poniedziałek, 23 marca 2015

Z wędrówek po youtubach - odcinek 1 The Ukrainians - Чекання

Zwykle puszczam u siebie w domu muzykę różnych braci Słowian, co powoduje u gości reakcje łagodnie mówiąc chłodne. Jakby angielszczyzna była koniecznym składnikiem dobrej muzyki. Doceniam mowę Albionu, ale nie mam zamiaru się poddać angielskojęzycznemu internacjonalizmowi. O wiele bardziej interesuje mnie przechodzenie na drugą stronę językowego lustra w obrębie jednej rodziny. Tu dopiero możesz porównać słowa, smakować drobne różnice brzmień albo domyślać znaczeń. Gdy uczęszczałem do szkoły z wykładowym rosyjskim po raz pierwszy znalazłem się po drugiej stronie lustra. Było to o tyle radykalne przejście, że od razu zacząłem myśleć w tamtym języku. Nie rozwijałem później tej z rosyjskim znajomości. Ale pozostała łatwość chwytania innych słowiańskich języków. Przydaje się to w poezji, bo poezję łowi się na słuch, łapie rytm etc. Dlatego tak nuży mnie wordowska wierszowana twórczość dzisiejszych katatonicznych nudziarzy. Mniejsza o to. Czasem zapytał mnie ten i ów, o czym jest dany tekst. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem w środku tekstu, podczas gdy on - zupełnie na zewnątrz. I tak przeszedłem naturalnie do amatorskich tłumaczeń. Będę tu je od czasu do czasu zamieszczał.

Odcinek 1 - 

The Ukrainians - Чекання

The Ukrainians słucham od wielu lat, z niejakim zdziwieniem skonstatowałem, że ich piosenki mają raptem po kilka tysięcy wejść na youtube. Zespół pochodzi z Wielkiej Brytanii, a ich muzyka to mieszanina punka i ukraińskiego folku. Wokalista nie za bardzo zna ukraiński, ale ma to swój urok, jakby nie przymierzając, mówił jakimś językiem elfów. Utwór, który dziś wrzucam jest coverem Velvet Underground (Venus in Furs). Ale tekst ukraiński jest zupełnie o czym innym. O ile oryginał jest dość perwersyjny, tu mamy czułą spowitą mgłą piosenkę o górach. 

Tekst ukraiński jest tu: http://www.pisni.org.ua/songs/8101950.html
(jeśli ktoś czyta cyrylicę może sobie poczytać).

Tu do odsłuchania piosenka:




A tu możesz przeczytać o czym to:

Już nachodzi noc, mgły wata,
Pusto, cicho na wodzie,
Ledwie słychać głosy ptaków
I nie widać łodzi.
A tu ciecze, ciecze cicha rzeczka
Szumi zielony gaj,
Tam teraz przyroda rozkwita
Do świtania zaczekaj.

Refren:
Wezmę ciebie w góry,
Tam znajdziemy cudowny kraj,
Popatrzymy na połoniny,
Na czarowny, niezmierzony raj

Za górą kryje się słońce,
Raptem zimno na dworze,
Kłębią się ciemne myśli
I kurczą drogi.
Lecz nie pora się smucić,
Teraz w nas trwa ciepło,
Wczesnym rankiem się rozchmurzy,
Opadnie rosa.

Refren:
Wezmę ciebie w góry,
Tam znajdziemy cudowny kraj,
Popatrzymy na połoniny,
Na czarowny, niezmierzony raj

Już nachodzi noc, mgły wata,
Pusto, cicho na wodzie
Ledwie słychać głosy ptaków
I nie widać łodzi...

wtorek, 10 marca 2015

Nowe recenzje Dwóch lat w Phenianie - Twórczość, Topos, Arterie, Autograf


Już zapomniałem o Dwóch latach w Phenianie, a tymczasem sypnęło recenzjami tej książki.
W „Twórczości” nr 3/2015 Paweł Michał Wiśniewski pisze:

Jeśli więc nie reportażem, to w takim razie czym są Dwa lata w Phenianie? (…) są próbą rozliczenia się z dzieciństwem, „czasem, który się dłużył” i jednocześnie smutnym uświadomieniem sobie dorosłości, „czasu, który ucieka”. Bohater nie może się pogodzić z przemianą, jaka w nim samym zachodzi, czy to na skutek pobytu w Korei, czy też wewnętrznej walki, toczonej między chłopcem a mężczyzną.

W „Toposie” nr 1/2015 wtóruje mu Barbara Sokołowska, która zauważa:

Nowaczewski wie, że nawet jeśli doświadczył koreańskiej rzeczywistości, to na specjalnych warunkach, „jakby eksterytorialnie”. Nie poznał komunistycznego piekła, więc jego wspomnienia, zaznacza, nie mają wymiaru sensacyjnych, ale i dramatycznych doniesień z gułagu, miejsca prześladowań, drastycznych ograniczeń wolności. Poruszał się po wytyczonych drogach, bo Phenian był miastem zamkniętym – ale jako dziecko nie wiedział o tym. W obrębie wyznaczonym wszystko funkcjonowało prawidłowo, mechanizm się sprawdzał (…) To, czego dziecko nie umiało nazwać, spostrzec, widzi już dorosły. On interpretuje, dookreśla, nazywa. Cóż inny zupełnie jest poziom postrzegania świata przez chłopca, inni przez mężczyznę. Odczucia dziecka rozmyły się, a próby przywołania ich, odpomnienia, wydają się być czasami daremne.

Piotr Gajda na łamach „Arterii”  (nr 18) widzi w Dwóch latach w Phenianie podróż w głąb siebie:

Po ponad dwudziestu latach nadal zmaga się z tamtym chłopcem, jakby nie bardzo wierząc w koniec dzieciństwa. Bogatszy o zdobytą później wiedzę na temat Korei pozostaje przy perspektywie kilkunastoletniego chłopaka, nadając jego opowieści „dorosłe” literackie kontury. Mimo to mamy do czynienia cały czas z poważną literaturą non fiction, której najlepszym składnikiem jest uwypuklony przez autora kontrast pomiędzy  epokowymi przemianami roku 1989, zachodzącymi w odległej ojczyźnie, a zaduchem komunistycznej Azji. Dwa lata w Phenianie to przede wszystkim świetny literacki opis anty-przygody nieco wyalienowanego dwunastolatka, który żyjąc w egzotycznym miejscu, myślał prawie bez przerwy tylko o tym, że na swoje nieszczęście zatrzymał się w rozwoju, podczas gdy jego rówieśnicy tam daleko, na polskich podwórkach dopiero co zaczęli żyć naprawdę. Takie spojrzenie mówi najwięcej o tym, czym naprawdę była (i wciąż jest) Korea Północna opisana przez twórcę Elegii dla Iana Curtisa – gorzkim i trującym klejem po drugiej stronie egzotycznego znaczka.

Tony krytyczne przeważają natomiast w recenzji zamieszczonej w gdańskim „Autografie” (nr 1/2015). Jest to jak najbardziej zrozumiałe, gdyż jej autor Eugeniusz Kurzawa diametralnie inaczej niż ja ocenia okres PRL.

Pisząc o Korei A. Nowaczewski przy okazji – nie wiem zresztą czemu – wylał na karty pretensje do minionej Polski Ludowej. Jakby mało ich było w polskich mediach, polityce. Szkoda, bo bez tego mogła powstać ciekawa książka. Choć i tę przeczytałem z oczywistym dla mnie zainteresowaniem –podsumowuje recenzent. Wcześniej wytyka m.in.:

Co mnie irytuje to (zresztą nie tylko w przypadku tego autora), to posługiwanie się obcym mi, ideologicznym językiem polskim. Kilkakrotnie jeżyłem się czytając o „Sojuzie”, „sowieckiej” szkole czy ambasadzie (rozdział „Co tam robiłeś”). Czy nie można napisać o „radzieckiej” szkole? To już wolę jak ktoś używa zwrotu „ruskiej”, bo tak mówiły np. dzieciaki (i ja też) w czasach szkolnych, ale bez dzisiejszego ładunku pogardy. Z tego rozdziału wyłazi, zresztą niestety, polski kompleks wobec Rosji, ZSRR. Dokładniej powiedziałbym kompleks polskiej inteligencji, która nie potrafi przełamać myślowych stereotypów. (…) Nie mogę też zaakceptować określenia, iż do rąk dwunastoletniego wówczas Artura trafiały z Polski „gazety jeszcze komunistyczne”. (s. 69). Skąd takowe mogły się wziąć w Polsce, zastanawiam się, gdyż pracowałem w ówczesnej prasie i jako żywo nie pamiętam ani gazet „komunistycznych”, ani samego „ komunizmu”. Może żyliśmy w innych Polskach?

Warto do tych zarzutów pokrótce się odnieść.  Określenie „sowiecki” stosowane było powszechnie w II Rzeczpospolitej a także w czasie II wojny światowej. Dopiero w 1947 zastąpiono je słowem „radziecki”. Nad tym, żeby wraże określenie „sowiecki” albo „Sowieci” nie pojawiało się w prasie czuwała cenzura. Tak więc stosuję to słowo z rozmysłem. Nie wiem też, co niewłaściwego ma być w stosunku polskiej inteligencji wobec ZSRR. Część tej inteligencji dzięki towarzyszom radzieckim wylądowała kiedyś w katyńskich dołach, a gazety wychodzące w PRL przez ponad czterdzieści lat nie zająknęły się, kto był za to odpowiedzialny. Od czasu jak napisałem książkę, to znaczy od 2011 roku, Rosja dostarczyła mi szereg argumentów, żebym mógł przełamywać swoje myślowe stereotypy. Raport Anodiny, pozaszywane szmaty w ciałach ofiar ze Smoleńska, zajęcie Krymu, wojna w Donbasie, wybudowanie pomnika Stalina w Jałcie,  a nade wszystko były agent KGB jako lider państwa i idol sporej części rosyjskiego społeczeństwa – myślę, że powinienem pozbyć się swoich sowieckich fobii… To prawda, że ogół prasy pod koniec 1989 nie był już komunistyczny. Ojciec dwunastoletniego Artura nie otrzymywał jednak w pracy „Gazety Wyborczej” ze znaczkiem Solidarności w winiecie, ale organ PZPR „Trybunę Ludu” opatrzoną hasłem „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. Zatem nie tylko żyliśmy z Eugeniuszem Kurzawą w innych Polskach, ale nadal w nich żyjemy. Na szczęście Eugeniusz Kurzawa ma prawo z sentymentem wspominać  swoją młodość w PRL, a ja mam prawo użyć słowa „sowiecki” w swojej książce. I niech tak już zostanie.


niedziela, 1 marca 2015

Kultura hejtu

Ten moment, kiedy myślisz: muszę od początku do końca przeczytać i przemyśleć całego Słowackiego, a obok literaci wiodą bezkompromisowy bój, kto kogo, kto z kim przeciw któremu wchodzi w dupę; jak wejść by nie wyjść albo jak wyjść nie wchodząc.

 Oczywiście tak było zawsze; krążył kiedyś taki żart po Warszawie: „Jak wejść do historii literatury? Od przodu przez Nałkowską albo od tyłu przez Iwaszkiewicza” (copyright Alfred Łaszowski). Ostatnia epoka jednak przerasta pod tym względem wszystkie poprzednie. Zwykłe środowiskowe złośliwości powtarzane kiedyś przy kawiarnianych stolikach dzisiaj są publikowane w sieci. Współczesna literatura polska to żenada, stwierdza ktoś, kto w niej nie siedzi i często ma rację. Inaczej patrzą ci, którzy są w "tym" od środka. Te setki profili literackiego planktonu połączone siecią znajomych na facebooku. Tu wciąż huczy! Niekończące się dywagacje kto zasłużył a kto nie na nominację do jakiejś nagrody; który ze stu poetyckich debiutów 2014 jest książką roku; kto się masturbuje książką kolegi; kto korzysta z ideolo by sobie zrobić lepiej, kto jest z mainstreamu, a kto jest niepokorny, kto miał dziadka komucha, a kto był molestowany przez Kingę Dunin. Hejtu jest tak dużo, jest powszechny, anonimowy (wróg uderza zza węgła) albo otwarty (cóż lepiej przykuwa uwagę jak ktoś komuś d…li!), że to już cały gatunek!Jako gatunek ludzi i gatunek paraliteracki.

Literatura, w której hejt staje się głównym środkiem komunikacji nieuchronnie staje się coraz bardziej zbędna komukolwiek poza grajdołem. Ale jak może być inaczej – gdy książki nie są skutkiem ubocznym jakiegoś zmagania się z tym, co nas przerasta, i inspiruje, ale stają się celem samym w sobie jako przedmiot opatrzony logo wydawnictwa? 

Czy istnieje jeszcze czytanie? To czytanie, o którym Marek Krystian Emanuel Baczewski pisał, że jest stanem afektywnym i czynnością miłosną? Gdy przysłuchać się dyskusjom literatów zdaje się, że nie. Ale istnieje afekt. Baczewski twierdzi, że czytelnik nie szuka sensu między rozwartymi udami okładek. Sens jest mu obojętny (…) Czytelnik to ogier i ogień (…) Eksplodujący do wewnątrz wulkan namiętności. Czyta? Wcale nie czyta. Pierdoli. (Patrz: M. K. E. Baczewski, Była sobie książka, s. 18). Ta Była sobie książka to bardzo optymistyczna pozycja. A w życiu? Jak to w życiu. Czytanie jest rzadkie. Książki zbędne. Jest za to (niestety) życie literackie. Zamiast czytelnika jest jeden i drugi autor, zwykle  grafoman. I piekło ich wzajemnych, najlepiej „pedalskich” stosunków opisanych "zcwelonym językiem" środowiskowego pornola.

Hejterstwo jako sposób istnienia, jako sposób na zaistnienie, hejterstwo jako dyskurs …  I jego nieodłączna siostra, wazelina. Jak w takim świecie funkcjonować?  Nie można tracić czasu na wicechujów, Oni i tak przyjdą na nasz pogrzeb. Ważne by przyszli też ci, którzy coś od nas otrzymali, jakiś bezinteresowny okruch dobra. Ora et labora. Módl się i pracuj powiada święty Benedykt. A nieuchronnie wzrośnie liczba osób, która będzie cię mogła pocałować w dupę.