czwartek, 21 lipca 2016

Balaton, Badacsonytomaj, Muscately


Poza sezonem, na początku czerwca, na północnym brzegu Balatonu nie ma tłumów. W mijanych miejscowościach życie zdaje się toczyć powoli, zupełnie jak wagoniki pociągu Szekesfehervar-Tapolca. Stare, czyste, niewymazane sprejem składy. Schludne, skromne stacje, najczęściej przeszklone klocki z poprzedniej epoki ginące w zieleni i zawiadowcy w czerwonych degolówkach. Czas tu nie spieszy się do przyszłości. Skrzypy wyrastają spomiędzy płyt peronów, a zaraz za stacyjkami wzdłuż całego brzegu jeziora ciągną się puste jeszcze campingowe domki. Z drugiej strony, za oknem, widać zarośnięte gęstym lasem idealne stożki wygasłych wulkanów, wyrastające sto, dwieście metrów ponad poziom okolicy, no i winnice… Wąsaty konduktor w białej koszuli i szelkach przypomina Pana Kreta, jakby wyszedł z kukiełkowej bajki, wiedział o czym szumią wierzby. Pilnuje, by trójka turystów wysiadła na stacji Badacsonytomaj. Tyle sylab w tej nazwie, że ciężko nauczyć się jej na pamięć. Pomaga japońskie SONY w środku.

                                                                          Fot. Aneta Klimek

Badacsony jest zarazem nazwą największego z okolicznych wygasłych wulkanów. Rozległy, mający ponad kilometr na kilometr wierzchołek ma owalny kształt, jest niby zielona wyspa, wyrastająca ponad wszystko dookoła. Wyizolowany przez strome skaliste zbocza, z daleka wygląda jak trumna albo jak australijska góra Uluru, tyle że porośnięta lasem. Za linią lasu i skał zaczyna się piętro winnic. Na kamiennych murach wylegują się jaszczurki. Chciałoby się tu zatrzymać i nie ruszać stąd, patrząc w dół, gdzie za dachami wsi rozpościerają się wody jeziora.

Kilka razy przychodził łagodny, ciepły deszcz, a potem wypogadzało się. Zachwyt nad tą chwilą w parującym powietrzu… Słońce wręcz parowało deszczem, intensywniały wszystkie barwy tła, mchy i trawy. Można było iść za smugami światła, w to późne popołudnie.

                                                                       Fot. Aneta Klimek
Przy molo, gdzie dopływają katamarany z drugiej strony akwenu, stoi bosy pomnik Jozsefa Egryego. Kiedy jednak zwiedzamy muzeum malarza, Anetka jest trochę zawiedziona. „On nie korzysta w ogóle z tutejszych kolorów. Prawie nie używa zieleni”. A jaki kolor ma Balaton? Teraz, na początku czerwca, właśnie zielonkawy – konkretnie miętowy. Tam gdzie pada więcej słońca przechodzi w łagodne turkusy. Chmury przesuwają się nad nami, więc na wielkiej powierzchni powstają cienie, całe szerokie pasy różnych barw. A zieleń wokół, na wzgórzach, jest właśnie teraz pulchna, soczysta. A gdyby tak zobaczyć tu październik?

                                                            Fot. Aneta Klimek

Gdy nad Balatonem zapada noc wzdłuż całego południowego brzegu widać z naszego campingu jarzące się dalekie światła. Ale łuna jest daleka, rysuje się tylko na horyzoncie, doskonale rysują się na niebie gwiazdy. Światło niedalekiej latarni pada na wodę. I wtedy dostrzegamy, jakieś pół metra od brzegu przy dużym kamieniu wytkniętą ponad powierzchnię wody głowę niedużego węża. Znika zaraz za kamieniem, ale za chwilę pojawia się znowu. A dalej, jakieś dwa metry od brzegu sterczy kolejny łepek. Mija parę minut i podłużny kształt wije się gdzieś na płyciźnie. Węży jest zatrzęsienie. Ela próbuje ściągnąć jakiegoś aparatem, ale nocne zdjęcia wychodzą niewyraźnie. Prawdopodobnie są to zaskrońce, które świetnie czują się w wodzie.

                                                                        Fot. Aneta Klimek

Drugiego dnia jedziemy na Półwysep Tihany. Pierwszy na Węgrzech park narodowy obejmuje wypiętrzający się trochę ponad sto metrów nad lustro wody pokryte gęstwiną wzgórza. W głębi półwyspu ukryte są wewnętrzne jeziorka i ciepłe źródła. Z wysokiej trawy, spomiędzy drzew, na końcu szpalerów białych topoli, wyłaniają się ruiny romańskich kościołów. Barwa kamienia łączy się harmonijnie z kolorem drzew.  Do Tihany i położonego na końcu szosy centrum konferencyjnego snuje się sznur samochodów. Ale na leśnych pagórkach, ich skałkach, skąd roztaczają się piękne widoki na Balaton i wnętrza półwyspu, nie uświadczy się turystów. Jesteśmy jedyni. Sama miejscowość wraz ze starym opactwem idealnie wpasowuje się w krajobraz. Niesamowite ściany z suszącej się papryki, wszechobecne wino, flegma i bezpretensjonalność mieszkańców.

I last but not least Muscately…
           



czwartek, 7 lipca 2016

Orfeusz dla Jarosława Marka Rymkiewicza

Decyzją jury w składzie: prof. Jarosław Ławski (przewodniczący), Tomasz Burek, Janusz Drzewucki, Antoni Libera, Bronisław Maj laureatem Nagrody im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Orfeusz za najlepszy tom poetycki roku 2015 został Jarosław Marek Rymkiewicz za tom Koniec lata w zdziczałym ogrodzie. Natomiast Orfeusza Mazurskiego za najlepszy tom wydany w Polsce północno-wschodniej (Warmia, Mazury, Podlasie) otrzymał Erwin Kruk za  Nieobecność.

Licznie zgromadzona w Praniu publiczność wysłuchała wierszy finalistów nagrody w interpretacji Mariusza Bonaszewskiego, we wspaniałej oprawie muzycznej Trio Targanescu. Laudacje wygłosili członkowie jury. W finałowej piątce nominowanych znaleźli się, oprócz Jarosława Marka Rymkiewicza: Urszula Honek (Sporysz),  Artur Nowaczewski (Kutabuk), Uta Przyboś (Prosta) i Ewa Sonnenberg (Hologramy). Upalny, letni wieczór w prańskich ogrodach był okazją do spotkań, rozmów o poezji, podpisywania książek.

Była to piąta edycja tej nagrody, której laureatami w poprzednich latach byli Krzysztof Karasek, Jan Polkowski, Przemysław Dakowicz i Janusz Szuber. Jest przyznawana za wybitne osiągnięcia współczesnej polskiej liryki – oryginalne, zachowujące bezpośredniość wyrazu, bezkompromisowe pod względem artystycznym.

(Źródło: Leśniczówka Pranie - http://lesniczowkapranie.art.pl/site/?page_id=4)