niedziela, 1 grudnia 2013

Jesień w Jesenikach

Najpierw były Jeseniki na mapie. Wielka ścienna hipsometryczna mapa Polski i ta czerwona plama w Sudetach na południe od polskiej granicy. Z tych czasów wyłania się nazwa najwyższego szczytu. Pradziad przez te dwadzieścia kilka lat czekał, abym nazwę wypełnił swoimi krokami, pamięcią oczu i butów.

Jesień jest czasem, kiedy ruszamy z Bartem na południe. Nie było pewne, czy uda się dotrzeć w Jeseniki. Dojazd jawił się jako splot szczęśliwych okoliczności – z pociągu do Wrocławia na bus do Nysy, z busa do Nysy na bus do Głuchołazów, z busa do Głuchołazów na pociąg do Jesenika. Jedna wpadka, jedno spóźnienie i plan sypał się, nie było szans by dojechać na czas i na czas wrócić. Kolejne elementy przebiegały jednak bezbłędnie. Bus do Nysy był wypełniony jak ukraińska marszrutka. Siedziałem w drzwiach koło kierowcy w kucki i wpuszczałem nowe osoby w strefę zgniotu. Pojazd prowadził pewną ręką pan Waldek. Dzięki niemu wiedzieliśmy, że w Nysie musimy przedostać się pod dworzec piechotą i tam wsiąść w bus do Głuchołazów. Na szczęście się to udało –dzięki kilkusetmetrowemu biegowi  z plecakami. Teraz było już luźniej . Był nawet czas na towarzyskie pogawędki. Dzięki temu poznaliśmy Edytę. Jest taka kategoria osób, która od razu wzbudza sympatię i z którą łatwo złapać wspólne fale. I tak było z Edytą. Ta otwartość z pewnością pomagała jej w pracy lekarza. Pani doktor tak jak my jechała w Jeseniki a jako czechofil  i ktoś, kto spędził w Głuchołazach dzieciństwo była krynicą informacji na temat regionu.  Głuchołazy widziane jej oczami wydały się nam bliższe. Mając do dyspozycji czyjeś wspomnienia jest się naraz w dwóch miastach – tym, co się przedeptuje i tym z drugiej ręki. To drugie często potrafi być prawdziwsze, jest tym, czego szuka się w drodze.


Czasu było dość i postanowiliśmy przekroczyć granicę pieszo. Był nawet czas wspiąć się na starą wieżę skąd roztaczał się widok na miasto i okolice. Wieża zachowała naprawdę średniowieczna i nie wylana wewnątrz betonem. Wydrapana na  cegle data (z roku 1953?) przynosiła mi na myśl jakiś pogodny dzień na ziemiach odzyskanych, w którym młody chłopak wyjęty z mrocznego opowiadania Hłaski czyni wyznanie miłości swojej dziewczynie. Kobieta ma dziś pewnie osiemdziesiąt lat. Jeśli jeszcze żyje… Gdy zeszliśmy z wieży idąc za radą Edyty ruszyliśmy pieszo do Mikulovic.

Jeśli włączy się google maps to można zauważyć niedaleko dworca w Mikulovicach restaurację o mało górskiej nazwie „neptun”. Tam właśnie postanowiliśmy z Bartem wstąpić na piwo. Przeżyliśmy małe deja vu – oczywiście w telewizji, jak to w Czechach, leciał mecz hokeja. W knajpie nie było zakazu palenia, więc czuliśmy się jak przesunięci w czasie kilka lat wstecz. Pociąg miał wkrótce nadjechać więc trzeba było ruszać na puściutką stację. Znajdowała się ona pod specjalnym nadzorem kolejarza, który wspaniale wpisywał się w czeski film – długie, spadające na kark skłębione włosy i denka okularów. Na peron wtoczył się powolutku vlak. Jazda nie trwała długo. W Jesieniku pożegnaliśmy Edytę, która gdzieś tu miała znajomą kwaterę i ruszyliśmy w stronę gór. Przepastny świerkowy las. Byliśmy tu sami, po drodze żadnego turysty. Także Chata Jiřího na Šeráku, gdzie wypadł nocleg, kompletnie pusta. Trzeba było otworzyć dla nas świetlicę. Jeśli spodziewaliśmy się gwaru, to musieliśmy być zawiedzeni. Schronisko było schludne, eleganckie i… mało schroniskowe, zwłaszcza cenowo. Taki raczej górski hotel dla narciarzy, którzy wjeżdżali tu wyciągiem przez Serak. W sali jadalnej wisiał wielki krzyż a na szafkach nocnych jakaś pobożna dłoń egzemplarze Nowego Testamentu. Panowała tu wszechogarniająca obsesja czystości i krzątaniny. Ale jak krzątać się w pustce? 


Rano mgła.  Na szczęście  w drodze poczęła się rozpraszać. Do Pradziada mieliśmy grzbietem kilkanaście kilometrów. Wysokość startowa 1350 metrów, więc klimat już prawdziwie górski. Jesieniki imponowały swoją rozległością, jak na Sudety było to naprawdę duże, rozczłonkowane pasmo. Pierwszy szczyt na drodze -Keprnik był  płaskim zwieńczonym grupą skał wierzchołkiem, który i wysokością i kształtem przypominał Śnieżnik. Tablica edukacyjna obok przedstawiała kultową postać krecika i zmarznięte kopce. Było trochę pochmurnie, ale wyjątkowo jak na listopad ciepło. W dali majaczył się już był wyrastający ponad wszystko wokół Pradziad, rozpoznawalny dzięki wieży telewizyjnej.

Dziarsko mknęliśmy przez wymarzony widokowo grzbiet– słońce stopniowo wychodziło zza chmur. Zastanawiałem się jak te góry wyglądały przed laty. Czytałem wcześniej o ponownym zalesieniu i sprowadzeniu kosodrzewiny na rozległe łąki. Zalesiony masyw został zatem ponownie zwrócony przyrodzie a jego pierwotność była udawana. Stało się jednak to już tak dawno, że góry zdawały się dzikie od zawsze. Keprnik został już daleko za nami. Przecięliśmy szosę koło kompleksów narciarskich i pędziliśmy w stronę Pradziada. Pierwszym człowiekiem, którego spotkaliśmy na drodze był siwiuteńki, ale niestary jeszcze człowiek o kulach. Musiał w ten sposób przejść kawał drogi. Godny podziwu upór. Potem długo, długo nic – aż dotarliśmy do kapliczki poświęconej tym „co se do domu nevratili”.


Drewniana kaplica upamiętniała ofiary Jeseników. Zapaliliśmy tu kupiony jeszcze w Polsce znicz. W małych tabliczkach były zaklęte górskie tragedie. Hasalova Karina, lat piętnaście, zaginiona na zjeździe do Petrovych Kamieni, 8 marca; Alois Hajek – zginął 1 stycznia 1979 roku. Może tragiczna okazała się dla niego zabawa sylwestrowa w którymś z okolicznych schronisk? Pavel Vavrina – ten młody człowiek zaginął na Pradziadzie 10 stycznia, zapewne gdzieś w głębokich śniegach; Ing Bezdek Tomas zahynul mrazem, czyli zamarzł 20 grudnia; Terezka Kalitova (28 stycznia), Ivo Nezval (24 marca) te wszystkie śmierci można było jakoś zrozumieć – jako ofiary w równej mierze zimy, co gór; aż pośród zimowych miesięcy wyrastało lato. Jiri Mather  – „zahynul po zasahu bleskiem”; nagła i niespodziewana śmierć od błyskawicy w samym środku lipca. Najbardziej niepokoiła jednak wrześniowa śmierć z wyczerpania Antonina Tolocha. Wczytywałem się w skąpo zarysowane przez pamiątkowe tabliczki dramaty, które o dziwo w większości miały miejsce całkiem niedawno, w ostatnich dziesięciu latach. Może to wtedy narciarze ruszyli masowo zimą w nieuczęszczane wcześniej góry? Pewnie nigdy się nie dowiem; ale brzmienie nazwisk, młody najczęściej wiek, temperatura dat – mówiły wiele.



Następny postój nastąpił w przytulnej drewnianej chacie Svycarna. Tu ceny były rozsądniejsze niż w pustym protestanckim kompleksie. Wybornie też smakowało po dotlenieniu się przez wiatry Keprnika piwo. Pradziad był już o krok - trzy kilometry. Dużo było w Svycarni i na okolicznych drogach ludzi. Tam gdzie można było wjechać samochodem Czesi przybywali licznie całymi rodzinami. Pradziad nie okazał się wyzwaniem jako góra – szerokim asfaltem w tej listopadowej aurze zmierzali na szczyt rodzice z dziećmi i wózkami. Rozległy wierzchołek został przez komunistów na wieki oszpecony. Hotel na szczycie to architektoniczny koszmarek. Zabrakło nam koron, żeby wjechać na wieżę, która wyrastała wyżej niż szczyt Śnieżki. Były zresztą chmury. Ani Śnieżki, ani Tatr, ani Alp – z pewnością tego dnia byśmy nie ujrzeli. Ale i z ziemi widoki były imponujące, pasma i chmur kłębowiska, przeplatane lasami i łąkami.

Tę noc spędziliśmy w Horskiej chacie Barburka. Jeśli narzekaliśmy na grobową ciszę w protestanckim kompleksie dzień wcześniej, tak teraz trafiliśmy na rzeźnicką imprezę, która rozproszyła nasze stereotypy spokojnie biesiadujących kulturalnych Czechów. Obsługa schroniska była przesympatyczna, ale nad nami zagnieździła się kilkunastoosobowa grupa młodzieży. Początkowo nie zwracaliśmy uwagi na narastające głosy myśląc, że wesołość z godziną zagaśnie. Niestety, chyba w obiegu było tam nie piwo, lecz wódka – i histeryczne śmiechy, wrzaski dziewczyn sąsiadowały z waleniem mebli, jakimiś wściekłymi skokami, tętentem stada byków, boksem ściennym i czeskim dichem rozpuszczanym z głośnika. Po północy impreza zamiast się uciszyć przybierała na sile. Nie wiem czy ciała na górze kłębiły się w pijackim uścisku, w naszych głowach kłębiły się na pewno. Mimo to jakoś o drugiej udało mi się zasnąć.


Po zapłacie za nocleg i posiłki zostały nam same drobniaki, które starczyły jedynie na autobus do Karlovej Studanki. Serpentynami w dolinę. Na zwiedzenie kurortu mieliśmy dziesięć minut. Był to nienaruszony architektonicznie od czasów austro-węgierskich niewielki kurort, prawdziwa perełka wciśnięta w jesenicki las. Wypłaciliśmy korony w bankomacie i wsiadaliśmy już w kolejny autobus – do Jesenika. W autobusie zwracała na siebie uwagę wesoła grupa mężczyzn w wieku od pięćdziesiąt plus do siedemdziesiąt. Popijali coś z gwinta i nawet można było zapuścić żurawia w ich dyskusje. W każdym razie świetnie się bawili i pozostawali w znakomitej na swój wiek kondycji. Trasa do Jesienika wspaniała, szczególnie przejazd przez Rejviz – najwyżej położoną gminę na Śląsku.

Jesenik musiał być mocno zniszczony w czasie wojny, starych budynków pozostało niewiele, rynek dość eklektyczny. Postanowiliśmy zajrzeć do piwnej mordowni. Znów powitała nas chmura dymu. Pięćdziesięcioletni zniszczeni kolesie puszczające nostalgiczne czechosłowackie kawałki z szafy grającej, dwie niewytrzeźwiałe od soboty miejscowe dziwki, niedziela w południe, kiedy alkoholicy zaczynają kolejny dzień swojego cyklu.

Licząc w mordowni w Jeseniku
Zastępy szachów na stoliku
Starców liczących każdy grosik
- tęsknię do tego kraju, gdzie kromkę Chleba z ziemi się podnosi

- pisał kiedyś Jacek Podsiadło. Całkiem możliwe, że był kilkanaście lat temu w tej samej knajpie i patrzyły na nas szeroko otwarte oczy wiersza.

Pobyt w Jeseniku trwał jedno piwo. Trzeba było zbierać się do Zlatych Hor. Przyglądaliśmy się z okna autobusu pasmu, które u nas nazywa się Górami Opawskimi a którego większość znajduje się po czeskiej stronie. Ze Zlatych Hor mieliśmy wchodzić na Biskupią Kopę i pomimo niedużej wysokości podejście wydawało się strome. Zlate Hory… Więcej zabytkowych domów, ozdobna fasada muzeum. Widzieliśmy rodziny zmierzające na hrbitov (cmentarz). Czesi bardziej obchodzą drugi a nie pierwszy listopada. Chciałem iść zobaczyć jak wygląda w zaduszki czeski cmentarz, ale nie starczyło czasu. Zwrócił naszą uwagę bar (U Jakuba?), przypominający wyglądem nasze bary mleczne. Weszliśmy do środka i… zderzyliśmy się z Edytą. Tym samym wycieczkę ktoś nam wszystkim udatnie skomponował, zupełnie bez planu. Zamówiliśmy smażony ser, który był specjalnością w tym miejscu i kofolę z kija. Edyta opowiadała o księdzu-dziadeczku, który odprawia msze w sanktuarium Maria Hilf. Ksiądz zna język polski. Edyta dała nam po obrazku z sankturarium „Panny Marii Pomocnej”. Na tym obrazku znalazłem odnośnik do strony internetowej. Dzieje świętego miejsca i zmagania z komunistami, którzy wysadzili stary kościół w powietrze mogłyby posłużyć jako materiał na oddzielny reportaż. Dziś sanktuarium odbudowano, ale stary ksiądz martwi się, czy ktoś go w tym miejscu zastąpi. Po obiedzie ruszyliśmy w trójkę w stronę kaplicy świętego Rocha. Ścieżka szła przez rozległą łąkę, z której było widać Jezioro Nyskie. Przypomniałem sobie opowieść mojego przyjaciela z Brna, Tomika, który pochodzi ze Zlatych Hor i spędził tu dzieciństwo. Zapewne właśnie w to miejsce przyjeżdżali rowerami. Granica była wówczas komunistyczna i realna, ale widoki na Polskę rozległe. Widząc zbiornik w Nysie kilkuletni chłopcy byli przekonani, że to sam odległy Bałtyk rozpościera się w oddali. Historię tę opowiadał mi Tomik koło mola w Brzeźnie, kiedy parę lat temu przyjechali mnie odwiedzić. Ich znajomi stukali się w czoło, po co jadą na północ nad morze. A było to po prostu marzenie chłopca ze Zlatych Hor…





Na rozstaju szlaków pożegnaliśmy się z Edytą. Zeszła w dolinę a my ruszyliśmy na Biskupią. Byłem tu po raz drugi – wcześniej, w 2011 przyjechaliśmy tu do Prudnika, do Marka Doskocza  a potem nocowaliśmy w schronisku. Biskupia Kopa jest szczytem wyrastającym ponad okolicę i to wystarczy by poczuć się na dachu świata. Wrażenie to potęguje jeszcze stara widokowa wieża. Ostatnio byliśmy tu w październiku, w czasie złotej jesieni. Teraz barwy były bledsze. A może to moja pamięć nabierała kolorów? Robiło się już ciemno, czerwonym szlakiem schodziliśmy w stronę schroniska. Jest to jedno z archetypicznych schronisk, całe w drewnie, skryte w cieniu boru świerkowego. Gospodarze służyli nam pomocą w obraniu drogi powrotu, która była równie skomplikowana jak przyjazd tutaj. Okazało się, że musimy wyjść o piątej rano, czyli dwie godziny brnąć przez las przed świtem, by zdążyć na autobus z Głuchołazów. Wypiliśmy jeszcze ostatniej w tej wyprawie piwo. W jadalni schroniska, pod powałą wiszą dziesiątki krawatów, które zostawili tu ponoć nierozsądni turyści. Naszą uwagę zwróciły też rzeźbione krzesła. Okazało się, że za oparcie służyły karykatury wszystkich prezydentów po 1989 roku – Jaruzelskiego, Wałęsy, Kwaśniewskiego i Kaczyńskiego. Trzeba było odespać poprzednią noc spędzoną w Barburce. Rano w kompletnych ciemnościach ruszyliśmy leśną drogą, dzięki nikłym snopom czołówek omijając korzenie i wykroty. Później już na asfalt i pruliśmy do przodu mając za plecami wschodzące słońce.

PS.
Z powodu braku czasu na ogół zjadam czeskie znaki diakrytyczne, wybaczcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz