czwartek, 8 grudnia 2016

Komu potrzebna jest dzisiaj krytyka artystyczna?


29 listopada odbyła się  organizowana przez Fundację Pomysłodalnia i Instytut Kultury Miejskiej debata "Komu jest dzisiaj potrzebna krytyka artystyczna?", w której udział wzięli: Anna Chęćka-Gotkowicz (Uniwersytet Gdański), Joanna Puzyna-Chojka (Uniwersytet Gdański), Zbigniew Mańkowski (Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku), Maciej Nowak (Teatr Polski w Poznaniu) oraz niżej podpisany. Cały przebieg spotkania dostępny na załączonym filmie. 


wtorek, 22 listopada 2016

O "Sprawiedliwych zdrajcach" Witolda Szabłowskiego


autor czasami popada w sprzeczność – chciałby pojednania krajów i narodów, działań na poziomie polityki historycznej i z taką tezą zdaje się pisać swój reportaż. Chwilami też za bardzo stara się kontrolować emocje czytelników, wtrącając pachnące językiem niespecjalnie pogłębionej publicystyki własne komentarze. Tymczasem najcenniejsze w jego książce jest to, co wychodzi poza zaklęty krąg rozważań na temat zbiorowej odpowiedzialności. O ile łatwo bowiem jest wywołać na gruncie politycznym nienawiść, prawie niemożliwe jest zaprogramowanie pojednania. Czy zatem skazani jesteśmy na determinizm? Sprawiedliwi zdrajcy dostarczają dowodów, że nie.  Poza determinizmem znajduje się przede wszystkim głęboko pojmowana wiara, co ujawnia się zwłaszcza w mało znanym w Polsce wątku czeskim – wprowadzonym przez opowieść pastora Jana Jelinka. Pastor jako Czech (Czechów mieszkało na Wołyniu kilkadziesiąt tysięcy) nie jest uwikłany w narodowe waśnie – dzięki temu jest najbardziej obiektywnym z narratorów, a jednocześnie uczestnikiem zdarzeń. Dobro pojawia się wbrew okolicznościom, czasami wbrew logice, otwiera na tak współcześnie ignorowany pierwiastek tajemnicy. Pisarz tworzy też poruszające portrety Ukraińców – potomków sprawiedliwych z Wołynia, którzy wrażliwości nauczyli się od swoich rodziców, od nich dowiadywali się o objętej tabu zbrodni oraz o tym, że leżące w ziemi i w domach sąsiadów cenne przedmioty pochodzącą z grabieży polskich domów.

Na stronach Instytutu Książki ukazał się mój tekst poświęcony reportażowi Sprawiedliwi zdrajcy Witolda Szabłowskiego. Cały tekst można znaleźć pod linkiem: http://www.instytutksiazki.pl/ksiazka-tygodnia,aktualnosci,35913,sprawiedliwi-zdrajcy--sasiedzi-z-wolynia.html

niedziela, 18 września 2016

W Moskwie

Jadąc autobusem do Moskwy można było poczuć przedsmak wielkich przestrzeni. Im dalej na wschód, tym mniej ludzi. Już Łotwa wydawała się wyludniona. W piwnym ogródku na rynku małego miasteczka krzesła o dziewiętnastej sterczały nogami do góry. Na ulicach nikogo. Zdawało się, że jadę w przeszłość – tam gdzie jest bardziej pusto, lasy bardziej nieprzebyte, drogi rozrzedzone. Na przejściu granicznym w Buraczkach autobus dotarł koło północy.  Granica wyrwała mnie ze snu. Wydała się przez to intensywniejsza, z tym całym prześwietlaniem bagaży, nazwisk, wiz, zaproszeń.  Jakby dalszy ciąg śnienia.
-Co masz w tej siatce?
-Książki.
-Co za książki?
-Moje książki, jadę na seminarium poetów w Moskwie…
-Pisatiel? – uśmiechnął się ironicznie pogranicznik.
 „Pisatiel”… to zabrzmiało dumnie jak nieomal dysydent. Wziął do ręki moją książkę krytyczną, przekartkował. To samo zrobił z tomikami. Na okładce widniało zdjęcie. Spojrzał na mnie przeciągle. Porównał.
Potem można było z powrotem zapaść w sen. Z Buraczków jechało się jeszcze całą noc. Monotonnie, wciąż przez lasy. Wciąż prawie bezludnie. Kto wie – może zapatrzony w mapę, kiedyś dawno – wmawiałem sobie tę bezludność. Ale wsi rosyjskiej zobaczyłem tej nocy tyle co nic.



A Moskwę ujrzałem – jak miasto w Ameryce. Ogromne City. Drapacze chmur. Wyłaniała się z tego kraju jak coś zupełnie z innej materii. Z innego świata. Jedziesz w przeszłość, a lądujesz w przyszłości. Zegar zdaje się biec wstecz, a potem przyśpiesza.

Po mieście jeździ się metrem. Sieć linii metra rozchodzi się gwiaździście i liniami okrężnymi, ciągle wsiadasz, wysiadasz, przemykasz przez korytarz, pod tymi żyrandolami, obok rzeźb, które nie wiesz – bardziej z socjalizmu, czy z Leni Riefienstahl… schody w górę, w dół, są tak długie, że ludzie czytają na nich gazetę, książkę. Inni pędzą – by zyskać pół minuty. Nie daj Boże, stanąć z lewej strony. Tu ruch odbywa się jak po autostradzie. Za zasięgiem metra zaczynają się elektryczki i pociągi dalekobieżne ruszające na wszystkie strony świata z dziewięciu dworców.



Nigdy nie poznawałem Moskwy z mapą w ręku, teraz też nie miałem mapy.  Chodziłem na ślepo, trafiając na znajome z literatury nazwy. Nigdy nie układały się dla mnie w jedną przestrzeń, wisiały w powietrzu – były jak z odległego mitu.  Gdzie jest Arbat podpowiedziała mi nazwa stacji. Ale inne ulice – robiły przyjemniejsze wrażenie. Chociażby Nikolska… Zaraz obok był sklep GUM – stuletnia galeria handlowa. Wyglądał oczywiście zupełnie inaczej niż ćwierć wieku temu. Jako dziecku imponował ogromem. Jak przez mgłę pamiętam sklepy z futrami. No i z zabawkami. Teraz zamiast nich - Armani. Znane drogie marki odzieżowe. Tylko budynek i czekoladowe cukierki pozostały tutaj te same.  Przez ćwierć wieku nie zmieniły się wzory na papierkach. „Miszka Kosołapyj”, cukierki z Nieumiałkiem/Nieznajką, cukierki z wiewiórką, „Krasnyj Oktiabr”…

Kreml jak Kreml. Teraz, w słońcu prezentował się okazalej niż w listopadowej szarzyźnie. Kawałek za nim trafiłem na most, gdzie zastrzelono Borisa Niemcowa. Obok pruły auta, a przy balustradzie morze kwiatów. Zdjęcia z jego podobizną. Nad wszystkim czuwali jacyś ochotnicy. Niespecjalnie ktoś się tu zatrzymywał. Całkiem przypadkowo trafiłem też na Łubiankę. Znaczy na plac obok cieszącego się ponurą sławą gmachu. Został przebudowany trzydzieści lat temu. Instytucja urzęduje tam ta sama, zmienia tylko nazwy.



Centrum miasta można było okrążyć idąc bulwarami pod szpalerem drzew. Czasu nie było dużo by oswoić się z miastem na piechotę. Aby poznać je systematycznie ulica po ulicy, przeczytać krokami, odległościami. Nałożyć na niejasne wyobrażenia siatkę mapy. Rytm, w jakim je poznawałem – był ciągłym schodzeniem pod ziemię i ponownym wychodzeniem na słońce.


***

Seminarium poetyckie odbywało się w Pieriediełkinie. Jedzie się tam elektryczką. Jest nowe i stare Pieriediełkino, nowe to po prostu jeszcze jedno podmoskiewskie blokowisko, stare – po drugiej stronie torów to kolonia rozrzuconych po lesie daczy przeznaczonych dla artystów w czasach sowieckich. Idea tej dziwnej wsi-dzielnicy-kolonii powstała tak: kiedyś Stalin spytał Włochów, jak żyją u nich pisarze.
-Ano dobrze, siedzą sobie w willach za miastem i piszą.
-Nasi też mogą mieć wille – stwierdził Stalin.
I tak powstało Pieriediełkino. 

Dacze, drewniane, spory rozmiarów budynki budowano na rozległych posesjach. Kiedyś nie były szczelnie od siebie odgrodzone. W płotach znajdowały się furtki, można było swobodnie przechodzić od sąsiada do sąsiada. A sąsiadami byli wyłącznie twórcy… Kolonia twórcza. Dzielnica samych znajomych. Czy to artystyczne (a sądząc po epoce polityczne) stężenie było do wytrzymania? Trwały przecież, w latach trzydziestych, czystki. Co rusz ktoś z Pierediełkina znikał, jego rodzina opuszczała dom. A na ich miejsce – przychodził inny literat. Sielanka, która z dnia na dzień mogła się zamienić w obóz. Przyjaciel albo sąsiad który mógł się okazać denuncjatorem.

           



Muzeum Pasternaka może sprawić zawód. Niewiele tu oryginalnych sprzętów. Droga do jego założenia w czasach ZSRR była kręta i sama w sobie jest też odrębną historią. Trzeba zdać się na imaginację. Biurko stoi w tym samym miejscu, można wyobrazić sobie, jak padało światło, gdy pisarz pracował nad Doktorem Żywago. Wiadomo, kto z nim mieszkał, kto odwiedzał. I jakoś już dwoma równoległymi torami zaczynają biec – jego życie i rytm powieści. W jednym z pokoi odbyliśmy jedną z naszych seminaryjnych dyskusji, czytaliśmy też wiersze i wysłuchaliśmy niedużego koncertu na fortepian i skrzypce.

Nasz hotel znajdował się przy samych torach. Po odgłosach rozpoznawaliśmy wkrótce bezbłędnie: elektryczka, pośpieszny, i długie nocne monotonne przejazdy towarowych… Dyskusje odbywały się w dużym jasnym namiocie, który stał w hotelowym ogrodzie. Pod drzewami stało też kilka stolików, gdzie można było siedzieć do późna. Byliśmy zatem w Moskwie, ale właściwie to zupełnie poza miastem…


W wieku XIX cała kultura rosyjska żyła w szlacheckich dworach, w XX zaś – w kuchniach. Pierestrojka także. Całe życie szestidiesatników, czyli pokolenia lat sześćdziesiątych, było właśnie takie – kuchenne. Dzięki niech będą Chruszczowowi! To za jego czasów zrezygnowano z komunałek i wprowadzono oddzielne kuchnie, gdzie można było psioczyć na władzę, a co najważniejsze – nie bać się, bo w kuchni wszyscy byli swoi. Tam rodziły się nowe idee, fantastyczne projekty. Opowiadano sobie dowcipy (…) Wyrośliśmy w kuchniach, nasze dzieci także, razem z nami słuchały Galicza i Okudżawy. Puszczaliśmy sobie Wysockiego… Łapaliśmy BBC – pisała Swietłana Aleksijewicz. (*S. Aleksijewicz, Czasy seconhand, tł. J. Czech, Czarne, Wołowiec 2014)


Z takich właśnie to kuchni wyłonili się rosyjscy uczestnicy seminarium – z nieoficjalności i serdeczności. Był w nich też w nich jednak jeszcze rodzaj solennej powagi – gdy mówili o literaturze. Literatura była czymś ważnym i przeżywanym bez zadęcia. Życie literackie pozostawało do niej jedynie dodatkiem. Dyskusje były długie, meandrowały. Znali wiele swoich i cudzych wierszy na pamięć. To wszystko nie odbywało się w oparach wódki. Jedyną wódką, jaką piliśmy w te dni – była przywieziona przez Polaków butelka Wyborowej. Zamiast tego na stołach królowało wino, wieczorne śpiewy przy gitarach.

Drugiego dnia udaliśmy się do domku Okudżawy. Jest to prawdziwy „muziej”. Muziej tym się różni od muzeum, że przewodnik ma tu władzę jak konduktor w transsyberyjskiej kolei. Trzeba go słuchać. Emerytowane panie, które oprowadzały po „muzieju” niczym surowe nauczycielki strofowały nas jak rozkojarzonych sztubaków – „proszę nie podchodzić do gablot, czas na to będzie później”, „pan widzę zasypia”, „bardzo tu gorąco, proszę pani, przepraszam”. Było rzeczywiście gorąco. Kontynentalne lato w pełni.

Okudżawa pomieszkiwał w letnim fińskim domku. I ten malutki domek zdawał się być opuszczony przez niego wczoraj, pokój z zabudowaną werandą został nienaruszony. Jakby właściciel wyjechał tydzień temu do sanatorium. Lubił przywozić sobie pamiątki. Niekoniecznie były to jakieś wybitne dzieła sztuki. Miały raczej wymiar sentymentalny. Wszędzie znajdowało się sporo zdjęć, z najróżniejszymi ludźmi. No i dzwonki. Wszyscy przynosili mu w prezencie dzwonki, bo raz pochwalił się małym dzwoneczkiem, który od kogoś otrzymał, że to najwspanialszy prezent. Dzwonki wisiały teraz w zabudowanej werandzie. Było tu przytulnie. Gdy okna są otwarte i powieje wiatr kolekcja zaczyna koncert. Ale dziś wszystkie były zamknięte. Duchota. „Nie snimajtie, pażałsta” – ostudziła mnie pani przewodnik, gdy chciałem uwiecznić za siebie tę dziuplę. Nie mogę więc teraz w powiększeniu przyglądać się, co wisi na ścianach, jaki mikrokosmos przedmiotów bard po sobie zostawił, tylko polegać na pamięci.


Rosyjska poezja współczesna nie jest właściwie w Polsce znana. Dużo jest tam do odkrycia. Wiele nazwisk, całe prądy, ich dynamika, cały ten świat pozostawał poza moim zasięgiem – teraz był na wyciągnięcie ręki. Po wyjeździe zostały maile, tomiki do poczytania i … pewnie dalsze ciągi. Jak to zapisałem? Jedziesz w przeszłość, a lądujesz w przyszłości…

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

O "Drodze 816" Michała Książka



Pisarz na pieszej wędrówce może tylko skorzystać, wydeptać swój styl, jego proza może osiągnąć zarazem kondensację i oddech. Bo piechur widzi więcej. Ma więcej czasu, maszeruje na przekór cywilizacji, która zmusza do szybkości, wyrywkowości, zarzuca go mnogością obrazów, wrażeń, które ciężko uporządkować. Piechur, aby przeżyć przygodę, nie potrzebuje egzotycznych krajów, podróż może zacząć się dla niego już za progiem jego domu. Droga 816 Michała Książka nie jest typowym reportażem ani literaturą podróżniczą, to gęsta, esencjonalna i sentencjonalna proza, w której zacięcie przyrodnika łączy się z wrażliwością poetycką. Można powiedzieć, że wystawia ona przed siebie wrażliwe, zmysłowe czułki - obwąchuje mijanych ludzi, zwierzęta, rośliny, krajobrazy, poddaje się rytmowi marszu, otwiera się na zasłyszane głosy ptaków i wychwytuje różnicę melodii w języku miejscowych mieszkańców. Każdym zdaniem, akapitem mówi do nas: stań oko w oko ze światem. Bądź, doświadczaj – bardziej, mocniej.

- piszę o Drodze 816 Michała Książka. Cały tekst można znaleźć na stronie Instytutu Książki:
http://www.instytutksiazki.pl/ksiazki-detal,literatura-polska,10300,droga-816.html


czwartek, 25 sierpnia 2016

Zobaczyć Znojmo

Można przejeżdżać przez Znojmo i go nie zobaczyć. Bo na Znojmo nie patrzy się od strony dworca, ale rzeki. Wtedy widać miasto na rzecznej skarpie, zawieszone nad zielenią iglice wież, biel kościelnych ścian i rozrzuconych tarasowo domków i wyrastające przy nich ogródki-zahradki.  Z tego widoku bije spokój, także wtedy gdy się zagłębić w ulice prowadzące w jego głąb. Pięćdziesiąt metrów nad leżącą w głębokim wąwozie Dyją przerzucono śmiało most kolejowy. Oto twarz miasta – na pocztówkę, jego fasada patrząca na świat. Tyle, że świat teraz nie za bardzo patrzy na małe miasto na południowym krańcu Moraw, na samej granicy Austrii.

                                                                                              Fot. Aneta Klimek

Gdy tu przyjechaliśmy z Anetką – wchodziliśmy do Znojma od dworca i nic nie zapowiadało tego, jak będziemy na to miasto patrzeć po wyjeździe. Punktem orientacyjnym pozwalającym wrócić na dworzec był pomnik sowieckiego sołdata.
-A to pomnik „wyzwoliciela”… stoi tu nadal, jakoś się ostał. Choć chyba ze dwa razy próbowali go nocą usunąć, już sznur miał na szyi. Mam takiego kolegę, przedsiębiorca, on mi raz po czwartym piwku mówi: "Jurku, to wstyd, że to tu nadal stoi, trzeba w końcu usunąć tego Iwana…" A ja mu na to: „spokojnie, to jest obiekt architektoniczny, który coś mówi o swoim czasie, czas był, jaki był…” - Jirzi patrzy na te czasy, jakie były i te, które są okiem spokojnym, zdystansowanym. Oko to ani nie poprawia świata, ani go nie demonizuje. Emanuje spokojem i dobrocią. Zwiedzamy to miasto z nim i jego żoną, Wierą. Patrzymy na drogę, którą jako chłopiec sześćdziesiąt ponad lat temu wędrował do szkoły, na most, przez który jako młodzieniec przyszłą małżonkę przeprowadzał. O to ważne, podivajte! – Wiera zwraca uwagę na rzeźbę świętego Antonina - Patrzcie jak on trzyma dziecko, piękne… Oglądamy rotundę, odwiedzamy zamek, a także małą knajpkę nad rzeką. 
           
-A tam dalej znajduje się kamień poświęcony żołnierzom powstania listopadowego. Po upadku powstania przez parę lat mieszkali tu polscy oficerowie. Stary kamień znalazł się na dnie jeziora, z lokalnym towarzystwem postawiliśmy więc nowy… - Jirzi szperał w archiwach w poszukiwaniu kim byli ci Polacy. Niestety okazało się, że jeden z nich okazał się później agentem Ochrany.

                                                 Fot. Aneta Klimek
            
Samo miasto leżało na granicy Austrii, w przeszłości aż do początków XX wieku mieszkało tu więcej Niemców. Kiedy powstała Czechosłowacja, część z nich wyjechała, a na ich miejscu osiedlono Czechów, którzy wcześniej stanowili tu jedynie dziesięć procent ludności. Oba narody w zrównały się liczbą po miasteczku, ale po anszlusie Austrii, miejscowi Niemcy doprowadzili do przyłączenia Znojma do III Rzeszy, więc Czesi i Żydzi licznie emigrowali. A potem walec historii przetoczył się znowu. Nadeszła Armia Czerwona, bomba zniszczyła ratusz, który został zastąpiony mało atrakcyjnym klockiem. Postawiono pomnik sołdata, a kilka kilometrów dalej wyrosły graniczne zasieki. Żelazna kurtyna postawiła Znojmo na samej krawędzi komunistycznego świata, w cieniu widocznej obecności pilnującej granicy wojska.
            
Następnego dnia Jirzi poprowadził nas do Parku Narodowego Podyje. Poniekąd swoje ocalenie przyroda zawdzięczała tu wcześniejszym zakazom przygranicznego pasa.. Żywa niegdyś rzeka, gdzie nie brakło młynów, zdziczała. Opustoszały jej brzegi. Spiętrzono jej wody, powstało jezioro, a nurt w górze jej biegu zamarł. Woda stała się nieruchoma i w tej nieruchomości przeglądała się okolica. Tylko co jakiś czas uciekinierzy na próżno próbowali przedostać się do Austrii, wielu z nich tu zginęło. Ku pamięci niewielki odcinek granicy pozostawiono, aby wyobrazić go mogły sobie dzisiejsze dzieci. 

Wspinaliśmy się na wzniesienia przepaściście opadające ścianami wysokiego na dwieście metrów kanionu. Szliśmy przez gąszcz, gdzie dominowały sosny. Często natykaliśmy się też na akacje.Słuchaliśmy opowieści – o ojcu Jirzego- malarzu, którego prochy rozsypano nad wzgórzu i który lubił malować tutejsze pejzaże; o niemieckim pisarzu-romantyku, którego nazwiskiem nazwano skałę – gdzie siadywał. Nazwisko pisarza ulatuje mi gdzieś, ale chyba nie jest zbyt ważne, bo nawet zawsze rzetelnemu Jirzemu nie udało się przebrnąć przez więcej niż kilkadziesiąt stron jego dzieł. Pewnie stał tu chmurny w październiku jak na obrazie Caspara Davida Friedricha. Dzisiaj słońce mocno przygrzewało, co sprzyjało rozpostartych na łagodnych zboczach winnicom. Tuż obok nich stał mały kiosk - można było z kieliszkiem usiąść na przydrożnym kamieniu czy pniu i degustować.

                                                                                       Fot. Aneta Klimek

Do Austrii był tylko krok. Przez most, do pustego upalnego mającego niewiele ponad tysiąc mieszkańców, stojącego u stóp wzgórza Hardegg. Było ze swoim zamkiem tak wpisane w okolicę, jakby stało tu zawsze, wyłoniło się prosto z jakiegoś umysłu, który meblował krajobraz. Teraz wracaliśmy już do Znojmo, przez granice, niejasne coraz bardziej, zanurzone w przeszłości wojny, ale przede wszystkim przez pełnię tego lipca nad Dyją. Gdy wysiadaliśmy tu dwa dni wcześniej, nie oczekiwaliśmy jej, nie mieliśmy żadnego o niej wyobrażenia, żadnych mitów, pocztówek – i właśnie dlatego została nam dana. 

wtorek, 2 sierpnia 2016

W Pradze

Gdzieś na tory zwaliły się druty, pociąg się spóźnił prawie półtorej godziny, nie zdążyliśmy na busa, zostaliśmy wyrzuceni na brzeg miasta bez biletu i noclegu. Taka niechciana noc, kiedy czekasz na swoje połączenie, a zamykają dworzec. Trzy bezsensowne godziny w sławnym mieście Praga, po którym przewalają się tłumy uczestników afterów i biforków, idących stadami w pijanym widzie, jakby ktoś rozsiał po okolicy wysyłające wibracje pokemony, jakby przyzywał ich puls klubów, piekielnych jaskiń na Placu Wacława. Mieszanina języków, bełkotliwy angielski, rozdziawiony rosyjski, natarczywa francuszczyzna, wulgarny polski, nagle rymujący się ze wszystkimi językami czeski. Sobota – nieustające światowe dni młodzieży. Hordy erasmusów, wolontariusze wszystkich krajów łączący się pod Mostem Karola.  Nic nie było dla nas ciekawego tej nocy w tym mieście, choć aktualna sława głosi pewnie coś dokładnie odwrotnego.

Fot. Aneta Klimek

            Piękniej było tu kilka dni wcześniej, wieczorem, gdy deszcz wypłukał postacie Japończyków w smutnych plastikowych pelerynach. Nad Wełtawą wyrosła grzybnia parasoli, próbując osłonić stoiska portreciarzy. Karykatury przykryte folią świeciły się perliście. Miasto zamazywało się, stawało się mniej realnym i jako takie – jako mniej realne  -  było bliższe temu z wyobraźni. Wyobraźnia ta była – taka jakoś lirycznościowa i nieco kiczowata. Zapalająca się na sławne nazwy jakby były to magiczne totemy.

 Fot. Aneta Klimek 

Nie mieliśmy żadnego aktualnego przewodnika – w końcu zabytki stać muszą w tych samych miejscach. Świat opisywał nam nieaktualny „praktyczny” przewodnik „Czechy i Słowacja” z 1994 roku. Tłumaczony z angielskiego, napisany przez jakiegoś aroganckiego Brytyjczyka, oglądającego świat okiem sytym i rzeczowym. Po prawdzie nie było czasu, aby go w Pradze otworzyć. Zrobiłem to raz, gdy znajdowaliśmy się w czeskiej piwnicy „U Medvidku” (Pod Niedźwiadkami). Opis brzmiał: „Kolejna praska instytucja, której korzenie sięgają XIII w. Dziś jedzenie nieszczególne, a piwo z Budziejowic (oryginalny Budweiser) nie zawsze takie, jakie być powinno, rekompensuje to jednak lokalizacja w centrum, bezpretensjonalność i przestronność. Pn.-sob. 11.00-23.00. Tanio”. Minęło dwadzieścia kilka lat, a „U Medvidku” nic się nie zmieniło. Było jak na Pragę tanio i bez pretensji. Jedzenie proste i konkretne. Piwo w solennym kuflu, kelnerzy w białych koszulach, wiedzący zawsze, kiedy spytać o następną kolejkę. Wszystko pod stropami rozległej sali, gdzie ludzie w różnym wieku, siedzieli przy długich stołach rozmawiając zawzięcie.  To miejsce nikomu nic nie chciało udowadniać. Nikomu schlebiać. Było, jakie było. Twardo osadzone w rzeczywistości, odporne na czas. Ten nieszczególny opis z przewodnika pozwolił sprawdzić – jeszcze istnieje.


                                                        Fot. Aneta Klimek

A jednak coś się zmieniło. Przerzucając stronę trafiliśmy, kilka pozycji niżej, na opis Zlatego Tygra: „Piwiarnia chętnie odwiedzana przez śmietankę literacką Pragi z Bohumilem Hrabalem na czele. Przyszłość lokalu jest obecnie niepewna. Pn. – sb. 15-23.00.” Przypomniałem sobie go feralnej nocy, gdy snuliśmy się po mieście bez otwartego dworca. I ów – nieco arogancki praktyczny przewodnik sprzed ćwierć wieku wydał mi się staroświecki. Literatura już dawno w tym świecie spadła do niższej ligi, a pisarze wraz z nią. Kto chciałby – w dzisiejszych celebryckich czasach - oglądać starszych panów pijących piwo? I pisać jeszcze o nich w przewodniku? Nie próbowaliśmy znaleźć Zlatego Tigra, nie byłoby – nawet gdyby istniał – po co. Nie widziałem też jakoś – w świecie marketingowej perfekcji – miejsca dla początkującego Bohumila Hrabala. Dzisiejszy świat nie stworzy stałych, twardo osadzonych w rzeczywistości miejsc. Miejsca tego świata upadną jak trendy, przeminą jak gatunki muzyki puszczane przez didżejów. Kiedy mnie spytasz „O czym myślisz?”, będę obracał w głowie to zdanie: „przyszłość lokalu jest obecnie niepewna”.



czwartek, 21 lipca 2016

Balaton, Badacsonytomaj, Muscately


Poza sezonem, na początku czerwca, na północnym brzegu Balatonu nie ma tłumów. W mijanych miejscowościach życie zdaje się toczyć powoli, zupełnie jak wagoniki pociągu Szekesfehervar-Tapolca. Stare, czyste, niewymazane sprejem składy. Schludne, skromne stacje, najczęściej przeszklone klocki z poprzedniej epoki ginące w zieleni i zawiadowcy w czerwonych degolówkach. Czas tu nie spieszy się do przyszłości. Skrzypy wyrastają spomiędzy płyt peronów, a zaraz za stacyjkami wzdłuż całego brzegu jeziora ciągną się puste jeszcze campingowe domki. Z drugiej strony, za oknem, widać zarośnięte gęstym lasem idealne stożki wygasłych wulkanów, wyrastające sto, dwieście metrów ponad poziom okolicy, no i winnice… Wąsaty konduktor w białej koszuli i szelkach przypomina Pana Kreta, jakby wyszedł z kukiełkowej bajki, wiedział o czym szumią wierzby. Pilnuje, by trójka turystów wysiadła na stacji Badacsonytomaj. Tyle sylab w tej nazwie, że ciężko nauczyć się jej na pamięć. Pomaga japońskie SONY w środku.

                                                                          Fot. Aneta Klimek

Badacsony jest zarazem nazwą największego z okolicznych wygasłych wulkanów. Rozległy, mający ponad kilometr na kilometr wierzchołek ma owalny kształt, jest niby zielona wyspa, wyrastająca ponad wszystko dookoła. Wyizolowany przez strome skaliste zbocza, z daleka wygląda jak trumna albo jak australijska góra Uluru, tyle że porośnięta lasem. Za linią lasu i skał zaczyna się piętro winnic. Na kamiennych murach wylegują się jaszczurki. Chciałoby się tu zatrzymać i nie ruszać stąd, patrząc w dół, gdzie za dachami wsi rozpościerają się wody jeziora.

Kilka razy przychodził łagodny, ciepły deszcz, a potem wypogadzało się. Zachwyt nad tą chwilą w parującym powietrzu… Słońce wręcz parowało deszczem, intensywniały wszystkie barwy tła, mchy i trawy. Można było iść za smugami światła, w to późne popołudnie.

                                                                       Fot. Aneta Klimek
Przy molo, gdzie dopływają katamarany z drugiej strony akwenu, stoi bosy pomnik Jozsefa Egryego. Kiedy jednak zwiedzamy muzeum malarza, Anetka jest trochę zawiedziona. „On nie korzysta w ogóle z tutejszych kolorów. Prawie nie używa zieleni”. A jaki kolor ma Balaton? Teraz, na początku czerwca, właśnie zielonkawy – konkretnie miętowy. Tam gdzie pada więcej słońca przechodzi w łagodne turkusy. Chmury przesuwają się nad nami, więc na wielkiej powierzchni powstają cienie, całe szerokie pasy różnych barw. A zieleń wokół, na wzgórzach, jest właśnie teraz pulchna, soczysta. A gdyby tak zobaczyć tu październik?

                                                            Fot. Aneta Klimek

Gdy nad Balatonem zapada noc wzdłuż całego południowego brzegu widać z naszego campingu jarzące się dalekie światła. Ale łuna jest daleka, rysuje się tylko na horyzoncie, doskonale rysują się na niebie gwiazdy. Światło niedalekiej latarni pada na wodę. I wtedy dostrzegamy, jakieś pół metra od brzegu przy dużym kamieniu wytkniętą ponad powierzchnię wody głowę niedużego węża. Znika zaraz za kamieniem, ale za chwilę pojawia się znowu. A dalej, jakieś dwa metry od brzegu sterczy kolejny łepek. Mija parę minut i podłużny kształt wije się gdzieś na płyciźnie. Węży jest zatrzęsienie. Ela próbuje ściągnąć jakiegoś aparatem, ale nocne zdjęcia wychodzą niewyraźnie. Prawdopodobnie są to zaskrońce, które świetnie czują się w wodzie.

                                                                        Fot. Aneta Klimek

Drugiego dnia jedziemy na Półwysep Tihany. Pierwszy na Węgrzech park narodowy obejmuje wypiętrzający się trochę ponad sto metrów nad lustro wody pokryte gęstwiną wzgórza. W głębi półwyspu ukryte są wewnętrzne jeziorka i ciepłe źródła. Z wysokiej trawy, spomiędzy drzew, na końcu szpalerów białych topoli, wyłaniają się ruiny romańskich kościołów. Barwa kamienia łączy się harmonijnie z kolorem drzew.  Do Tihany i położonego na końcu szosy centrum konferencyjnego snuje się sznur samochodów. Ale na leśnych pagórkach, ich skałkach, skąd roztaczają się piękne widoki na Balaton i wnętrza półwyspu, nie uświadczy się turystów. Jesteśmy jedyni. Sama miejscowość wraz ze starym opactwem idealnie wpasowuje się w krajobraz. Niesamowite ściany z suszącej się papryki, wszechobecne wino, flegma i bezpretensjonalność mieszkańców.

I last but not least Muscately…
           



czwartek, 7 lipca 2016

Orfeusz dla Jarosława Marka Rymkiewicza

Decyzją jury w składzie: prof. Jarosław Ławski (przewodniczący), Tomasz Burek, Janusz Drzewucki, Antoni Libera, Bronisław Maj laureatem Nagrody im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Orfeusz za najlepszy tom poetycki roku 2015 został Jarosław Marek Rymkiewicz za tom Koniec lata w zdziczałym ogrodzie. Natomiast Orfeusza Mazurskiego za najlepszy tom wydany w Polsce północno-wschodniej (Warmia, Mazury, Podlasie) otrzymał Erwin Kruk za  Nieobecność.

Licznie zgromadzona w Praniu publiczność wysłuchała wierszy finalistów nagrody w interpretacji Mariusza Bonaszewskiego, we wspaniałej oprawie muzycznej Trio Targanescu. Laudacje wygłosili członkowie jury. W finałowej piątce nominowanych znaleźli się, oprócz Jarosława Marka Rymkiewicza: Urszula Honek (Sporysz),  Artur Nowaczewski (Kutabuk), Uta Przyboś (Prosta) i Ewa Sonnenberg (Hologramy). Upalny, letni wieczór w prańskich ogrodach był okazją do spotkań, rozmów o poezji, podpisywania książek.

Była to piąta edycja tej nagrody, której laureatami w poprzednich latach byli Krzysztof Karasek, Jan Polkowski, Przemysław Dakowicz i Janusz Szuber. Jest przyznawana za wybitne osiągnięcia współczesnej polskiej liryki – oryginalne, zachowujące bezpośredniość wyrazu, bezkompromisowe pod względem artystycznym.

(Źródło: Leśniczówka Pranie - http://lesniczowkapranie.art.pl/site/?page_id=4)

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Kutabuk w finale Nagrody Orfeusza

10 czerwca jury V edycji Nagrody im. K. I. Gałczyńskiego ORFEUSZ  za najlepszy tom poetycki roku, w składzie: prof. Jarosław Ławski (przewodniczący), dr Tomasz Burek, Janusz Drzewucki, dr Antoni Libera, dr Bronisław Maj, spośród dwudziestu nominowanych wcześniej do nagrody książek, wyłoniło finałową piątkę (kolejność alfabetyczna):
Urszula HonekSporysz, Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury,  Poznań 2015
Artur  NowaczewskiKutabuk, Biblioteka Toposu, Sopot 2015
Uta Przyboś, Prosta, Wydawnictwo Forma. Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2015
Jarosław Marek RymkiewiczKoniec lata w zdziczałym ogrodzie,Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2015
Ewa SonnenbergHologramy, Wojewódzka Bibilioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2015
Decyzją jury laureatem ORFEUSZA MAZURSKIEGO został Erwin Kruk za tomik Nieobecność Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Olsztyn, Olsztyn 2015
Laureat Nagrody ORFEUSZA zostanie ogłoszony  2 lipca podczas uroczystej gali wręczenia nagrody w Muzeum K. I. Gałczyńskiego w Praniu. Zwycięzca otrzyma 20 tys. zł i granitową statuetkę autorstwa Aliny i Gracjana Kajów, natomiast laureat ORFEUSZA MAZURSKIEGO  5 tys. zł. Laudacje do nominowanych tomików wygłoszą członkowie jury, a wiersze finalistów będzie interpretował na scenie Mariusz Bonaszewski. Całość oprawi muzycznie Trio Targanescu.
Więcej informacji: http://www.orfeusz-nagroda.pl/

środa, 8 czerwca 2016

Aktualizacja bobra

A był to czas czarno-białych telewizorów, w których często nie było nic, tylko ekran kontrolny, a czasem nawet zamiast ekranu kontrolnego padał śnieg. Był to świat, w którym albo coś było amerykańskie albo ruskie. Bóbr zaś był europejski i można go było oglądać na pięknej barwnej tablicy w tłumaczonej z języka słowackiego książce Świat Zwierząt. Wydawca: Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne. Czarna śliska obwoluta. Krótkie noty, ale przede wszystkim te wysmakowane tablice. Ich przeglądanie miało coś z nabożeństwa, pozwalało zbliżać się do prawdy. Barwy natury były tu odtworzone z pełną precyzją. Żadnych podkoloryzowań. Żadnego poprawiania. Doskonała mimetyczność. Arcydzielność pędzla. Świat tej książki był stabilny, brzmiał jak wyrocznia. Dotyczył Czechosłowacji, więc pozostawał lekko przesunięty, importowany. Nie było google’a, żeby sprawdzić, gdzie znajdują się w Polsce populacje żubra, jaki jest obszar występowania rysia, gdzie spotkasz się z bratem swoim niedźwiedziem, z siostrą twoją pustułką. Ale były proporcje. Coś było rzadkie, coś pospolite. Bóbr był rzadki. Kiedy więc po zmroku wyłonił się spod wykrotu koło orłowskiego klifu, trudno było uwierzyć w jego istnienie. On zaś zatrzymał się, nie mogąc nas wyminąć na wąskiej plaży, poczłapał do wody, opłynął łukiem i kontynuował swoją podróż. Od czasu Świata zwierząt, od 1986 roku nie aktualizowałem bobra. Widziało się co prawda wiele razy żeremia w Borach, nawet ostatnio na Wolinie, odkrywało się wyszczerbione siekaczami pnie, jakby przygotowane na sztywny pal Azji. Ale wciąż było to gdzieś w głębi, na obrzeżach. Na pewno nie na gdyńskiej plaży. Po powrocie szukałem więc w Internecie bobrów. Niszczyły wały przeciwpowodziowe na Żuławach. Nagrywano ich obecność na ulicach, plażach. Dokumentowano ataki. Bóbr rozplenił się, umocnił, a na koniec wylazł na orłowską plażę i wyminął nas - zdumionych. Od czasu Świata zwierząt minęło trzydzieści lat. Od czasu Świata zwierząt zmienił się świat.


poniedziałek, 30 maja 2016

Na skrzydłach motyli

Wiersze autorów nominowanych do Orfeusza prezentowane są na youtube w wykonaniu Jagienki i Wojciecha Kassów. Z Kutabuka wybrany został wiersz na skrzydłach motyli. W majowej aurze Leśniczówki Pranie jego tekst czyta Wojciech Kass:


piątek, 27 maja 2016

O "Konstelacji Toposu" na łamach "Akcentu"

W numerze 2016 nr 2 pisma "Akcent" ukazała się recenzja antologii Konstelacja Toposu autorstwa Iwony Gralewicz-Wolny. Recenzentka chwali formułę antologii i zauważa, że Proponowana czytelnikom opowieść nie tylko obejmuje wszystkie przywołane tu znaczenia (droga, podróż, świat, rozmowa, „ja”, inny, wspólnota), ale też gwarantuje ich ruch, możliwość rekonfiguracji i przedefiniowania. Jej tekst można przeczytać tu: http://akcentpismo.pl/?page_id=3852.

czwartek, 12 maja 2016

Kutabuk wśród książek nominowanych do Nagrody Orfeusza

11 maja w Domu Literatury w Warszawie jury V edycji Nagrody im. K. I. Gałczyńskiego ORFEUSZ za najlepszy tom poetycki roku, w składzie: prof. Jarosław Ławski (przewodniczący), Tomasz Burek, Janusz Drzewucki, dr Antoni Libera i dr Bronisław Maj, po zapoznaniu się ze 199 zgłoszonymi tomikami wierszy, postanowiło nominować do nagrody 20 z nich:
  • Józef Baran, Szczęście w czapce niewidce i 99 nowych wierszy, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań
  • Magdalena Bielska, Czarna wyspa, WBPiCAK, Poznań
  • Wojciech Gawłowski, Różo szronu, Republika Ostrowska, Ostrów Wielkopolski 2015 
  • Barbara Gruszka-Zych, Przyrząd do uzdatniania wody, Wydawnictwo Astrum, Wrocław 2015 
  • Honek Urszula, Sporysz,WBPiCAK, Poznań 2015
  • Jarosław Jakubowski, Światło w lesie, Galeria Autorska, Bydgoszcz 2015
  • Łukasz Jarosz, Kardonia i Faber, Biuro Literackie, Wrocław 2015
  • Jakub Kornhauser, Drożdżownia, WBPiCAK, Poznań 2015
  • Witold Malesa-Boniecki , Jesień we Florencji, PIKiM, Rzeszów 2015
  • Jadwiga Malina, TU, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Kraków, Kraków 2015
  •  Łukasz Nicpan, Ostatnie dni lata, Wydawnictwo VEDA, Warszawa 2015
  •  Artur Nowaczewski, Kutabuk, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2015
  • Kazimierz Nowosielski, Przykładanie ręki, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2015
  • Uta Przyboś, Prosta, Wydawnictwo Forma. Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2015
  • Jarosław Marek Rymkiewicz, Koniec lata w zdziczałym ogrodzie, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2015.
  • Konrad Sikora, Napisani na ścianach, Wydawnictwo Ruthenus, Krosno 2015
  • Słowik Aleksandra, Czuwanie przy zwłokach, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2015
  • Ewa Sonnenberg, Hologramy, WBPiCAK, Poznań 2015
  • Adriana Szymańska, Złoty dzięcioł, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2015
  • Adam Waga, Samosiew, Wydawnictwo Literackie 2015
http://www.orfeusz-nagroda.pl/index.php/nominowani

środa, 4 maja 2016

Wolin, Uznam, majówka

Brzegi wysp kuszą, ale czy nie ciekawsze ich wnętrze? Mieliśmy trzy dni, aby dotrzeć do wnętrza Wolinu. Ta wyspa jest z sypkich brzegów. Z klifów, z blichtru promenad i smrodu frytkowego oleju. Z fasad pensjonatów i ciemnych korytarzy lasu. Z samotnych dębów, ich rozczapierzonych gałęzi szarpanych podmuchami. Z igliwia, z jagód rosnących pod pniami sosen, świerków. Zwałów suchych liści tu i tam, gdzie zaczyna się buk. I z jezior na krańcach lasów, jezior w samym lesie, oczu szukających śladu – rozbiegających się ścieżek. Pni napoczętych przez bobry. I tych zwalonych. I tych obrośniętych przez mech. Z bluszczu, który wychodzi poza cmentarz w Kołczewie – i wchodzi na szpaler drzew okalających drogę. W głębi lasu, na cienistym półwyspie, koło Wydrzego Głazu, gdzie zapadło się grodzisko. Gdzie indziej pod butem zaklaszcze piasek. I latarnia wyrośnie jak Mysia Wieża; sen komiksiarza, przez który przebiegają rogate hełmy. Wieża ma swoją wysokość i wysokość światła. Ta wyspa jest ze wzgórz. Widać je wyraźnie od strony morza, od strony Turkusowego Jeziora. Szliśmy przez przełom kwietnia, maja. Świeża zieleń rozpulchniła buki. Delikatnie odcinały się wysepki w delcie Świny od wód zalewu. Na nich próżno było szukać płatów żagli. Tylko kilka kilometrów dalej z sitowia startowały łabędzie.

Splotów historii tu jest wiele, poczynając od miasteczka Wolin, ze skansenami Wikingów. Trudno spodziewać się jednego z największych portów dziesięciowiecznej Europy, w tej mieścinie, gdzie głośna muzyka ma zagłuszyć nudę i coś jakby rozpacz. Spod ziemi wychodzą na wierzch wciąż nowe wykopaliska, naziemne są tu bloki – dar PRL-u. Tysiącletnia historia w kantach obchodów tysiąclecia. Na peronie, jeszcze przed nadejściem ostatniego pociągu, w pół do dziesiątej gasną światła. I staje się jakby koniec świata, z którego nie można odjechać aż do porannych szarości. Wszędzie, płytko pod ziemią śpi niemieckie żelastwo, rdzewieje Trzecia Rzesza. Jakby tylko drzemał ten Reich, Wehrmacht niczym rycerze w Tatrach. Na dowód udostępniono bunkry, ślady wyrzutni V3. Ale możesz sobie wybrać wiek, przez który chcesz patrzeć na wyspę.  Zmrużysz oczy, poczujesz sepię. Dziewiętnasty wiek odciska się w kurortach, w drewnianych fasadach starych domów, w zwieńczeniach dachów. Tu i tam w malowanej w różne kolory cegle – raz czerwonej, raz żółtej, raz w odcieniach brązu. Idealnych proporcjach przed nadejściem ery pudełek.

I zrobiliśmy też wypad na Uznam, na niemiecką stronę. Najpierw podróż linią kolejową, jakby kolejką Piko, mijając modelowe domki. A potem zeszliśmy nad morze. Są tu trzy mola. Gdy wejdziesz na to największe - w Heringsdorfie, może się wydać, że to Sopot – za molem w Bansin widzisz klif, za molo w Ahlbeck portowe dźwigi – Świnoujście przypomina Wisłoujście. I tylko stumetrowe klify Wolina dalej, zaznaczając linię zatoki, mówią – to nie tam, to tu. Mówią także ludzie – zamiast krzykliwego bycia na pokaz, ubrani zwyczajnie, w swetry i dżinsy; bez pretensji. Dużo starszych, bo starsi tu mają pieniądze. I jeszcze ten brak disco polo. Nie ma głośników nad straganami. Tylko cisza, półgłos rozmów, odgłos przesuwających się po ścieżkach rowerów. Wszystko w cieniu zadbanych ogrodów i willi, gdzie zamiast pstrokacizn proporcjonalnie rozkładają się jasności bieli i błękitu. W połączeniu z egzotyką klombów daje to szansę południa.

W południe zawieszamy czas na końcu mola, siedząc w koszu tamtejszej knajpki. I właśnie wtedy, na chwilę spod wody, jakieś dziesięć metrów od nas wynurza się mała foka…

                

wtorek, 19 kwietnia 2016

"Twórczość": Karol Alichnowicz o "Konstelacji Toposu"

W "Twórczości" nr 3/2016 ukazała się recenzja antologii Konstelacja Toposu. Jej autor Karol Alichnowicz pisze w niej m.in: Każdy z „konstelacjonistów” (jak nazywa ich profesor Jarosław Ławski, autor posłowia do rzeczonej antologii) jest inny, każdy też ma swój niepowtarzalny styl. Angelologia Kuczkowskiego, odkrywanie prawdy w języku przez Glenia, oniryczny dziennik Kassa i jego metafizyka natury, melancholia Nowaczewskiego, namysł Dakowicza nad pamięcią, tradycją i historią, epifanie Kudyby, rozmowy z żywymi i umarłymi Gawłowskiego, zgłębianie tego, co przemija i równocześnie tego, co pozostaje u Jakubowskiego – to tylko niektóre strony owego świata, nie dającego się na pewno zamknąć w kilku zaledwie tematycznych kręgach. Wiersze poetów stanowią zresztą świadectwo różnych odmian lirycznej ekspresji, która manifestuje się na przykład w czułości słowa (Pieśń oddechu mojej żony W. Kassa), w jego wysokim tonie (Głos z tyłu głowyP. Dakowicza), w ironii (Przed drugim przyjściem W. Gawłowskiego), albo w potoczności polszczyzny (Elegia dla Iana Curtisa A. Nowaczewskiego); słowem, w wielu odmianach stylu i rejestrach języka.
Treść recenzji przedrukował też blog Topoi. Można go przeczytać tu: http://topoi-miejsca.blogspot.com/2016/03/tworczosc-karol-alichnowicz-o.html

wtorek, 5 kwietnia 2016

"Tym razem o Nowaczewskim" - felieton Karola Maliszewskiego na łamach "Wyspy"


Gdy chwilami autor jest poza obiegiem, przeocza ważne teksty nawet o samym sobie.
W "Wyspie" (2015 nr 4) można znaleźć felieton Karola Maliszewskiego poświęcony mojej twórczości i jej związkach z muzyką. Spory fragment tekstu znajduje się pod adresem http://kwartalnikwyspa.pl/tym-razem-o-nowaczewskim-felieton-karola-maliszewskiego/

piątek, 18 marca 2016

Przewodnik po zaminowanym terenie. Helikopter: antologia tekstów 2011-2015, wybór i opracowanie Krzysztof Śliwka, Marek Śnieciński, Wrocław 2015


























Nakładem Ośrodka Postaw Twórczych/Biura Festiwalowego IMPART ukazała się antologia Przewodnik po zaminowanym terenie, której redaktorami są Krzysztof Śliwka i Marek Śnieciński. Zawiera ona wybór tekstów zamieszczonych w sieciowych publikacjach magazynu "HELIKOPTER" (http://opt-art.net.pl/helikopter/) w latach 2011-2015. Powstał tom o objętości ponad pięciuset stron. Różne są metody układania antologii, różnoraki bywa sposób doboru autorów, a przede wszystkim układ tego typu publikacji. Redaktorzy Przewodnika po zaminowanym terenie wybrali najtrudniejszą i najambitniejszą ścieżkę - zdecydowali się na układ tematyczny. Dzięki temu otrzymujemy dość reprezentatywny obraz współczesnej poezji ostatniej dekady, kojarzonej z dykcjami, które można w niej usłyszeć "po BruLionie"- widzimy, co bywa inspiracją do pisania w naszej epoce, jakie dominują w niej mody, przenikają się tradycje i wpływy. Nawet dla osób już rozeznanych w temacie, próba uporządkowania sobie obrazu polskiej poezji staje się najczęściej daremna. Jak połapać się w tym chaosie, znaleźć w nim swoje miejsce jako autor i czytelnik? Stąd praca antologisty może być faktycznie wejściem na pełen niespodzianek zaminowany teren i wystawiona na pomyłki. To ryzyko, które zawsze trzeba ponieść, zwłaszcza gdy w środku książki,  ponad setka autorów i kilkaset tekstów. Każdy z nich zajrzy do środka i znajdzie tam swoje nazwisko, ale powiedzieć, że jest się w środku, to nic nie powiedzieć.  Śliwka i Śnieciński jako redaktorzy wychodzą z tego przedsięwzięcia obronną ręką,  głównie dzięki temu że poprzez swój wybór starają się mówić "jak jest", a nie ulegają pokusie, żeby projektować rzeczywistość.

poniedziałek, 14 marca 2016

Starogard Gdański – Pelplin. Zapis jednej marcowej wycieczki

            Gdy wysiada się na dworcu w Tczewie i jedzie dalej w kierunku Chojnic, strumień pasażerów przelewa się szybko z jednego peronu na drugi; każdy chce zająć dogodne miejsce w szynobusie. Mało kto chce siadać w przelocie, na rozkładanych siedzeniach, które ciągną się wzdłuż ściany.  Chcąc nie chcąc, siedzisz twarzą w twarz z połową wagonu. Patrzysz przed siebie – widzisz pasażerów z naprzeciwka, obrócisz się w prawo albo w lewo, trafiasz czyjś profil lub ucho. Siedzenia są za wąskie,  więc nieraz czuć na ramieniu czyjś bark albo łokieć. Nawet wzrokiem ciężko jest gdzieś uciec, więc zapadasz się w sobie, głębiej w swoją wewnętrzną przestrzeń. Najlepiej, żeby cię w ogóle nie było, żebyś był tłem, niewidzialny, prześwitujący ścianą pociągu i gałęziami mijanych drzew.

-Czy to pociąg do Starogardu Gdańskiego?
-Tak.
-To zajebiście!

Czujesz dno butelki 0,7, na które opadły dziesiątki wypalonych wczoraj petów. Ich dym zszedł w płuca, wgryzł się w każdy centymetr ubrania i w palce. Na siedzenie naprzeciwko opadł „Człowiek-Gorzelnia”. Nie jest metrykalnie stary. Knot jego wyniszczającego życia wypala się szybciej. Jest przeżarty przez swoje przejścia na wylot i rozpoczyna dialog z całym wagonem. Z lewej strony otwiera front zachodni z „Twardą Babcią Swawolnej Wnuczki”. Twarda Babcia jest miękka wobec Zosi, którą karmi dropsami. Wobec zewnętrznego świata jest zasadnicza jak nastroszona broniąca grzędy kura. Krótka ostra wymiana zdań między nią a Gorzelnią prowadzi do zatrzymania frontu i osadzenia go w roli pijanego kogucika. Nie będzie podboju Paryża, tu możliwa jest jedynie wyczerpująca wojna pozycyjna. Pozycje są zaznaczone wyraźnie od pierwszego zdania. Gorzelnia zwraca się więc na wschód. Ale człowiek wschodni tylko słucha, nic nie mówi. Widać, że chce mu się śmiać. Gdyby rzucił choć jedno zdanie, o które Gorzelnia mógłby się zaczepić, już nie miałby jak się wywikłać z tej rozmowy. Jest więc monolog. O tym, gdzie pił wczoraj, ile wypił; skąd przyjechał – jest gastarbeiterem znikąd; to pielgrzym-budowlaniec-wieczny tułacz, który po siedmiu latach wraca do ojczyzny i ojca swojego przeprasza. Czy uzyskuje przebaczenie nie wiadomo, ale „teraz są pieniążki, teraz to inna rozmowa, inny powrót to będzie!”.

Na razie jednak przerywa te rozterki głos kierownika pociągu.
-Bilety do kontroli!
Żeby sprawdzać bilety, najlepiej mieć głos tubalny.
-Tu jest bilet – mówi Gorzelnia – Ja do domu jadę, mam bilet, mam bilet – i pokazuje wymięty papier.
Jest bilet, więc Kierownik mierząc tylko od góry do dołu pijanego człowieczka, mówi do niego wzrokiem, mówi do niego wzrokiem, mówi do niego wzrokiem: tylko nie podskakuj.

Gorzelnia siada, a pociąg zatrzymuje się na jakiejś pośredniej stacji. Kierownik wychyla się przez drzwi. Odjazd! – mówi do krótkofalówki, a potem… podrzuca ją w powietrzu i łapie w locie jakby łapał rewolwer. Odzywa się w nim westernową młodość, jakaś oglądana w telewizji Bonanza.
Pociąg rusza, Kierownik idzie dalej, a Gorzelnia budzi się z letargu. Nikt nie odpowiada na jego zaczepki, więc sam dla siebie snuje opowieść, jak to w życiu jest (jak jest wiadomo – bywa ciężko). Widzi i słyszy jednak, co się dzieje wokoło. Dwaj metroseksualni młodzieżowcy rozmawiają o lekcjach historii. Nie wiadomo z jakiej są szkoły, ale jest pewne, że historyczka zapytała ich ziomka o to, kto był pierwszym biskupem Polski. I ten ziomek, wiesz, który odpowiada : Dżordan, haha.
Młodzieżowcy mają bekę. Wyobraźcie sobie Michaela Jordana. Czarny dwumetrowy biskup w wielkich butach najki udziela Mieszkowi chrztu.
-Nie Dżordan, tylko Jordan – poprawia ziomka nauczycielka.
-Ja wam zadam tylko jedno pytanie – mówi na to ironicznie Gorzelnia, ale nie mówi tego do młodzieżowców, wypowiada to w przestrzeń, jak lektor z filmu, którego młodzieżowcy jak rozmawiający między sobą aktorzy nie słyszą.
-Zadam wam tylko jedno pytanie. Kazimierz Dejna? – mówi.
I nad szarymi dachami Starogardu duch unosi się duch Dejny. Chłopaka stąd, który nim wybiegł na stadiony świata, kopal piłkę na tutejszych podwórkach. Który był jednym ze wszystkich nim stał się sobą. Nim został Kazimierzem Dejną.  
-Przepraszam, czy to Starogard?
-Tak.
-Starogard moje miasto! Stąd jest moja rodzina, stąd jest moje podwórko, tu się urodziłem. Tu jest wszystko, co kocham – mówi zawiany. Wychodzi na peron i jeśli wierzyć, że jechał z tak daleka, z samej Anglii, to jego plecaczek jest lekki, a nim tylko kilka wygniecionych brudnych ciuchów. Dokąd iść? Cała jego pewność sprzed chwili ulatnia się. Niepokój zastyga w powietrzu.

            Od dworca wieje depresją. I ciągnie się ten przyczepiony do fundamentów rozkład przez całą długość ulicy Wojska Polskiego. Tam, gdzie kończą się bloki i zaczyn a ciąg starych zatęchłych kamienic – pojawia się ta nadgniła, przetykana bezstylową czerwoną cegłą, secesja, która nie może wznieść się gdzieś wyżej i zawsze będzie secesją z pomorskiego powiatowego miasta. Obsypującym się czasem z bocznej odnogi, plombą przeszłości w teraz.


Fot. Aneta Klimek
            Szliśmy za rogatki miasta nad rzekę, do leśniczówki Kochanki. Ale za miejscem fotogenicznym, z krzyżem, kępą drzew i kapliczką, za skrajem lasu zaczynały się kolejne zabudowania. Najgorzej jest, gdy trafia się za miastem na zabudowę jednorodzinną. Gospodarstwa mają swoje obejście, które można obejść, mieszkają tu ludzie stąd. Na łańcuchach rwą się wiejskie burki, czujne w ujadaniu na cholerny świat. Ale to wszystko jest jakoś do wsi przypisane. W zabudowie jednorodzinnej inaczej. To miejscy za miastem, nowobogaccy na hektarach. Otwarta furtka z rottweilerem. Bezpańskie wilczury mogące puścić się w pogoń za stadkiem saren na pobliskim polu. Dziwny nisko zawieszony zwierz wyłaniający się z krzaków okazuje się cieniem jamnika. Teren wstępu zabronionego, obszar terenu prywatnego.

            Szlak Rzeki Wierzycy wyznaczono niedawno. Przechodzi go pewnie kilkudziesięciu turystów rocznie.  Bo komu by się chciało akurat tu przyjeżdżać? Kilka razy znaki wychodziły na skraj skarpy, ukazując wijącą się w dole rzekę. Mijaliśmy elektrownie wodne. Rozlewiska, gdzie wędkarze szukali swojego szczęścia. Aż wyrosła przed nami Klonówka. Kościół miał kształt rzetelnie gotycki, jeszcze krzyżacki. Zwieńczenie wieży układało się w barok. Miejsce zupełnie na uboczu, w samym centrum zapomnienia. W ostatnich latach jakby próbujące się wybić na istnienie. Na dziewiętnastowiecznych ceglanych budynkach przy ulicy Kościelnej zawieszono tabliczki z oznaczeniem zabytku. Internetowe opowieści mówią o pałacu, którego nie ma. O rodzinie Kalksztajnów i o ich spadkobiercach z rodziny Rudowskich.  Na skrzyżowaniu umieszczono tablicę poświęcona Florianowi Ceynowie, który próbował tu wzniecić powstanie w 1846 roku. Właśnie tu, głęboko w zaborze pruskim, na ziemi deptanej już przez siedemdziesiąt lat przez buty pruskich junkrów.

Fot. Aneta Klimek

            Gdy wyszliśmy z Klonówki, komin fabryczki i wieża kościoła nierealnie wystawały zza wzgórza. Niedaleko była już autostrada. Szybki ruch było słychać z daleka. Pęd, który nigdy tu nie skręcał w popękane asfalty.  Schodziliśmy z powrotem w teren, który się omija. Kilka kilometrów dalej zobaczyliśmy już Pelplin, bryłę katedry, wyrastającą jakby wprost z płachetków pól. Współczesność nie dorastała do jej skali. Na gałęziach wierzb widoczna była już puchatość baź. Pokruszone pnie świeciły się jaskrawymi kolorami porostów i odcinały się od szarego nieba, bladości wczesnego przedwiośnia. Dziwne, że ten kraj najbardziej sobą jest na krawędzi zimy. W oznakach marca tak samo jak w nadejściu listopada… 

  
                                Fot. Aneta Klimek