poniedziałek, 29 sierpnia 2016

O "Drodze 816" Michała Książka



Pisarz na pieszej wędrówce może tylko skorzystać, wydeptać swój styl, jego proza może osiągnąć zarazem kondensację i oddech. Bo piechur widzi więcej. Ma więcej czasu, maszeruje na przekór cywilizacji, która zmusza do szybkości, wyrywkowości, zarzuca go mnogością obrazów, wrażeń, które ciężko uporządkować. Piechur, aby przeżyć przygodę, nie potrzebuje egzotycznych krajów, podróż może zacząć się dla niego już za progiem jego domu. Droga 816 Michała Książka nie jest typowym reportażem ani literaturą podróżniczą, to gęsta, esencjonalna i sentencjonalna proza, w której zacięcie przyrodnika łączy się z wrażliwością poetycką. Można powiedzieć, że wystawia ona przed siebie wrażliwe, zmysłowe czułki - obwąchuje mijanych ludzi, zwierzęta, rośliny, krajobrazy, poddaje się rytmowi marszu, otwiera się na zasłyszane głosy ptaków i wychwytuje różnicę melodii w języku miejscowych mieszkańców. Każdym zdaniem, akapitem mówi do nas: stań oko w oko ze światem. Bądź, doświadczaj – bardziej, mocniej.

- piszę o Drodze 816 Michała Książka. Cały tekst można znaleźć na stronie Instytutu Książki:
http://www.instytutksiazki.pl/ksiazki-detal,literatura-polska,10300,droga-816.html


czwartek, 25 sierpnia 2016

Zobaczyć Znojmo

Można przejeżdżać przez Znojmo i go nie zobaczyć. Bo na Znojmo nie patrzy się od strony dworca, ale rzeki. Wtedy widać miasto na rzecznej skarpie, zawieszone nad zielenią iglice wież, biel kościelnych ścian i rozrzuconych tarasowo domków i wyrastające przy nich ogródki-zahradki.  Z tego widoku bije spokój, także wtedy gdy się zagłębić w ulice prowadzące w jego głąb. Pięćdziesiąt metrów nad leżącą w głębokim wąwozie Dyją przerzucono śmiało most kolejowy. Oto twarz miasta – na pocztówkę, jego fasada patrząca na świat. Tyle, że świat teraz nie za bardzo patrzy na małe miasto na południowym krańcu Moraw, na samej granicy Austrii.

                                                                                              Fot. Aneta Klimek

Gdy tu przyjechaliśmy z Anetką – wchodziliśmy do Znojma od dworca i nic nie zapowiadało tego, jak będziemy na to miasto patrzeć po wyjeździe. Punktem orientacyjnym pozwalającym wrócić na dworzec był pomnik sowieckiego sołdata.
-A to pomnik „wyzwoliciela”… stoi tu nadal, jakoś się ostał. Choć chyba ze dwa razy próbowali go nocą usunąć, już sznur miał na szyi. Mam takiego kolegę, przedsiębiorca, on mi raz po czwartym piwku mówi: "Jurku, to wstyd, że to tu nadal stoi, trzeba w końcu usunąć tego Iwana…" A ja mu na to: „spokojnie, to jest obiekt architektoniczny, który coś mówi o swoim czasie, czas był, jaki był…” - Jirzi patrzy na te czasy, jakie były i te, które są okiem spokojnym, zdystansowanym. Oko to ani nie poprawia świata, ani go nie demonizuje. Emanuje spokojem i dobrocią. Zwiedzamy to miasto z nim i jego żoną, Wierą. Patrzymy na drogę, którą jako chłopiec sześćdziesiąt ponad lat temu wędrował do szkoły, na most, przez który jako młodzieniec przyszłą małżonkę przeprowadzał. O to ważne, podivajte! – Wiera zwraca uwagę na rzeźbę świętego Antonina - Patrzcie jak on trzyma dziecko, piękne… Oglądamy rotundę, odwiedzamy zamek, a także małą knajpkę nad rzeką. 
           
-A tam dalej znajduje się kamień poświęcony żołnierzom powstania listopadowego. Po upadku powstania przez parę lat mieszkali tu polscy oficerowie. Stary kamień znalazł się na dnie jeziora, z lokalnym towarzystwem postawiliśmy więc nowy… - Jirzi szperał w archiwach w poszukiwaniu kim byli ci Polacy. Niestety okazało się, że jeden z nich okazał się później agentem Ochrany.

                                                 Fot. Aneta Klimek
            
Samo miasto leżało na granicy Austrii, w przeszłości aż do początków XX wieku mieszkało tu więcej Niemców. Kiedy powstała Czechosłowacja, część z nich wyjechała, a na ich miejscu osiedlono Czechów, którzy wcześniej stanowili tu jedynie dziesięć procent ludności. Oba narody w zrównały się liczbą po miasteczku, ale po anszlusie Austrii, miejscowi Niemcy doprowadzili do przyłączenia Znojma do III Rzeszy, więc Czesi i Żydzi licznie emigrowali. A potem walec historii przetoczył się znowu. Nadeszła Armia Czerwona, bomba zniszczyła ratusz, który został zastąpiony mało atrakcyjnym klockiem. Postawiono pomnik sołdata, a kilka kilometrów dalej wyrosły graniczne zasieki. Żelazna kurtyna postawiła Znojmo na samej krawędzi komunistycznego świata, w cieniu widocznej obecności pilnującej granicy wojska.
            
Następnego dnia Jirzi poprowadził nas do Parku Narodowego Podyje. Poniekąd swoje ocalenie przyroda zawdzięczała tu wcześniejszym zakazom przygranicznego pasa.. Żywa niegdyś rzeka, gdzie nie brakło młynów, zdziczała. Opustoszały jej brzegi. Spiętrzono jej wody, powstało jezioro, a nurt w górze jej biegu zamarł. Woda stała się nieruchoma i w tej nieruchomości przeglądała się okolica. Tylko co jakiś czas uciekinierzy na próżno próbowali przedostać się do Austrii, wielu z nich tu zginęło. Ku pamięci niewielki odcinek granicy pozostawiono, aby wyobrazić go mogły sobie dzisiejsze dzieci. 

Wspinaliśmy się na wzniesienia przepaściście opadające ścianami wysokiego na dwieście metrów kanionu. Szliśmy przez gąszcz, gdzie dominowały sosny. Często natykaliśmy się też na akacje.Słuchaliśmy opowieści – o ojcu Jirzego- malarzu, którego prochy rozsypano nad wzgórzu i który lubił malować tutejsze pejzaże; o niemieckim pisarzu-romantyku, którego nazwiskiem nazwano skałę – gdzie siadywał. Nazwisko pisarza ulatuje mi gdzieś, ale chyba nie jest zbyt ważne, bo nawet zawsze rzetelnemu Jirzemu nie udało się przebrnąć przez więcej niż kilkadziesiąt stron jego dzieł. Pewnie stał tu chmurny w październiku jak na obrazie Caspara Davida Friedricha. Dzisiaj słońce mocno przygrzewało, co sprzyjało rozpostartych na łagodnych zboczach winnicom. Tuż obok nich stał mały kiosk - można było z kieliszkiem usiąść na przydrożnym kamieniu czy pniu i degustować.

                                                                                       Fot. Aneta Klimek

Do Austrii był tylko krok. Przez most, do pustego upalnego mającego niewiele ponad tysiąc mieszkańców, stojącego u stóp wzgórza Hardegg. Było ze swoim zamkiem tak wpisane w okolicę, jakby stało tu zawsze, wyłoniło się prosto z jakiegoś umysłu, który meblował krajobraz. Teraz wracaliśmy już do Znojmo, przez granice, niejasne coraz bardziej, zanurzone w przeszłości wojny, ale przede wszystkim przez pełnię tego lipca nad Dyją. Gdy wysiadaliśmy tu dwa dni wcześniej, nie oczekiwaliśmy jej, nie mieliśmy żadnego o niej wyobrażenia, żadnych mitów, pocztówek – i właśnie dlatego została nam dana. 

wtorek, 2 sierpnia 2016

W Pradze

Gdzieś na tory zwaliły się druty, pociąg się spóźnił prawie półtorej godziny, nie zdążyliśmy na busa, zostaliśmy wyrzuceni na brzeg miasta bez biletu i noclegu. Taka niechciana noc, kiedy czekasz na swoje połączenie, a zamykają dworzec. Trzy bezsensowne godziny w sławnym mieście Praga, po którym przewalają się tłumy uczestników afterów i biforków, idących stadami w pijanym widzie, jakby ktoś rozsiał po okolicy wysyłające wibracje pokemony, jakby przyzywał ich puls klubów, piekielnych jaskiń na Placu Wacława. Mieszanina języków, bełkotliwy angielski, rozdziawiony rosyjski, natarczywa francuszczyzna, wulgarny polski, nagle rymujący się ze wszystkimi językami czeski. Sobota – nieustające światowe dni młodzieży. Hordy erasmusów, wolontariusze wszystkich krajów łączący się pod Mostem Karola.  Nic nie było dla nas ciekawego tej nocy w tym mieście, choć aktualna sława głosi pewnie coś dokładnie odwrotnego.

Fot. Aneta Klimek

            Piękniej było tu kilka dni wcześniej, wieczorem, gdy deszcz wypłukał postacie Japończyków w smutnych plastikowych pelerynach. Nad Wełtawą wyrosła grzybnia parasoli, próbując osłonić stoiska portreciarzy. Karykatury przykryte folią świeciły się perliście. Miasto zamazywało się, stawało się mniej realnym i jako takie – jako mniej realne  -  było bliższe temu z wyobraźni. Wyobraźnia ta była – taka jakoś lirycznościowa i nieco kiczowata. Zapalająca się na sławne nazwy jakby były to magiczne totemy.

 Fot. Aneta Klimek 

Nie mieliśmy żadnego aktualnego przewodnika – w końcu zabytki stać muszą w tych samych miejscach. Świat opisywał nam nieaktualny „praktyczny” przewodnik „Czechy i Słowacja” z 1994 roku. Tłumaczony z angielskiego, napisany przez jakiegoś aroganckiego Brytyjczyka, oglądającego świat okiem sytym i rzeczowym. Po prawdzie nie było czasu, aby go w Pradze otworzyć. Zrobiłem to raz, gdy znajdowaliśmy się w czeskiej piwnicy „U Medvidku” (Pod Niedźwiadkami). Opis brzmiał: „Kolejna praska instytucja, której korzenie sięgają XIII w. Dziś jedzenie nieszczególne, a piwo z Budziejowic (oryginalny Budweiser) nie zawsze takie, jakie być powinno, rekompensuje to jednak lokalizacja w centrum, bezpretensjonalność i przestronność. Pn.-sob. 11.00-23.00. Tanio”. Minęło dwadzieścia kilka lat, a „U Medvidku” nic się nie zmieniło. Było jak na Pragę tanio i bez pretensji. Jedzenie proste i konkretne. Piwo w solennym kuflu, kelnerzy w białych koszulach, wiedzący zawsze, kiedy spytać o następną kolejkę. Wszystko pod stropami rozległej sali, gdzie ludzie w różnym wieku, siedzieli przy długich stołach rozmawiając zawzięcie.  To miejsce nikomu nic nie chciało udowadniać. Nikomu schlebiać. Było, jakie było. Twardo osadzone w rzeczywistości, odporne na czas. Ten nieszczególny opis z przewodnika pozwolił sprawdzić – jeszcze istnieje.


                                                        Fot. Aneta Klimek

A jednak coś się zmieniło. Przerzucając stronę trafiliśmy, kilka pozycji niżej, na opis Zlatego Tygra: „Piwiarnia chętnie odwiedzana przez śmietankę literacką Pragi z Bohumilem Hrabalem na czele. Przyszłość lokalu jest obecnie niepewna. Pn. – sb. 15-23.00.” Przypomniałem sobie go feralnej nocy, gdy snuliśmy się po mieście bez otwartego dworca. I ów – nieco arogancki praktyczny przewodnik sprzed ćwierć wieku wydał mi się staroświecki. Literatura już dawno w tym świecie spadła do niższej ligi, a pisarze wraz z nią. Kto chciałby – w dzisiejszych celebryckich czasach - oglądać starszych panów pijących piwo? I pisać jeszcze o nich w przewodniku? Nie próbowaliśmy znaleźć Zlatego Tigra, nie byłoby – nawet gdyby istniał – po co. Nie widziałem też jakoś – w świecie marketingowej perfekcji – miejsca dla początkującego Bohumila Hrabala. Dzisiejszy świat nie stworzy stałych, twardo osadzonych w rzeczywistości miejsc. Miejsca tego świata upadną jak trendy, przeminą jak gatunki muzyki puszczane przez didżejów. Kiedy mnie spytasz „O czym myślisz?”, będę obracał w głowie to zdanie: „przyszłość lokalu jest obecnie niepewna”.