środa, 31 października 2012

Urywek X - przypis ważniejszy niż epitafium





































epitafium dla Krzysia Kubeczki*

jest początek lat dziewięćdziesiątych,
wczesna era komputerów szesnastobitowych.
Krzyś Kubeczko pisze list do redakcji „Top Secretu”.
problem jest godny średniowiecznego rycerstwa:
wyższość Atari XL/XE nad Commodore 64,
nieprzemijalna funkcjonalność kaset
wobec ekspansji dysków elastycznych.

Krzyś, pomimo licznych usterek jest wierny
swojej skromnej atarynce, rzuca rękawicę
wszystkim właścicielom pecetów, fanatycznym
wyznawcom ZX Spectrum i boskiej Amigi:
ja to do PC nic nie mam, to jest taki sztuczny
sprzęt, zero atmosfery 1001 sposobów
na uruchamianie każdej gry inaczej,
sranie i mazganie jak to mówił Pan Kleks.

bursztynowe komnaty starych labiryntówek,
monochromatyczna zieleń kanciastych ogrodów,
gdziekolwiek Krzyś pojawi się pod postacią
małej ruchliwej mrówy, otwierają się przed nim
zapomniane zakamarki wyobraźni, gniazda światów
splecione bluszczem pikseli. właśnie tam przenoś
Panie Boże jego duszę utęsknioną i wgraj ją

w nieśmiertelność. niech trwa.



Krzysztof Kubeczko (1978-1999)
Krzysia Kubeczki nie znałem. To znaczy znałem go jak znały go tysiące naszych rówieśników, czytelników "Top Secret" – pierwszego polskiego miesięcznika o grach komputerowych ukazującego się w latach 1990-1996. Żeby wyobrazić sobie fenomen tego tytułu warto przytoczyć fragment wspomnień redaktora TS, Aleksego Uchańskiego, który zajmował się tam m.in. obsługą korespondecji: Naturalnie korespondencja owa miała postać listów papierowych, innych dróg komunikacji nie było. Wierzcie bądź nie, ale do redakcji przychodziło do DWÓCH TYSIĘCY listów miesięcznie! Właśnie tak. Dwa tysiące. [Przy nakładzie pisma 100 tys. - przyp. A.N.] Gdyby to przeliczyć na liczbę sprzedanych egzemplarzy, byłby to wskaźnik zupełnie niesłychany w porównaniu ze wszystkimi znanymi mi przypadkami. Dodam jeszcze, że to nie były listy "przyślijcie mi kody do..." albo "jak przejść...". Czytelnicy dzielili się swoimi przeżyciami, wspomnieniami, uczestniczyli w naszych żartach i wygłupach. Układali wiersze, robili rysunki, co chwila potrafili mnie czymś zaskoczyć. W większości czuło się, że piszą ludzie o ponadprzeciętnej inteligencji.* Gwiazdą działu, jak pisze Alex, „symbolem oddolnego ruchu” stał się w krótkim czasie Krzyś Kubeczko. Użytkownik ośmiobitowego Atari, który krytykował pismo za brak opisów na ten komputer. Krzyś przedkładał wierność staremu sprzętowi nad jego możliwości techniczne. Podczas gdy inni marzyli o szesnastobitowcach, bądź przesiadali się na Amigę albo 386, on nadal trwał przy Atari. Jego poczucie humoru było niepowtarzalne. Kto wie – może poprzez swoją przekorę stawał w obronie gorzej sytuowanych właścicieli starego Atari z magnetofonem? Wielu z nas myślało, że Krzyś Kubeczko to czyjś pseudonim. Inni wręcz uważali go za postać wymyśloną przez redakcję TS. Dlatego szokiem była informacja, która pojawiła się na stronach krótko wznowionego „Top Secret” jakieś dziesięć lat temu o tym, że Krzyś Kubeczko nie żyje i zginął w wypadku samochodowym. Wówczas napisałem powyższe epitafium. W internecie można było odnaleźć wspomnienia przyjaciół Krzysztofa, który, jak się okazało działał aktywnie na scenie Atari, pisał dema (które dziś można gdzieś ściągnąć z sieci), redagował ziny, jeździł na zjazdy atarowców. Jego postać ze sfery zabawnej kreacji, szkolnego wygłupu, ale także generacyjnego mitu przeszła (całkiem niemetaforycznie) w inną rzeczywistość. Tragiczna śmierć w wieku 21 lat zamknęła jego, jakże aktywne i nie dające się przykroić do żadnego szablonu życie. Już wtedy, dziesięć lat temu Krzyś stał się dla mnie Krzysztofem. Moim rówieśnikiem, który mieszkał na gdańskiej Zaspie i którego grób znajduje się na cmentarzu łostowickim. Spoczywaj w pokoju, Krzysztof.

*Źródło: Aleksy Uchański, Top Secret dwadzieścia lat później

sobota, 13 października 2012

Urywek IX - sobie na urodziny, dzisiaj jestem mały


Czasem mi się wydaje, że moje życie mogło by zostać nagle przerwane, gdzieś na poboczu drogi, nierozstrzygnięte, zamknąć się w jakimś ostatnim zdaniu, które pozostawiałoby otwartą kwestię - co było ze mną dalej. Jak z bohaterem jakiejś wielkiej dziewiętnastowiecznej powieści. Po prostu w pewnym momencie oddalam się i już nie wracam. Czasem myślę, że ostatecznym przeznaczeniem człowieka jest samotność. Samotność wobec siebie, wobec rzeczy, których nie jesteśmy w stanie w sobie przekroczyć, z siebie zrzucić. Którymi nie możemy się dzielić. Gdy już były takie momenty w moim życiu - że już nie czułem się samotny, po jakimś czasie okazywało się, że nie można ich zatrzymać. Nie umiałem zatrzymać ani miłości, ani przyjaźni. Każda z nich miała jakieś apogeum, po którym już nigdy nie wzlatywała tak wysoko. Liczy się teraz zdawali się myśleć inni i biegli szukać nowego szczytu, albo choćby jego obietnicy, nowości. Jest przecież piękna przeszłość wmawiałem sobie, która może uporządkować, da siły. Ale wtedy okazywało się, że wszystko umyka - starzeli się, umierali bliscy, odchodziły kobiety, znikały zaułki znajomych dzielnic,
przyjaciele zapadali się w swoich życiach coraz głębiej, ja się zapadałem, ostrzyłem siekierę, próbowałem bez skutku dotrzeć na drugi brzeg rzeki, który gdzieś pewnie jest. A czasem po prostu byłem rozłamany - gdzieś znikał Artur, którego znałem, przesiąkał go Obcy - gorzki typ, który mówił: a widzisz, memento mori, nigdy nie będziesz szczęśliwy, na nic nie możesz liczyć, nigdzie nie zagrzejesz miejsca - w żadnym sercu, kraju, ani środowisku. Wypełniał mnie do końca. Zostawały ze mnie już tylko same mięśnie, krążąca w ciele krew, sam oddech pchający naprzód- szedłem, szedłem i szedłem. Żeby zgubić tego gorzkiego typa, czasami oczy otwierały się nad brzegiem jeziora, na szczycie góry, w jakimś porcie, nagle nadchodziła chwila uspokojenia. Obcy znikał i nie słyszałem jego zdyszanych kroków. Czasami ktoś drugi tak samo uciekający był ze mną, i było radośnie - byliśmy jak uciekinierzy z więzienia, nagle zjednoczeni emocjami, zrzucający z siebie więzienne pasiaki, zakładający nowe obuwie, wolni! To trwało kilka minut, godzin, dzień, dwa, kilka tygodni albo nawet miesięcy. A potem czułem już jak w środku powoli odbudowuje się więzienie. Choć byłem przecież sobą inni wskazywali we mnie Obcego, oddalali się. Albo ja wytykałem im obcość i wycofywałem się na bezpieczną odległość. Ktoś mnie ranił, ja kogoś, ktoś w kogoś nie wierzył, ktoś nie wierzył komuś. Straszna szamotanina. Powtarzałem sobie, że aby przetrwać muszę mieć wiarę, nadzieję i miłość. Ale taką sprowadzoną do własnych rozmiarów, do swojej codzienności a nie biblijnych wersetów. Wiarę w ludzi, nadzieję na szczęście i miłość, ale nie taką, która się wypali, lecz taką, która w chwili kryzysu, podniesie i potrząśnie.