wtorek, 22 stycznia 2013

Pierwszy post piechura do

Umiejętność chodzenia na piechotę jest rodzajem twórczego daru. Tak jak pisarstwo, malarstwo, rzeźba. Niekiedy talent ujawnia się w dzieciństwie, jesteś takim małym Mozartem ścieżek. Biegasz szybciej, jesteś bardziej wytrwały niż twoi koledzy. Ale potem zwalają się obowiązki i szkoła, wszelkie powinności, które na ogół są grobami uzdolnień. Tym bardziej że maszerując niczego nie zyskujesz, chodzisz na piechotę tylko sobie a muzom. W rzeczywistości wszyscy, którzy tak sądzą mylą się: maszerowanie to luksus. 

Jacques Lanzmann, Szaleństwo marszu.


Książka, z której pochodzi cytat jest połączeniem poradnika piechura i "pieszej" autobiografii Lanzmanna, popularnego we Francji pisarza, znanego także ze swojej pasji do morderczych wielodniowych wypraw. Facet nie wzbudził mojej sympatii. Ot, jeszcze jeden zapatrzony w siebie buc, który uważa, że ma receptę na szczęście. Obiektywnie trzeba stwierdzić, że osiągnięcia jako piechur miał rzeczywiście imponujące a wiele jego praktycznych wskazówek można zastosować w terenie. Lanzmann skupia się jednak na czysto mechanicznej stronie marszu, prze do przodu jak czołg, popychany swoim rozbuchanym ego. Mało tu miejsca na bardziej duchowe aspekty i walory kontemplatywne maszerowania. Ten jednak cytat o umiejętności chodzenia jako talencie trafia w samo sedno. Być piechurem to rzecz wrodzona. Chyba najbardziej adekwatnym porównaniem będzie zestawienie talentu piechura ze słuchem muzycznym. Każdy piechur porusza się w swoim własnym rytmie. Do tego rytmu się dochodzi. Niejednokrotnie latami. Każdy startuje z innego pułapu. Podobnie jak nie każdy może śpiewać, nie każdy może maszerować. Trening może pomóc, ale trzeba mieć talent. 


Druga trafna myśl Lanzmanna w zacytowanym fragmencie dotyczy korzyści płynących z chodzenia na piechotę. Piechur z talentem (gdy jest w ruchu) zawsze zyskuje. Osiąga harmonię z rytmem ziemi. Gdy pozostaje dłużej w bezruchu, zawsze będzie czuł niepokój. Przerwa może trwać tydzień, miesiąc. Obowiązki mogą go przytłoczyć. Ale możecie być pewni, któregoś dnia wyjdzie z domu, połknie kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów i odzyska równowagę. 


Marsz jest najlepszym lekiem na problemy. Szybki, doraźny pozwala zrzucić stresy. Ale największą odporność przynoszą wielodniowe wyprawy. Energia włożona w nie zwróci się w miesiącach, gdy będziemy potrzebować sił do innych zadań. Wielodniowy wyczerpujący marsz uczy cierpliwości, jak żyć w sytuacji nieznośnej, która nie rozproszy się z dnia na dzień. Wyruszam na samotne wyprawy z ciężkim plecakiem od kilku lat. Jestem dziś facetem być może starszym fizycznie, nie lecę bez tchu całą dobę by przejść sto kilometrów na harpaganie, ale wytrzymałość mam większą niż w latach studenckich. Przede wszystkim psychiczną. Nie jestem silny. Sądzę nawet, że jestem słaby. Ale prawdziwa moc tkwi przede wszystkim w głowie; tam, skąd bierze się motywacja. Po takim mentalnym treningu, jaki odbyłem chociażby przechodząc Bułgarię z zachodu na wschód, szybciej podnoszę się po porażkach. Powiedziałbym nawet, że zaskakująco szybko. Po prostu w życiu jak w wyprawie - masz dość, ale podnosisz się jednak i idziesz...


Moje chodzenie wzięło się z melancholii (patrz: kutabuk). Ale teraz jestem już dalej. Nie wyruszam po to, żeby uciekać, ale by ścigać. Nie jako ofiara, ale jako drapieżnik. I ostatnia rzecz - samotność. Samotność podczas wielodniowych wypraw oznacza, że odnajdujesz swój rytm. Nie musisz się na nikogo oglądać i nie musisz za nikim nadążać. Wszystko, co masz - to twoja wewnętrzna siła. Na sobie tylko musisz polegać. Kiedy pojawi się impas, kryzys - ta wewnętrzna siła się odezwie. Nie od razu. Może po paru dniach. Ale musi się odezwać, bo najważniejszy krok już kiedyś zrobiłeś. Podjąłeś wyzwanie i udało ci się. W środku już jesteś ofensywny. Idziesz naprzód. Porzucasz sentymenty i krajobrazy. Przed tobą daleka droga, która lepiej motywuje niż pozorne bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo jest brakiem lęku. Dlatego usypia. Ty musisz przechodzić w poprzek lęku na czerwonym świetle. Przegrasz, wygrasz - wszystko jedno, ale pozostaniesz mentalnym zwycięzcą. Wyprzedzisz się. Zostawisz siebie za sobą. A przed tobą


cały świat...

środa, 9 stycznia 2013

***

Od paru dni traktuję pisanie wierszy jakby to było zbieranie znaczków. Muszę powiedzieć, że moje życie nabiera dzięki temu dziwnej nieznanej mi dotąd równowagi. Pod koniec roku zacząłem wyrzucać ze swojej biblioteki tomiki poetyckie. Wizja, że zakończę życie w zwałach niepotrzebnej nikomu i zapomnianej przez wszystkich wierszowanej makulatury nie napawała mnie optymizmem.

Nie jest oczywiście tak, że poezja znika z mojego życia. Ale forma, zwłaszcza tak marna jak niektóre książki, które trzymałem na półce nie jest jej do istnienia niezbędnie potrzebna.

Oczywiście będę tu nadal informował o wszystkim, co dotyczy funkcjonowania bytu "Artur Nowaczewski, poeta". Z czystego kronikarskiego obowiązku. Zbyt spory kawał życia poświęciłem tej sferze, żeby teraz wszystko przekreślać. Byt ten zresztą żyje już własnym życiem i nie potrzebuje moich zabiegów ani opieki. Nie pokładam w nim żadnej specjalnej nadziei. Nie tworzę narracji o swojej biografii wokół złudzeń na temat ważności  własnego pisania, urojonego bądź prawdziwego talentu, kolejnych książek. Wyjdą to wyjdą. Nie wyjdą to nie wyjdą. Nie pytajcie mnie nad czym teraz pracuję. I kiedy kolejny tomik.

To są dla mnie teraz sprawy małe, najmniejsze.

Tego posta też nie reklamuję. Kto czyta ten czyta. Kto nie czyta, ten nie czyta. Mogłem to umieścić na facebooku. Mierzyć oglądalność w lajkach i ilości komentarzy. Ten-tamten to lubi a ten napisał, że...

Ale mam to gdzieś.