Fot. Archiwum MIR
Morze?
Długo jedynie dystans, niechęć, obawa. Wszystko z powodu ekologicznej
katastrofy. Z dzieciństwa zapamiętałem najbardziej obraz zwałów czarnych,
śmierdzących glonów, wymieszanych z wyrzucanymi przez fale na brzeg śmieciami.
Mogłem na ten skażony Bałtyk jedynie popatrzeć, nie wolno mi było w nim
zanurzyć stopy. Pierwszym morzem, które poczułem wszystkimi zmysłami stało się
więc Morze Żółte. Inne od naszego, z inną barwą wód, z kamienistym dnem i
skalistymi klifami. Jeździliśmy nad nie, gdy tato pracował w Korei Północnej.
Ono również mnie jednak nie zachwyciło – poraniłem sobie stopy o ostre ułomki
skał i muszli zalegające na dnie. Dopiero potęga Morza Japońskiego i piaszczysta
plaża w Wonsanie wprawiły mnie w zachwyt.
A potem – powrót
nad Bałtyk. Gdańsk był dla mnie zawsze miastem odwróconym od zatoki. Morze
znajduje się gdzieś na rogatkach miasta i przez całe miesiące można go nie
widzieć. W Gdyni, gdzie teraz mieszkam, jest inaczej: widać je już z peronu
kolejki, bo idealnie prosta ulica 10 Lutego wpada w Skwer Kościuszki. Szerokie
modernistyczne ulice, morska bryza i widoki na gdyńską marinę z lasem
jachtowych masztów odcisnęły się w wierszu „Amsterdam”, zainspirowanym piękną
pieśnią Jacquesa Brela.
Jednak to
najgłębsze i najbliższe morze było we mnie – i w naszej rodzinie – obecne od zawsze: od śp. dziadka Bronisława
Bogdanowicza. Dziadek, kapitan żeglugi wielkiej, wyłania się z mojej pamięci jako archetypowy wilk morski. Gdy miałem pięć
lat, podał mi do jedzenia śledzie w oleju. Byłem tym bardzo przejęty: – skoro
dziadek je śledzie, to znaczy, że jedzą je prawdziwi mężczyźni. W przypływach
dobrego humoru opowiadał o zabawnych historiach z lat pływania, ale ciężka
praca w rybołówstwie dalekomorskim miała dla niego więcej cieni niż blasków. Patrzył na nią
trzeźwo, na pozór bez sentymentu, jednak dało się odczuć, że kochał ją surową i
dyskretną miłością. Wystarczyło posłuchać, jak mówił o swoim ulubionym statku,
małym trawlerze „Wieczno”: „Czasem chce
się go pogłaskać”. Dlatego nazwa „Wieczno” do
dziś brzmi dla mnie jak sacrum – wieczność konkretna jak pokład. „Szczęśliwy
statek” – pisał w pamiętniku – "masę razy chodziliśmy
przez Atlantyk, przeżyliśmy na nim cztery huragany".
Nazywano go
borsukiem, bo rzadko opuszczał swoją kajutę. Kiedy już jednak stanął na mostku,
potrafił z niego nie schodzić przez 72 godziny... Były też sytuacje, w których
zachował się jak bohater, ale nigdy się tym nie chwalił. Babcia przechowuje
książkę Stanisława Rymaszewskiego Wykarczowani zza Buga z dedykacją
autora, który w celach badawczych pływał kiedyś na „Wiecznie”. Dedykacja brzmi:
Drogiemu Bronkowi
Bogdanowiczowi Kapitanowi ż.w. z wdzięcznością za manewr m.t. Wieczno, którym
21.VI.1971 uratował życie siedmiu z wywróconego w sztormie pontonu
(niemieckiego m.t. Eisbar) na północ od Islandii. Jednym z nich jest autor tej książki, Bóg
zapłać Kapitanie!"
Byłem z Dziadkiem Bronkiem serdecznie związany. To on wielokrotnie
polecał mi książkę Karola Olgierda Borchardta Znaczy kapitan, ale ja nie
lubiłem wtedy marynistyki i za jego
życia nigdy po nią nie sięgnąłem. Borchardt był nauczycielem dziadka ze Szkoły
Morskiej; kontakt utrzymywali także po jej ukończeniu. W latach
siedemdziesiątych, gdy dziadek Bronek był bliski śmierci, Borchardt odwiedził
go w szpitalu i tchnął nadzieję powrotu do życia. Był więc dla nas autor Szamana morskiego postacią
jakby „rodzinną”, realną, bliską.
Ale Znaczy kapitana zacząłem
czytać dopiero po śmierci dziadka, jakby chcąc w ten sposób porozmawiać z nim
jeszcze, przyswoić sobie jego duchowe wartości. To książka o więzi, która zawiązuje się między
młodym oficerem a kapitanem. O uczniu i mistrzu, ich męskiej przyjaźni.
Płakałem czytając o śmierci „Znaczy Kapitana” i były to moje pierwsze od
dzieciństwa łzy nad książką. Znalazłem
na jej stronicach prawdziwych mężczyzn, którzy brali na siebie ciężar
odpowiedzialności, zachowując jednocześnie szorstką wrażliwość, skrywaną pod
maską suchego oficerskiego konwenansu. Szczególnie objawiło się to w historii
konika z Halifaxu, którego Borchardt nazwał Jakubem Paganelem. Zainspirowała
mnie ona do napisania „Malutkości i morza”.
Kończąca ten rozdział rozmowa Borchardta
ze Stankiewiczem należy, jak sądzę, do
największych scen w naszej literaturze. Ilekroć do niej wracam, ściska mi
gardło. Nic więc dziwnego, że podobnie działa na mnie wiersz Walta Whitmana zaczynający się od słów „Oh,
captain, my captain...” W moim życiu miałem przecież szczęście znać prawdziwego
Kapitana...
(2012)
Wypowiedź ukazała się w antologii Morza polskich poetów. Wiersze i wypowiedzi, red. Zbigniew Jankowski, Gdańsk 2013.
Może tak: Jedyne, co mi przychodzi do głowy w tej chwili to to, że wymienione w artykule tytuły książek, powinny obowiązkowo znajdować się w kanonie obowiązkowych lektur szkolnych od co najmniej chwili ich powstania. Aaaa! - pomimo, że minął mi już siódmy krzyżyk, do dziś nad moim łóżkiem - wisi oprawiona w ramki fotografia kpt. Stankiewicza wraz z życiorysem..........taki mój życiowy drogowskaz! Oczywiście cała twórczość Karola O. Borchardta jest na półce w mojej bibliotece........
OdpowiedzUsuńJest taka możliwość, choć trudna do sprawdzenia, że "Wieczno" (GDY 202) nadal pływa
OdpowiedzUsuń