poniedziałek, 14 marca 2016

Starogard Gdański – Pelplin. Zapis jednej marcowej wycieczki

            Gdy wysiada się na dworcu w Tczewie i jedzie dalej w kierunku Chojnic, strumień pasażerów przelewa się szybko z jednego peronu na drugi; każdy chce zająć dogodne miejsce w szynobusie. Mało kto chce siadać w przelocie, na rozkładanych siedzeniach, które ciągną się wzdłuż ściany.  Chcąc nie chcąc, siedzisz twarzą w twarz z połową wagonu. Patrzysz przed siebie – widzisz pasażerów z naprzeciwka, obrócisz się w prawo albo w lewo, trafiasz czyjś profil lub ucho. Siedzenia są za wąskie,  więc nieraz czuć na ramieniu czyjś bark albo łokieć. Nawet wzrokiem ciężko jest gdzieś uciec, więc zapadasz się w sobie, głębiej w swoją wewnętrzną przestrzeń. Najlepiej, żeby cię w ogóle nie było, żebyś był tłem, niewidzialny, prześwitujący ścianą pociągu i gałęziami mijanych drzew.

-Czy to pociąg do Starogardu Gdańskiego?
-Tak.
-To zajebiście!

Czujesz dno butelki 0,7, na które opadły dziesiątki wypalonych wczoraj petów. Ich dym zszedł w płuca, wgryzł się w każdy centymetr ubrania i w palce. Na siedzenie naprzeciwko opadł „Człowiek-Gorzelnia”. Nie jest metrykalnie stary. Knot jego wyniszczającego życia wypala się szybciej. Jest przeżarty przez swoje przejścia na wylot i rozpoczyna dialog z całym wagonem. Z lewej strony otwiera front zachodni z „Twardą Babcią Swawolnej Wnuczki”. Twarda Babcia jest miękka wobec Zosi, którą karmi dropsami. Wobec zewnętrznego świata jest zasadnicza jak nastroszona broniąca grzędy kura. Krótka ostra wymiana zdań między nią a Gorzelnią prowadzi do zatrzymania frontu i osadzenia go w roli pijanego kogucika. Nie będzie podboju Paryża, tu możliwa jest jedynie wyczerpująca wojna pozycyjna. Pozycje są zaznaczone wyraźnie od pierwszego zdania. Gorzelnia zwraca się więc na wschód. Ale człowiek wschodni tylko słucha, nic nie mówi. Widać, że chce mu się śmiać. Gdyby rzucił choć jedno zdanie, o które Gorzelnia mógłby się zaczepić, już nie miałby jak się wywikłać z tej rozmowy. Jest więc monolog. O tym, gdzie pił wczoraj, ile wypił; skąd przyjechał – jest gastarbeiterem znikąd; to pielgrzym-budowlaniec-wieczny tułacz, który po siedmiu latach wraca do ojczyzny i ojca swojego przeprasza. Czy uzyskuje przebaczenie nie wiadomo, ale „teraz są pieniążki, teraz to inna rozmowa, inny powrót to będzie!”.

Na razie jednak przerywa te rozterki głos kierownika pociągu.
-Bilety do kontroli!
Żeby sprawdzać bilety, najlepiej mieć głos tubalny.
-Tu jest bilet – mówi Gorzelnia – Ja do domu jadę, mam bilet, mam bilet – i pokazuje wymięty papier.
Jest bilet, więc Kierownik mierząc tylko od góry do dołu pijanego człowieczka, mówi do niego wzrokiem, mówi do niego wzrokiem, mówi do niego wzrokiem: tylko nie podskakuj.

Gorzelnia siada, a pociąg zatrzymuje się na jakiejś pośredniej stacji. Kierownik wychyla się przez drzwi. Odjazd! – mówi do krótkofalówki, a potem… podrzuca ją w powietrzu i łapie w locie jakby łapał rewolwer. Odzywa się w nim westernową młodość, jakaś oglądana w telewizji Bonanza.
Pociąg rusza, Kierownik idzie dalej, a Gorzelnia budzi się z letargu. Nikt nie odpowiada na jego zaczepki, więc sam dla siebie snuje opowieść, jak to w życiu jest (jak jest wiadomo – bywa ciężko). Widzi i słyszy jednak, co się dzieje wokoło. Dwaj metroseksualni młodzieżowcy rozmawiają o lekcjach historii. Nie wiadomo z jakiej są szkoły, ale jest pewne, że historyczka zapytała ich ziomka o to, kto był pierwszym biskupem Polski. I ten ziomek, wiesz, który odpowiada : Dżordan, haha.
Młodzieżowcy mają bekę. Wyobraźcie sobie Michaela Jordana. Czarny dwumetrowy biskup w wielkich butach najki udziela Mieszkowi chrztu.
-Nie Dżordan, tylko Jordan – poprawia ziomka nauczycielka.
-Ja wam zadam tylko jedno pytanie – mówi na to ironicznie Gorzelnia, ale nie mówi tego do młodzieżowców, wypowiada to w przestrzeń, jak lektor z filmu, którego młodzieżowcy jak rozmawiający między sobą aktorzy nie słyszą.
-Zadam wam tylko jedno pytanie. Kazimierz Dejna? – mówi.
I nad szarymi dachami Starogardu duch unosi się duch Dejny. Chłopaka stąd, który nim wybiegł na stadiony świata, kopal piłkę na tutejszych podwórkach. Który był jednym ze wszystkich nim stał się sobą. Nim został Kazimierzem Dejną.  
-Przepraszam, czy to Starogard?
-Tak.
-Starogard moje miasto! Stąd jest moja rodzina, stąd jest moje podwórko, tu się urodziłem. Tu jest wszystko, co kocham – mówi zawiany. Wychodzi na peron i jeśli wierzyć, że jechał z tak daleka, z samej Anglii, to jego plecaczek jest lekki, a nim tylko kilka wygniecionych brudnych ciuchów. Dokąd iść? Cała jego pewność sprzed chwili ulatnia się. Niepokój zastyga w powietrzu.

            Od dworca wieje depresją. I ciągnie się ten przyczepiony do fundamentów rozkład przez całą długość ulicy Wojska Polskiego. Tam, gdzie kończą się bloki i zaczyn a ciąg starych zatęchłych kamienic – pojawia się ta nadgniła, przetykana bezstylową czerwoną cegłą, secesja, która nie może wznieść się gdzieś wyżej i zawsze będzie secesją z pomorskiego powiatowego miasta. Obsypującym się czasem z bocznej odnogi, plombą przeszłości w teraz.


Fot. Aneta Klimek
            Szliśmy za rogatki miasta nad rzekę, do leśniczówki Kochanki. Ale za miejscem fotogenicznym, z krzyżem, kępą drzew i kapliczką, za skrajem lasu zaczynały się kolejne zabudowania. Najgorzej jest, gdy trafia się za miastem na zabudowę jednorodzinną. Gospodarstwa mają swoje obejście, które można obejść, mieszkają tu ludzie stąd. Na łańcuchach rwą się wiejskie burki, czujne w ujadaniu na cholerny świat. Ale to wszystko jest jakoś do wsi przypisane. W zabudowie jednorodzinnej inaczej. To miejscy za miastem, nowobogaccy na hektarach. Otwarta furtka z rottweilerem. Bezpańskie wilczury mogące puścić się w pogoń za stadkiem saren na pobliskim polu. Dziwny nisko zawieszony zwierz wyłaniający się z krzaków okazuje się cieniem jamnika. Teren wstępu zabronionego, obszar terenu prywatnego.

            Szlak Rzeki Wierzycy wyznaczono niedawno. Przechodzi go pewnie kilkudziesięciu turystów rocznie.  Bo komu by się chciało akurat tu przyjeżdżać? Kilka razy znaki wychodziły na skraj skarpy, ukazując wijącą się w dole rzekę. Mijaliśmy elektrownie wodne. Rozlewiska, gdzie wędkarze szukali swojego szczęścia. Aż wyrosła przed nami Klonówka. Kościół miał kształt rzetelnie gotycki, jeszcze krzyżacki. Zwieńczenie wieży układało się w barok. Miejsce zupełnie na uboczu, w samym centrum zapomnienia. W ostatnich latach jakby próbujące się wybić na istnienie. Na dziewiętnastowiecznych ceglanych budynkach przy ulicy Kościelnej zawieszono tabliczki z oznaczeniem zabytku. Internetowe opowieści mówią o pałacu, którego nie ma. O rodzinie Kalksztajnów i o ich spadkobiercach z rodziny Rudowskich.  Na skrzyżowaniu umieszczono tablicę poświęcona Florianowi Ceynowie, który próbował tu wzniecić powstanie w 1846 roku. Właśnie tu, głęboko w zaborze pruskim, na ziemi deptanej już przez siedemdziesiąt lat przez buty pruskich junkrów.

Fot. Aneta Klimek

            Gdy wyszliśmy z Klonówki, komin fabryczki i wieża kościoła nierealnie wystawały zza wzgórza. Niedaleko była już autostrada. Szybki ruch było słychać z daleka. Pęd, który nigdy tu nie skręcał w popękane asfalty.  Schodziliśmy z powrotem w teren, który się omija. Kilka kilometrów dalej zobaczyliśmy już Pelplin, bryłę katedry, wyrastającą jakby wprost z płachetków pól. Współczesność nie dorastała do jej skali. Na gałęziach wierzb widoczna była już puchatość baź. Pokruszone pnie świeciły się jaskrawymi kolorami porostów i odcinały się od szarego nieba, bladości wczesnego przedwiośnia. Dziwne, że ten kraj najbardziej sobą jest na krawędzi zimy. W oznakach marca tak samo jak w nadejściu listopada… 

  
                                Fot. Aneta Klimek

1 komentarz: