Gdy wysiada się na dworcu w Tczewie
i jedzie dalej w kierunku Chojnic, strumień pasażerów przelewa się szybko z
jednego peronu na drugi; każdy chce zająć dogodne miejsce w szynobusie. Mało
kto chce siadać w przelocie, na rozkładanych siedzeniach, które ciągną się
wzdłuż ściany. Chcąc nie chcąc, siedzisz
twarzą w twarz z połową wagonu. Patrzysz przed siebie – widzisz pasażerów z
naprzeciwka, obrócisz się w prawo albo w lewo, trafiasz czyjś profil lub ucho. Siedzenia
są za wąskie, więc nieraz czuć na ramieniu
czyjś bark albo łokieć. Nawet wzrokiem ciężko jest gdzieś uciec, więc zapadasz
się w sobie, głębiej w swoją wewnętrzną przestrzeń. Najlepiej, żeby cię w ogóle
nie było, żebyś był tłem, niewidzialny, prześwitujący ścianą pociągu i
gałęziami mijanych drzew.
-Czy
to pociąg do Starogardu Gdańskiego?
-Tak.
-To
zajebiście!
Czujesz
dno butelki 0,7, na które opadły dziesiątki wypalonych wczoraj petów. Ich dym
zszedł w płuca, wgryzł się w każdy centymetr ubrania i w palce. Na siedzenie
naprzeciwko opadł „Człowiek-Gorzelnia”. Nie jest metrykalnie stary. Knot jego
wyniszczającego życia wypala się szybciej. Jest przeżarty przez swoje przejścia
na wylot i rozpoczyna dialog z całym wagonem. Z lewej strony otwiera front zachodni
z „Twardą Babcią Swawolnej Wnuczki”. Twarda Babcia jest miękka wobec Zosi, którą
karmi dropsami. Wobec zewnętrznego świata jest zasadnicza jak nastroszona broniąca
grzędy kura. Krótka ostra wymiana zdań między nią a Gorzelnią prowadzi do zatrzymania
frontu i osadzenia go w roli pijanego kogucika. Nie będzie podboju Paryża, tu
możliwa jest jedynie wyczerpująca wojna pozycyjna. Pozycje są zaznaczone
wyraźnie od pierwszego zdania. Gorzelnia zwraca się więc na wschód. Ale
człowiek wschodni tylko słucha, nic nie mówi. Widać, że chce mu się śmiać. Gdyby
rzucił choć jedno zdanie, o które Gorzelnia mógłby się zaczepić, już nie miałby
jak się wywikłać z tej rozmowy. Jest więc monolog. O tym, gdzie pił wczoraj,
ile wypił; skąd przyjechał – jest gastarbeiterem znikąd; to
pielgrzym-budowlaniec-wieczny tułacz, który po siedmiu latach wraca do ojczyzny
i ojca swojego przeprasza. Czy uzyskuje przebaczenie nie wiadomo, ale „teraz są
pieniążki, teraz to inna rozmowa, inny powrót to będzie!”.
Na
razie jednak przerywa te rozterki głos kierownika pociągu.
-Bilety
do kontroli!
Żeby
sprawdzać bilety, najlepiej mieć głos tubalny.
-Tu
jest bilet – mówi Gorzelnia – Ja do domu jadę, mam bilet, mam bilet – i
pokazuje wymięty papier.
Jest
bilet, więc Kierownik mierząc tylko od góry do dołu pijanego człowieczka, mówi
do niego wzrokiem, mówi do niego wzrokiem, mówi do niego wzrokiem: tylko nie
podskakuj.
Gorzelnia
siada, a pociąg zatrzymuje się na jakiejś pośredniej stacji. Kierownik wychyla
się przez drzwi. Odjazd! – mówi do krótkofalówki, a potem… podrzuca ją w
powietrzu i łapie w locie jakby łapał rewolwer. Odzywa się w nim westernową
młodość, jakaś oglądana w telewizji Bonanza.
Pociąg
rusza, Kierownik idzie dalej, a Gorzelnia budzi się z letargu. Nikt nie
odpowiada na jego zaczepki, więc sam dla siebie snuje opowieść, jak to w życiu
jest (jak jest wiadomo – bywa ciężko). Widzi i słyszy jednak, co się dzieje
wokoło. Dwaj metroseksualni młodzieżowcy rozmawiają o lekcjach historii. Nie
wiadomo z jakiej są szkoły, ale jest pewne, że historyczka zapytała ich ziomka
o to, kto był pierwszym biskupem Polski. I ten ziomek, wiesz, który odpowiada :
Dżordan, haha.
Młodzieżowcy
mają bekę. Wyobraźcie sobie Michaela Jordana. Czarny dwumetrowy biskup w
wielkich butach najki udziela Mieszkowi chrztu.
-Nie
Dżordan, tylko Jordan – poprawia ziomka nauczycielka.
-Ja
wam zadam tylko jedno pytanie – mówi na to ironicznie Gorzelnia, ale nie mówi
tego do młodzieżowców, wypowiada to w przestrzeń, jak lektor z filmu, którego
młodzieżowcy jak rozmawiający między sobą aktorzy nie słyszą.
-Zadam
wam tylko jedno pytanie. Kazimierz Dejna? – mówi.
I
nad szarymi dachami Starogardu duch unosi się duch Dejny. Chłopaka stąd, który nim
wybiegł na stadiony świata, kopal piłkę na tutejszych podwórkach. Który był
jednym ze wszystkich nim stał się sobą. Nim został Kazimierzem Dejną.
-Przepraszam,
czy to Starogard?
-Tak.
-Starogard
moje miasto! Stąd jest moja rodzina, stąd jest moje podwórko, tu się urodziłem.
Tu jest wszystko, co kocham – mówi zawiany. Wychodzi na peron i jeśli wierzyć,
że jechał z tak daleka, z samej Anglii, to jego plecaczek jest lekki, a nim
tylko kilka wygniecionych brudnych ciuchów. Dokąd iść? Cała jego pewność sprzed
chwili ulatnia się. Niepokój zastyga w powietrzu.
Od dworca wieje depresją. I ciągnie
się ten przyczepiony do fundamentów rozkład przez całą długość ulicy Wojska
Polskiego. Tam, gdzie kończą się bloki i zaczyn a ciąg starych zatęchłych
kamienic – pojawia się ta nadgniła, przetykana bezstylową czerwoną cegłą,
secesja, która nie może wznieść się gdzieś wyżej i zawsze będzie secesją z
pomorskiego powiatowego miasta. Obsypującym się czasem z bocznej odnogi, plombą
przeszłości w teraz.
Fot. Aneta Klimek
Szliśmy za rogatki miasta nad rzekę,
do leśniczówki Kochanki. Ale za miejscem fotogenicznym, z krzyżem, kępą drzew i
kapliczką, za skrajem lasu zaczynały się kolejne zabudowania. Najgorzej jest,
gdy trafia się za miastem na zabudowę jednorodzinną. Gospodarstwa mają swoje
obejście, które można obejść, mieszkają tu ludzie stąd. Na łańcuchach rwą się
wiejskie burki, czujne w ujadaniu na cholerny świat. Ale to wszystko jest jakoś
do wsi przypisane. W zabudowie jednorodzinnej inaczej. To miejscy za miastem, nowobogaccy
na hektarach. Otwarta furtka z rottweilerem. Bezpańskie wilczury mogące puścić
się w pogoń za stadkiem saren na pobliskim polu. Dziwny nisko zawieszony zwierz
wyłaniający się z krzaków okazuje się cieniem jamnika. Teren wstępu
zabronionego, obszar terenu prywatnego.
Szlak Rzeki Wierzycy wyznaczono
niedawno. Przechodzi go pewnie kilkudziesięciu turystów rocznie. Bo komu by się chciało akurat tu przyjeżdżać?
Kilka razy znaki wychodziły na skraj skarpy, ukazując wijącą się w dole rzekę.
Mijaliśmy elektrownie wodne. Rozlewiska, gdzie wędkarze szukali swojego
szczęścia. Aż wyrosła przed nami Klonówka. Kościół miał kształt rzetelnie
gotycki, jeszcze krzyżacki. Zwieńczenie wieży układało się w barok. Miejsce
zupełnie na uboczu, w samym centrum zapomnienia. W ostatnich latach jakby próbujące
się wybić na istnienie. Na dziewiętnastowiecznych ceglanych budynkach przy
ulicy Kościelnej zawieszono tabliczki z oznaczeniem zabytku. Internetowe
opowieści mówią o pałacu, którego nie ma. O rodzinie Kalksztajnów i o ich
spadkobiercach z rodziny Rudowskich. Na
skrzyżowaniu umieszczono tablicę poświęcona Florianowi Ceynowie, który próbował
tu wzniecić powstanie w 1846 roku. Właśnie tu, głęboko w zaborze pruskim, na
ziemi deptanej już przez siedemdziesiąt lat przez buty pruskich junkrów.
Fot. Aneta Klimek
Gdy wyszliśmy z Klonówki, komin
fabryczki i wieża kościoła nierealnie wystawały zza wzgórza. Niedaleko była już
autostrada. Szybki ruch było słychać z daleka. Pęd, który nigdy tu nie skręcał
w popękane asfalty. Schodziliśmy z
powrotem w teren, który się omija. Kilka kilometrów dalej zobaczyliśmy już
Pelplin, bryłę katedry, wyrastającą jakby wprost z płachetków pól. Współczesność
nie dorastała do jej skali. Na gałęziach wierzb widoczna była już puchatość
baź. Pokruszone pnie świeciły się jaskrawymi kolorami porostów i odcinały się
od szarego nieba, bladości wczesnego przedwiośnia. Dziwne, że ten kraj
najbardziej sobą jest na krawędzi zimy. W oznakach marca tak samo jak w
nadejściu listopada…
Fot. Aneta Klimek
Ten kraj jest sobą na krawędzi zimy!Chapeau bas!
OdpowiedzUsuń