Czasem
mi się wydaje, że moje życie mogło by zostać nagle przerwane,
gdzieś na poboczu drogi, nierozstrzygnięte, zamknąć się w jakimś
ostatnim zdaniu, które pozostawiałoby otwartą kwestię - co było
ze mną dalej. Jak z bohaterem jakiejś wielkiej
dziewiętnastowiecznej powieści. Po prostu w pewnym momencie oddalam
się i już nie wracam. Czasem myślę, że ostatecznym
przeznaczeniem człowieka jest samotność. Samotność wobec siebie,
wobec rzeczy, których nie jesteśmy w stanie w sobie przekroczyć, z
siebie zrzucić. Którymi nie możemy się dzielić. Gdy już były
takie momenty w moim życiu - że już nie czułem się samotny, po
jakimś czasie okazywało się, że nie można ich zatrzymać. Nie
umiałem zatrzymać ani miłości, ani przyjaźni. Każda z nich
miała jakieś apogeum, po którym już nigdy nie wzlatywała tak
wysoko. Liczy się teraz zdawali się myśleć inni i biegli szukać
nowego szczytu, albo choćby jego obietnicy, nowości. Jest przecież
piękna przeszłość wmawiałem sobie, która może uporządkować,
da siły. Ale wtedy okazywało się, że wszystko umyka - starzeli
się, umierali bliscy, odchodziły kobiety, znikały zaułki
znajomych dzielnic,
przyjaciele
zapadali się w swoich życiach coraz głębiej, ja się zapadałem,
ostrzyłem siekierę, próbowałem bez skutku dotrzeć na drugi brzeg
rzeki, który gdzieś pewnie jest. A czasem po prostu byłem
rozłamany - gdzieś znikał Artur, którego znałem, przesiąkał go
Obcy - gorzki typ, który mówił: a widzisz, memento mori, nigdy nie
będziesz szczęśliwy, na nic nie możesz liczyć, nigdzie nie
zagrzejesz miejsca - w żadnym sercu, kraju, ani środowisku.
Wypełniał mnie do końca. Zostawały ze mnie już tylko same
mięśnie, krążąca w ciele krew, sam oddech pchający naprzód-
szedłem, szedłem i szedłem. Żeby zgubić tego gorzkiego typa,
czasami oczy otwierały się nad brzegiem jeziora, na szczycie góry,
w jakimś porcie, nagle nadchodziła chwila uspokojenia. Obcy znikał
i nie słyszałem jego zdyszanych kroków. Czasami ktoś drugi tak
samo uciekający był ze mną, i było radośnie - byliśmy jak
uciekinierzy z więzienia, nagle zjednoczeni emocjami, zrzucający
z siebie więzienne pasiaki, zakładający nowe obuwie, wolni! To
trwało kilka minut, godzin, dzień, dwa, kilka tygodni albo nawet
miesięcy. A potem czułem już jak w środku powoli odbudowuje się
więzienie. Choć byłem przecież sobą inni wskazywali we mnie
Obcego, oddalali się. Albo ja wytykałem im obcość i wycofywałem
się na bezpieczną odległość. Ktoś mnie ranił, ja kogoś, ktoś
w kogoś nie wierzył, ktoś nie wierzył komuś. Straszna
szamotanina. Powtarzałem sobie, że aby przetrwać muszę mieć
wiarę, nadzieję i miłość. Ale taką sprowadzoną do własnych
rozmiarów, do swojej codzienności a nie biblijnych wersetów. Wiarę
w ludzi, nadzieję na szczęście i miłość, ale nie taką, która
się wypali, lecz taką, która w chwili kryzysu, podniesie i
potrząśnie.
Bardzo mnie to poruszyło, bo poczucie wewnętrznej obcości i sprzeczności z samą sobą, jest najbardziej nieznośnym ze wszystkich uczuć jakie znam, a nadzieja mimo że tli się gdzieś tam w środku, jest już pojeciem za bardzo zgwałconym przez świat, przez co sama traktuję ją z przymrużeniem oka. Zostawianie czegoś za sobą? Chyba tak się nie da, przecież wymazywanie nie zagłuszy obcości.Ale zawsze zostaje ten egoizm, który pcha do wędrówki na kolejny szlak który jest we mnie. To jest chyba ta wiara w siebie, innych, i że w końcu będzie to jakiś szlak wspólny, a nie tylko moj. To chyba jest ta wiara o której mówisz. Wiedzę, że notka urodzinowa więc dużo nowych szlaków odnajdywanych "w środku".
OdpowiedzUsuńDziękuję.
OdpowiedzUsuńZostawiasz coś za sobą, kiedy gnasz naprzód, ale kiedyś trzeba stanąć. A wtedy wszystko wraca.
Ale tyle przestrzeni przed tobą... Ten tekst jakoś we mnie siedzi od wczoraj. Poruszyłeś to miejsce, którego nie chce się ruszać.
OdpowiedzUsuń