sobota, 13 października 2012

Urywek IX - sobie na urodziny, dzisiaj jestem mały


Czasem mi się wydaje, że moje życie mogło by zostać nagle przerwane, gdzieś na poboczu drogi, nierozstrzygnięte, zamknąć się w jakimś ostatnim zdaniu, które pozostawiałoby otwartą kwestię - co było ze mną dalej. Jak z bohaterem jakiejś wielkiej dziewiętnastowiecznej powieści. Po prostu w pewnym momencie oddalam się i już nie wracam. Czasem myślę, że ostatecznym przeznaczeniem człowieka jest samotność. Samotność wobec siebie, wobec rzeczy, których nie jesteśmy w stanie w sobie przekroczyć, z siebie zrzucić. Którymi nie możemy się dzielić. Gdy już były takie momenty w moim życiu - że już nie czułem się samotny, po jakimś czasie okazywało się, że nie można ich zatrzymać. Nie umiałem zatrzymać ani miłości, ani przyjaźni. Każda z nich miała jakieś apogeum, po którym już nigdy nie wzlatywała tak wysoko. Liczy się teraz zdawali się myśleć inni i biegli szukać nowego szczytu, albo choćby jego obietnicy, nowości. Jest przecież piękna przeszłość wmawiałem sobie, która może uporządkować, da siły. Ale wtedy okazywało się, że wszystko umyka - starzeli się, umierali bliscy, odchodziły kobiety, znikały zaułki znajomych dzielnic,
przyjaciele zapadali się w swoich życiach coraz głębiej, ja się zapadałem, ostrzyłem siekierę, próbowałem bez skutku dotrzeć na drugi brzeg rzeki, który gdzieś pewnie jest. A czasem po prostu byłem rozłamany - gdzieś znikał Artur, którego znałem, przesiąkał go Obcy - gorzki typ, który mówił: a widzisz, memento mori, nigdy nie będziesz szczęśliwy, na nic nie możesz liczyć, nigdzie nie zagrzejesz miejsca - w żadnym sercu, kraju, ani środowisku. Wypełniał mnie do końca. Zostawały ze mnie już tylko same mięśnie, krążąca w ciele krew, sam oddech pchający naprzód- szedłem, szedłem i szedłem. Żeby zgubić tego gorzkiego typa, czasami oczy otwierały się nad brzegiem jeziora, na szczycie góry, w jakimś porcie, nagle nadchodziła chwila uspokojenia. Obcy znikał i nie słyszałem jego zdyszanych kroków. Czasami ktoś drugi tak samo uciekający był ze mną, i było radośnie - byliśmy jak uciekinierzy z więzienia, nagle zjednoczeni emocjami, zrzucający z siebie więzienne pasiaki, zakładający nowe obuwie, wolni! To trwało kilka minut, godzin, dzień, dwa, kilka tygodni albo nawet miesięcy. A potem czułem już jak w środku powoli odbudowuje się więzienie. Choć byłem przecież sobą inni wskazywali we mnie Obcego, oddalali się. Albo ja wytykałem im obcość i wycofywałem się na bezpieczną odległość. Ktoś mnie ranił, ja kogoś, ktoś w kogoś nie wierzył, ktoś nie wierzył komuś. Straszna szamotanina. Powtarzałem sobie, że aby przetrwać muszę mieć wiarę, nadzieję i miłość. Ale taką sprowadzoną do własnych rozmiarów, do swojej codzienności a nie biblijnych wersetów. Wiarę w ludzi, nadzieję na szczęście i miłość, ale nie taką, która się wypali, lecz taką, która w chwili kryzysu, podniesie i potrząśnie.

3 komentarze:

  1. Bardzo mnie to poruszyło, bo poczucie wewnętrznej obcości i sprzeczności z samą sobą, jest najbardziej nieznośnym ze wszystkich uczuć jakie znam, a nadzieja mimo że tli się gdzieś tam w środku, jest już pojeciem za bardzo zgwałconym przez świat, przez co sama traktuję ją z przymrużeniem oka. Zostawianie czegoś za sobą? Chyba tak się nie da, przecież wymazywanie nie zagłuszy obcości.Ale zawsze zostaje ten egoizm, który pcha do wędrówki na kolejny szlak który jest we mnie. To jest chyba ta wiara w siebie, innych, i że w końcu będzie to jakiś szlak wspólny, a nie tylko moj. To chyba jest ta wiara o której mówisz. Wiedzę, że notka urodzinowa więc dużo nowych szlaków odnajdywanych "w środku".

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję.
    Zostawiasz coś za sobą, kiedy gnasz naprzód, ale kiedyś trzeba stanąć. A wtedy wszystko wraca.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale tyle przestrzeni przed tobą... Ten tekst jakoś we mnie siedzi od wczoraj. Poruszyłeś to miejsce, którego nie chce się ruszać.

    OdpowiedzUsuń