sobota, 11 sierpnia 2012

Z dzienników Kutabuka - Chabówka-Turbacz-Mogielica-Jurków (8-10 sierpnia 2012)


8 sierpnia 2012 - Turbacz

10 sierpnia 1832 roku Seweryn Goszczyński wybrał się na Kluczki – tak wtedy nazywano Turbacz i opisał to w Dzienniku podróży do Tatrów. Jest to coś niezwykłego czytać o wzruszeniach kogoś sprzed prawie dwustu lat. Tak jestem pełny tej chwili, tak mi potrzeba wylać się z moich uczuć w jakikolwiek sposób, tak wiele mi zależy aby jakikolwiek ślad dotykalny został po niej a przy tem noc taka śliczna, taka cisza, taka swoboda w mojej pustelni; będę pisał – notuje poeta zaraz po powrocie. Nie była to zbyt męcząca wycieczka, towarzystwo bryczkami wjechało na szczyt i tam biesiadowało. Goszczyński oddalił się na chwilę od reszty, zachłystywał widokiem z wybitności szczytu i poddawał rozmyślaniom. Można sobie wyobrazić późniejsze piesze zejście z Turbacza przy zapadającym zmierzchu. Jeśli kiedyś będziecie szli na Turbacz, skserujcie te kilka stron z Dziennika... Goszczyńskiego i odczytajcie na szczycie. Będzie to jak rozmowa z duchem, pełnym ekstatycznej radości.

Miałem wchodzić na Turbacz z Nowego Targu, ale stwierdziłem, że droga ta będzie zbyt krótka, już w Chabówce wyskoczyłem więc z pociągu i ruszyłem do Rabki. Minąwszy park zdrojowy, jego klomby, fontanny, ostatnie domy w miasteczku znalazłem się na wypukłości pejzażu. Rozpoznawałem okoliczne szczyty – Luboń Wielki a z dala – Tatry i Babią Górę. Czerwony szlak prowadził przez obszerne łąki, prześwity lasów. Turystów trochę było jeszcze w okolicach schroniska Maciejowa i Starych Wierchów. Rodziny z dziećmi i psami, zakonnice, studenci. Ale już na drodze Turbacza szlak się powoli wyludniał. Myślałem o tym, że mieliśmy tu z tatą kończyć nasz marsz w roku 1989 – kiedy wyruszyliśmy ze Starego Sącza przez Beskid Sądecki i Pieniny na zachód. Doszliśmy wtedy jedynie do Lubania. Miałem wtedy jedenaście lat. Nie mam żadnego zdjęcia z tej tak ważnej inicjacyjnej wyprawy, zdjęć z małego enerdowskiego aparatu nigdy nie wywołaliśmy. Nadchodziła powoli epoka japońskich małpek, kolorów kodaka. Zostały za to napisane dwadzieścia lat potem dwa wiersze Przehyba 1989, Czorsztyn 1989. Gdy nie masz zdjęć i obraz nie może ci zastąpić pamięci musisz pisać. Więc piszę. Tym razem też zdjęć nie przywiozłem. Miałem tylko telefon Nokia o bardzo słabej rozdzielczości. Ani z 1998 roku, kiedy wszedłem na Turbacz z Łopusznej (w Kutabuku Łopuszną nazywam „tą wsią, w której jest odrestaurowany dworek”). Właścicielami tego dworku była zaś rodzina Tetmajerów. Tych Tetmajerów. A ich gościem był Goszczyński.

Szedłem zatem w przeciwnym kierunku niż moglibyśmy iść w roku 1989. Las miejscami przerzedzał się, spomiędzy świerkowej ciemnej zieleni sterczały poszarzałe kikuty. Wiatrołomy. Wreszcie jest – płaski wierzchołek z oknem na południe. Na środku polany betonowy obelisk. Jest też żeliwny krzyż i tablica drewniana „Turbacz 1311”. Spotkałem sympatyczną rodzinę z Krakowa. Pan Michał zaproponował, że zrobi mi zdjęcie. I tak zostałem uchwycony tu, na tym szczycie.



Kiedy znajdziesz się w paśmie słabo uczęszczanym - spotkanie kogoś w górach sprawia przyjemność. Często ludzie się mnie pytają, dlaczego chodzę sam. Może między innymi dlatego, że nigdy nie jestem sam do końca? Bo ta samotność zwykle jest pretekstem dla kogoś, by mnie zaczepić, zamienić kilka słów. Spotkanie kogoś, kto podziela zachwyt chwilą –  jest tej chwili jakimś skumulowaniem. Wieczór był chłodny. W schronisku z przykrością skonstatowałem, że kotlety weszły do Unii. I ceny smakują unijnie. Posiliłem się więc kiełbasą śląską z biedronki. Z namiotu miałem piękny widok na wschód – polany i szczyty Gorców.


9 sierpnia Turbacz - Mogielica

Rano szybko się zwinąłem. I hajda naprzód! Pierwszym miejscem, które napotkałem był szałasowy Ołtarz na Hali Turbacz. Gdy chodzi się po Gorcach i w ogóle po Beskidach wciąż natrafia się na szlaki papieskie. Obfitość kapliczek i mnogość papieskich śladów sprawiają, że wchodzi się na jakby na świętą ziemię, gdzie do rangi sacrum jest podniesione górskie wędrowanie. Nie musiałem mieć wielkiej wyobraźni, żeby przedstawić sobie młodego Karola Wojtyłę, który w 1953 roku (!) a więc w czasach gdy niepodzielnie panowała jeszcze stara liturgia łacińska, odprawił tu po raz pierwszy w swoim życiu mszę twarzą do wiernych. Szedłem przez halę rozkołysany wewnątrz. Ciekawe, że gatunek sielanki jest związany ze światem pasterzy a Chrystus, który zresztą żył w kraju pasterskim jako dobry pasterz się przedstawiał. Jako do dziecka miasta jakoś nigdy do mnie to nie przemawiało: czuć się owcą, co za pomysł (!) A jednak teraz wszystko mi tu pasowało. Jest coś w pejzażu Gorców, co kieruje w Tamtą stronę. Jakoś szczególnie, bo przecież byłem w wielu pasmach górskich i one mówiły do mnie trochę inaczej. Zresztą – świetnie oddają to wiersze Wojtka Kudyby z tomiku Gorce Pana. Jest tam ten wewnętrzny puls, rytm, ale także brzmienie drzew, ptaków, ziół w swojej różnorodności i konkrecie.

A potem zszedłem w bór, gdzie usłyszałem głos piły. Głos piły w parku narodowym? Co za dywersja? Okazało się jednak, że byli to pracownicy parku, którzy ścinali niebezpiecznie pochylone nad szlakiem pnie. Droga na Kudłoń raz po raz rozbłyskała widokami na wszystkie strony przez rozległe polany. Spotkałem tam spieszonych narciarzy biegowych, którzy wracali na dobrze sobie znane szlaki teraz w apogeum lata. I znów przyjemne pogawędki przed sklepem spożywczym na Przysłopie. A potem już droga na Mogielicę. Dość wyczerpująca – bo kłopoty z orientacją (wyręby, zmora wszystkich szlaków), do tego odpadła mi cała vibramowa podeszwa, rzecz niebywała, nigdy coś takiego mi się nie zdarzyło. Człapałem więc chlapiąc podeszwą, ale długo tak się nie dało. Dalej więc maszerowałem po raz pierwszy w dwóch różnych butach – ciężki bucior trekingowy żeniąc z sandałem. Pełna groteska. Mógłbym opisać swoje trudności na tym odcinku, ale po co? Zawsze jest ten moment psychicznego dołu, gdy czujesz głód, zniechęcenie słońcem i czas zaczyna biec wolniej. Dość dużo było po drodze małych wiosek, przysiółków, ale w ogóle góry były puste. Tylko trochę młodzieży z bazy namiotowej i ojciec oraz dwóch synów w poszukiwaniu zaginionego ogara. „Poszedł” w las i gdzieś się błąkał. Widoki z polan były tak piękne, że zapierały dech. Pierwszy raz wszedłem w Beskid Wyspowy i od razu pokochałem te góry.

Mogielica od południa prezentowała się potężnie. Około 19 znalazłem miejsce na rozbicie namiotu na polanie trochę poniżej grani. I pozbywszy się balastu pobiegłem jeszcze na górę. Na szczycie jacyś goście palili ognisko. Zdążyłem akurat wspiąć się na wieżę by jeszcze dojrzeć ostatki dnia w ciemniejących masywach. Wieża wyrastała ponad wszystkie drzewa – więc widok był imponujący. A potem szybkie zejście i spać.

10 sierpnia - Mogielica i Jurków...- koniec

Szliśmy zawsze od nowa - górą, dołem, górą
Wśród niebezpieczeństw, krakań, puchania puchaczy
Tam, gdzie było jaśniej, gdzie wśród mrocznych gęstwin
Coś świeciło. Zawsze po raz pierwszy.
(W. Kudyba, szlak kamienisty)

Rano obudziły mnie krople deszczu. Kląc pod nosem składałem swój biwak. W ponczo moro niby nietoperz wchodziłem teraz z pełnym już obciążeniem na Mogielicę. Po drodze dogonił mnie inny samotny wędrowiec. Patryk, student matematyki stosowanej z Mielca wyruszył o szóstej z bazy namiotowej, którą minąłem wczoraj po południu. Gdy usłyszał, że jestem wykładowcą literatury współczesnej poprosił, żeby polecić mu jakieś książki do czytania. Był to oczytany świeży ścisły umysł, który nie bał się Lema i Dukaja. Gadaliśmy prawie pół godziny siedząc we mgle pod wieżą. I tu o ósmej rano w siąpiącym deszczu pod Mogielicą, jako nauczyciel literatury robiłem coś, co było przydatne. I żaden „pragmatyk” życiowy nie mówił mi, że jestem „adiunktem, który nic o życiu nie wie”. A co wy wiecie o świecie - klienci biur podróży? Spotkanie z Patrykiem było kodą całej wycieczki. Schodziliśmy jeszcze przez chwilę razem – potem ja odbiłem na szlak niebieski a on zielony. Rozchodziły się na drzewie – w dwie drogi, jedna wiodła na lewo, druga na prawo. Uścisnęliśmy sobie mocno dłonie.

Ta chwila, gdy chcesz zapamiętać czyjeś imię i gdy wyjawiasz swoje imię na pożegnanie. A potem wiesz – jak Goszczyński dwa wieki temu – to jest piękne, będę pisał. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz