Gdy miałem siedem-osiem lat po raz pierwszy zasiadłem przed komputerem.
Kolega ojca zaprosił nas do siebie do domu, mogłem pograć na ZX Spectrum. Nie
znam tytułu gry – chodziło się ludzikiem po labiryncie. Życiu ludzika zagrażały
mrówy, które można było zabić znalezionym mieczem. W ten sposób zabiłem cztery
mrówy a piąta… mnie. Śmierć ludzika spowodowała głęboki wstrząs. Przeżyłem to
tak, jakby rzeczywiście zginęła żywa istota. Oczywiście w kilka lat później,
gdy spędzałem przed komputerem kilka godzin dziennie, tracąc kolejne życia w
najróżniejszych strzelankach, bijatykach, czy zręcznościówkach – nie mogło być
mowy o takiej emocji, jak wtedy po śmierci ludzika na starym ZX. Często
się mówi – gry komputerowe tworzą złudzenie, że wszystko można zacząć od
początku, że nie ma mowy o żadnej odpowiedzialności. Pewnie w jakimś stopniu to
prawda. Dziś jednak myślę o swoim życiu jak o takiej grze, która zaczynała się
i kończyła kilka razy. Bo przeżywa się w życiu wiele małych śmierci. Runą
życiowe plany. Wystarczy, że ktoś umrze, ktoś odejdzie albo zdradzi – i już nie
ma przyszłości i nie ma przeszłości, która okazała się ślepa, nieprawdziwa.
To, co było najpiękniejsze będzie największym ciężarem; to, co dawało siłę
będzie teraz tylko źródłem czarnej jak rozpacz nostalgii.
Ludzie dzielą się na
dwie kategorie – tych, którzy szukając przyczyn swojego poczucia krzywdy robią
reset za resetem, zaczynają wciąż od
nowa, przekonani, że błąd tkwi gdzieś na zewnątrz, nie w nich samych i tych,
których raczej spotykają niechciane resety, którzy są postawieni wobec faktów
dokonanych. Nie należę do tych, którzy chętnie wciskają reset, chyba, że już naprawdę
nie ma innej drogi, życie się zawiesi w jakimś beznadziejnym pacie bez wyjścia.
Skutkiem tego raczej bywałem resetowany niż resetowałem. Zresetować można różne
rzeczy. Pracę, miłość, przyjaźń, miasto, religię… Osoby pierwszej kategorii
traktują reset jak wybawienie, chwilę euforii, dającej im poczucie mocy. Po
jakimś czasie przychodzi kac, który jest zapowiedzią nowego resetu – i tak to
trwa… Druga kategoria osób – ci, co są resetowani, stają wobec sytuacji
bezradności, zupełnego ogołocenia. Wiele razy trzeba zaczynać od początku. Co
by nie mówić – zaczynać od zera albo od punktu wyjścia – nie jest to coś
pożądanego… Potem już wszystko zależy od charakteru. Jednych porażki blokują,
spychają w obręb siebie, inni po jakimś czasie wstają, otrzepują się i idą
dalej. Jeśli trochę już lat i resetów przeżyłeś/łaś, to mogłeś/aś nabrać pokory
i paradoksalnie – siły. Maleje liczba rzeczy, które mogą cię dotknąć do żywego.
Gdy już nadejdzie
ten moment, kiedy zdasz sobie sprawę – przyszłość i przeszłość właśnie przestały
istnieć – nie mam się na czym oprzeć, czego się chwycić, to nie pora na
roztkliwianie się nad sobą. Jedno jest wiadome – t e r a z istnieje. Zanim
stanie się początkiem czegoś nowego musi przyjść moment pożegnania z tym, czego
już nie ma.
Jest taka słynna scena w filmie Blade runner Ridleya Scotta. Dwie
minuty poezji w dwóch godzinach pościgów, strzelanin i przyszłościowego
mroku. Wypowiada je replikant Roy Batty:
I've seen things you
people wouldn't believe.
Attack ships on fire
off the shoulder of Orion.
I watched C-beams
glitter in the dark near the Tannhauser gate.
All those moments will
be lost in time, like tears in rain.
Time to die.
Chwilę potem Roy umiera, jeśli tak można powiedzieć o androidzie… Kończy
się jego czas. Ale wcześniej jest ta jedna łza w deszczu, niemal niedostrzegalna. Smutny uśmiech. I piękno.
Przyszedł mróz. Dobrze się chodzi
po mrozie. Mróz przynosi rześkość. Zima w pełni jest jak księżycowa noc. Słońce
w takiej zimie zdaje się jaśniejsze, niebo czystsze. Brakuje jeszcze tylko śniegu, żeby móc
założyć narty. W tym mieście zamieszkałem
zimą siedem lat temu. To tu nauczyłem się aktywnie zimować. I z tych godzin
urwanych bieganinie składa się dla mnie to miasto. Z wzgórz zaczynających się
za Działkami Leśnymi. Z euforycznego zjazdu do Demptowa. Ze ścieżki w śniegu
wydeptanej u stop klifu. Z porannego mola w Orłowie. Idąc do Sopotu, wchodząc
do Koliby lubię sobie wyobrażać, że jestem w górach. I nie boję się tandety
tych wyobrażeń; bo nade wszystko liczy się doświadczenie pustki, przestrzeni.
Nawet bardziej lubię tu zaglądać, gdy na zewnątrz jest paskudnie. Bo nie ma
złej pogody na spacery. Uwielbiam maszerować , gdy sypie śnieg albo gdy leje.
Jak świat się kurczy do tych kilku metrów przede mną. I Biegówki! Zakładać je zawsze! Gdy jest wczesny ranek, gdy jest
popołudnie. I wtedy, gdy już się robi ciemno. To ciemno, co ogarnia cały las
dookoła. Ten moment, kiedy dojeżdżam do
pierwszych świateł. Dziki są banałem tutaj. Podobnie lisy. Przez całe dzieciństwo nie widziałem lisa a teraz
natykam się na lisy tak często jak na miejskie koty. Ich ślipia świecą w
ciemnościach. Ci bywalcy śmietników w ogóle nie boją się ludzi. Gdy mróz trzyma
długo zamarza zatoka. I straż miejska goni ludzi idących pieszo do torpedowni.
Zwykle opisuję tu swoje wyjazdy.
Ale życie składa się zasadniczo z dwóch elementów: z powtarzalności i
niepowtarzalności. Niepowtarzalność jest celem i smakiem. Każda ma swoją nazwę.
Powtarzalność tworzy masę mięśniową życia, to właśnie w powtarzalności się ją
buduje, tu wykuwa odporność. Żeby móc sięgać po niepowtarzalność. Gdy gdzieś
wyjeżdżam chłonę świat wszystkimi zmysłami. Zapisuję imiona ludzi, nazwy
miejscowości, robię zdjęcia. Gdy jestem w domu, w Gdyni, gdy przechodzę po raz
enty te same ścieżki myślami jestem zwykle gdzie indziej. „Odpływam” będąc
przecież w swoim bezpiecznym porcie. Gdynia jest faktycznie miastem z morza i marzeń,
bo tu snują się myśli, które są daleko, które przenoszą poza horyzont. Gdynia
jest na tyle blisko brzegu rzeczywistości, że nie przytłacza.
To tu mieszkam i knuję wszystkie
swoje wyjazdy i ucieczki. Wbiegam na peron, siadam zdyszany w przedziale, i
czuję to cudowne szarpnięcie –