jeziora przypomniał mi słynne Jezioro Świteź. Tyle, że Świteź była rozdeptywana przez tłumy turystów a nad Choczewskim spotkaliśmy jednego wędkarza i jakąś parkę na romantycznym spacerze.

Następnie dotarliśmy do szosy i ruszyliśmy w stronę Osieków, po drodze przecinając jeszcze nieczynną od dawna linię kolejową Wejherowo-Choczewo-Garczegorze. Szyny jeszcze były widoczne, ale w środku torów wyrosły już dość wysokie drzewka i krzaczory. Natura szybko wchłaniała ślady cywilizacji. W wielu miejscach dawnego zaboru pruskiego miałem to uczucie cywilizacja na wiejskich obszarach cofała się, mieszkało tu mniej ludzi niż przed stu laty... Być może jedną z kolejnych wypraw powinniśmy odbyć wzdłuż nieczynnych linii. Na nie bowiem nanizane są ślady II Rzeszy, pałace pruskiej arystokracji, małe folwarczki, fabryczki. Inny kraj! W Osiekach naprzeciwko kościoła zobaczyliśmy właśnie takie przemysłowe pozostałości.

Ostatni etap tego dnia wiódł przy siąpiącym deszczu obok bazy harcerskiej w Szklanej Hucie na plażę, gdzie rozbiliśmy biwak. Zdążyliśmy akurat na zachód słońca – purpura wielkiej jarzącej się kuli schowała się za horyzont. Deszcz zapędził nas do namiotu, musieliśmy zrezygnować z ogniska. Ale i tak gdy gadaliśmy w nocy, nieuświadomione strachy wylazły z ciemności. Zaczęło się od opowieści, że woda na jednej z helskich plaż, gdzie byliśmy trzy tygodnie temu wyrzuciła zwłoki zaginionej w Gdyni kobiety. Wyliczaliśmy kolejne zniknięcia ludzi, nierozkwikłane morderstwa w okolicach Trójmiasta. Pokrzepiwszy się tymi opowieściami poszliśmy spać. Gdy otworzyłem oczy dojrzałem przez moskitierę na plaży cień rowerzysty. Ale nie ruszyłem się z miejsca. Może nas nie zauważy? Chwilę potem usłyszałem głosy i szczekanie psów, jakaś grupa dresiarzy postanowiła bawić się akurat tutaj. Myślałem, że rozbiliśmy się w kompletnej głuszy. Najbliższe miejscowości były oddalone o kilka kilometrów. Bartek chrapał w najlepsze. Tymczasem na morzu pojawił się kuter Straży Granicznej i zaczął zmierzać w naszym kierunku. Tego było już za wiele. Potrząsnąłem Bartkiem i... okazało się, że to ja dopiero otworzyłem oczy a on już nie śpi. Była szósta i nie było słychać nic prócz morza.

Zjedliśmy śniadanie patrząc na morze i ujście Bezimiennej rzeczki. Około ósmej zarzuciliśmy na plecy nasz ekwipunek i ruszyliśmy na wschód. Na morzu flauta. Nieruchoma tafla, zero wiaterku. Było tak ciepło, że podwinąłem spodnie i rękawy. Tak plażą, to przyjaznymi wnętrznościami wydmowego sosnowego lasu dotarliśmy do ujścia Piaśnicy. W roku 1939 znajdowała się tutaj granica II Rzeczpospolitej. Można było przejść przez mostek, ale korzystając z pięknej pogody rzekę przebyliśmy w bród, zanurzeni w wodzie prawie po pas. Bo przejście przez rzekę trzeba zapamiętać a nie zapomnieć. Już w przedwojennej Polsce pierwszym budynkiem, na który natrafiliśmy była willa profesora Wrzoska, etnografa. Było to intrygujące, że mieszkał akurat tutaj, dosłownie kilkanaście metrów od granicy. Obiecałem sobie potem wyguglować jego losy.

Dalsza trasa była już wychodzeniem z kraju czarów, wymarłe Dębki, obfitość zabitych na głucho bud oferujących w sezonie turystom obfitość badziewia. Ucieszyliśmy się widząc jakiś ruch przy sklepie, ale okazało się że to było jedynie Grube Żarcie u Grubego. Gruby akurat zamykał swój bar. Na szczęście parę metrów dalej był otwarty spożywczy. Już mijali nas szerokim łukiem wypachnieni spacerowicze, samochody, skutery, rowerzyści. W lesie między Dąbkami i Karwią znów zrobiło się pusto. Z kolei Karwię my staraliśmy się wyminąć aż po jeszcze dziesięciu kilometrach stanęliśmy pod rozkładem autobusów...