czwartek, 15 listopada 2012

Z dzienników kutabuka - Karkonosze i Rudawy Janowickie 1-3 listopada



Bus grzązł w korkach koło cmentarzy, przez kolejne wsie i miasteczka przebijaliśmy się na Karpacz. Przed nami dwóch starych znajomych umawiało się na wieczorne picie przywołując nazwiska rozproszonych po emigracjach kolegów. Wchłonęła ich kolejna miejscowość, schodzili w deszcz, który rozmazywał nasze szyby. Zawsze nadchodzi ten moment, kiedy w autobusie wyluźnia się. Zostaje parę osób, potem nikt. Tylko kierowca i głos wiszącego w pustce radia. Wyczekiwanie przystanku i krok w zimno.
Bart chciał wejść na Równię pod Śnieżką od strony Łomniczki i tym samym, zupełnie bez wcześniejszego planowania na naszej trasie miał stanąć Cmentarz Ofiar Gór. Kupiliśmy na stacji benzynowej znicze i weszliśmy w świerkowy las. Po niecałej godzinie doszliśmy do Schroniska pod Łomniczką.
-Na Równię? Widzicie, co się dzieje? Wywieje was – skomentował nasz zamiar Starszy, który schodził z masywu.
W całym schronisku byliśmy tylko my, on, właściciele i dwa łaszące się koty. Wypiliśmy browara dla kurażu. Trochę żartów na rozgrzewkę i... już trzeba było wychodzić.
Las skończył się i droga wiodła coraz mocniej pod górę. Wiatr nie był silny. Nisko wisiała mgła.
Wreszcie naszym oczom ukazały się przyprószone śniegiem głazy Cmentarzyka. Martwym ku pamięci – żywym ku przestrodze – sentencjonalnie głosiła tablica. Obok widniał szereg przymarzłych do skały nazwisk.


Bart wyciągnął zgrabiałymi dłońmi znicz i zapalił knot. Ktoś już tu był przed nami. Dwa ogniki jeszcze się tliły.
-Myślę, że się nie obrażą – Bart wyciągnął piersiówkę i tabliczkę czekolady. Zrosił ziemię wokół tablicy kroplami Finlandii i położył obok kawałek czekolady.
-Jakby po pogańsku, taki obrzęd dziadów...
Maszerowaliśmy dalej. Na Równi zerwał się wicher, prawie nas przewrócił. Na dwadzieścia minut schowaliśmy się pod powałą Domu Śląskiego.
Jirzi dzwonił, że już jest w drodze do Vyrovki. Nie było więc co marudzić. Szarzało. Za godzinę będzie ciemno. Ruszyliśmy kierując się żerdziami, w mgłę.
Widoczność na trzy metry. Zwłaszcza przy oszronionych okularach. Bart szedł szybciej, wkrótce zniknął mi z oczu. Człapałem w twardym, sięgającym po kostki śniegu, ślizgałem się po oblodzonych kamieniach. Ze dwa razy wstąpiłem na drewniane pomosty, latem przerzucone nad jakimś cennym fragmentem łąki.
Zmęczenie, nieprzespana noc już odkładały się w mięśniach. Oczy same się zamykały, ale trzeba było iść.
Coraz ciemniej, kurde, dlaczego ten Bart się popisuje, nie czeka?
Trasa dłużyła się straszliwie. Ile minęło czasu pół godziny, kwadrans? Wciąż nie było widać Lucni Boudy.
Ukazała się wreszcie – nagle, ciemna bryła w oparach mgły. Świateł nie było widać, drzwi otwarte, ale na parterze nie było widać wejścia do restauracji. Barta nie było.
-Bracie, ja tu już od piętnastu minut jestem i jem gulasz, wskakuj na górę! - odezwał się jego głos w komórce.
Rzeczywiście. Wystarczyło wejść po schodach i zobaczyłem jak pałaszuje wielki talerz gulaszu i zapija czeskim piwem. Sam w wielkiej pustej sali jadalnej.
Sam nic nie zamawiałem. Chciałem już być w Vyrovce. Walnąć się już gdzieś w cieple. No i Jirzi – pewnie już tam jest i czeka.
Bart dopił piwo i ruszyliśmy. Teraz już nie wysforowywał się naprzód. Mieliśmy jedną czołówkę, więc nie można było się rozdzielać. Droga najpierw się wspinała łagodnie na przełączkę między dwoma płaskimi szczytami. Że tam są - wiedzieliśmy z mapy. Bo mgła dawała widoczność na kilka metrów. Potem zaczęliśmy schodzić zmrożonym asfaltem. Kilka razy nachodziły nas wątpliwości, czy jest to właściwa droga. Gdy już myśleliśmy, że sprowadza nas gdzieś w dolinę wyłoniła się sylwetka Vyrovki. Gdy z chłodu weszliśmy w ciepło schroniska, pierwszą postacią, którą zobaczyliśmy był szeroko uśmiechnięty Jirzi. Mocno uścisnął nam dłonie. Właściwie to ten uścisk dłoni, spotkanie tu teraz zadecydowało o tym, że za cel listopadowego naszego wypadu obraliśmy Karkonosze. Nie było łatwo się zgrać, ale jednak się udało. Po Jirzim, pomimo tego, że skończył 69 lat nie znać było zmęczenia, choć trafił tu przecież ledwie kwadrans przed nami wchodząc od strony Spindlerovego Młyna.
Młody kucharz rozlał nam po kuflu. Po siedmiuset kilometrach jazdy i kilku godzinach marszu smakowało wyśmienicie. Byliśmy jedynymi gośćmi na Vyrovce. Całe szczęście, że Jirzi wcześnie przytomnie zadzwonił do schroniska, bo inaczej pocałowalibyśmy o tej porze roku klamkę. Jedna z chwil, która nadaje życiu smak. Cały świat pozostaje na dole. Dwa-trzy dni wolności w kalendarzu. Nawet telefon nie zadzwoni, bo przecież nie ma zasięgu. Nic nie jest w stanie zakłócić wieczoru a następny dzień, tak jak ten wypełniony będzie maszerowaniem.
Jirzi tłumaczył kutabuka na czeski, ale nie spodziewałem się, że sam mógłby być bohaterem takiego poematu. Jirzi niczym Karel Hynek Macha przemierzał Czechy pieszo. We wrześniu z miasta Znojmo przy granicy austriackiej przeszedł piechotą 200 km do zamku Pecka u podnóży Karkonoszy robiąc czterdzieści kilometrów dziennie i śpiąc pod gołym niebem. Jeszcze w latach sześćdziesiątych zjeździł stopem Polskę. Gdy sowieckie czołgi i ich sojusznicy z demoludów najechały Czechosłowację w 1968 roku przebywał akurat w Alpach. Przemierzał samotnie najdziksze rejony ukraińskich gór w pierwszych latach samostijnej. I wiele, wiele innych wypraw odbył w różnych krajach i dekadach.
Całe spotkanie i nasze rozmowy wydały mi się jakieś nierealne, niemal baśniowe. Kutabuk jest otwarty i kiedyś wchłonie ten wieczór...
Spałem potem twardo nie przejmując się szalejącą za oknami wichurą. 
O ósmej zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy z powrotem. Jirzi musiał tego dnia zejść do doliny, ale odprowadził nas w stronę granicy. Ubrany był w dość lekką kurtkę, w sweter i koszulę z flaneli, z lekkim, steranym, pozszywanym jakąś dratwą plecaczkiem na plecach maszerował dziarsko w płytkim śniegu. Nie założył nawet rękawic. Przed granicą nasze ścieżki rozeszły się. Spojrzałem za siebie - widzę go jakby to było przed chwilą – jego krępą krzepką sylwetkę na tle mgły. Zdawało się, jakby był wykuty z kawałka karkonoskiej skały.




W drodze na Śnieżkę spotkaliśmy dziwnych paramilitarnych typów na kawałku rozkopanej, odartej ze śniegu ziemi. Co tu robili? Jakiś survival? Kawałek dalej wkurzył nas jakiś prywatny samochód, który w najlepsze jeździł po parku narodowym.
Chmury wisiały nad głównym pasmem Karkonoszy. U podnóża masywu musiała być pogoda i słońce, to było niesamowite maszerować w chłodzie i widzieć w dole pozbawiony śniegu, oświetlony promieniami słońca kontynent. Szczytu Śnieżki nie było widać. Wicher przygniatał nas do ziemi. Z trudnością posuwaliśmy się naprzód wzdłuż łańcuchów. Peleryny furkotały w powietrzu. Chwilami ciężko było zaczerpnąć oddech. Szlak był oblodzony, przydałyby się na tym odcinku raki. Zaliczyłem kilka zachwiań i jeden upadek na zmrożoną glebę. Na szczycie było pusto. Zjedliśmy obiad, bo żal było tak szybko schodzić ze szczytu. Podczas zejścia na kilka chwil odsłoniła się ośnieżona sylwetka Śnieżki, dzięki czemu mogłem zrobić trochę zdjęć. Niesamowicie wyglądała przyprószona śniegiem kosodrzewina. Naszą uwagę zwróciła też warstwa zamarzniętego deszczu, która zalegała na śniegu. Tworzyła się w ten sposób śnieżna twarda tafla, w której odbijały się refleksy słońca. Wiatr na tej wysokości zelżał i marsz stał się czystą przyjemnością. Kolejny postój w małym przytulnym czeskim schronisku Jelenka. Jeden z chłopaków spotkanych po drodze mówił, że schronisko na Okraju jest zamknięte, więc zastanawialiśmy się, gdzie będziemy spać. Informacja ta na szczęście nie potwierdziła się. Znaleźliśmy noclegi.



Chwilę pogawędziliśmy z sympatycznym właścicielem. Ale gdy już rozlokowaliśmy się w pokoju w oczy zajrzało widmo nudy. Godzina była młoda (siedemnasta). Cóż robić z dniem, w zapadającym już zmroku? Postanowiliśmy wydać resztę koron. Na Przełęczy Okraj po polskiej stronie jest samo schronisko i jeden jeszcze pensjonat. Po czeskiej – cała miejscowość, z ładnymi utrzymanymi w stylu szwajcarskim pensjonatami. Odwiedziliśmy dwie knajpy. Do gustu przypadło nam zwłaszcza Lesni Zatisi (Leśne Zacisze). Przyjemne wnętrze z kaflowym piecem. Wypiliśmy tu dwie szklanki grzanego wina. Jedno łączyło wszystkie jarzące się tego dnia po czeskiej stronie telewizory. Hokej. Wszyscy oglądali mecze krajowej ligi hokeja. To jednak zastanawiające, dlaczego Czesi mogą mieć jedną z najsilniejszych światowych lig w hokeju a nasza prezentuje się mizernie i topornie.
Dzień trzeci miał być bardziej forsowny – mieliśmy pokonać całe Rudawy Janowickie i skończyć trasę w schronisku Szwajcarka. Z tego powodu śniadanie zamówiliśmy już wieczorem i zerwaliśmy się przed siódmą. Szybko zostawiliśmy za sobą Okraj schodząc w krainę świerkowych lasów. Niebo było nieco zachmurzone, ale bez deszczu. Teraz tak naprawdę góry było dopiero widać. Celem był Skalnik, najwyższy szczyt tego grzbietu. Nie zawiedliśmy się. Niedaleko od szczytu znajdowały się grupy skalne, z których roztaczał się olśniewający widok na przedsionek Karkonoszy i Kotlinę Jeleniogórską. Tylko Śnieżka kryła się, tak jak wczoraj w chmurach. Poza grupką warszawiaków i pojedynczymi osobami nikogo w tych górach nie spotkaliśmy. Jeszcze dwie godziny marszu dzieliły nas od celu, gdy zobaczyliśmy na skraju lasu ognisko. Trzech gości ubranych po wojskowemu, tacy punkowi post-harcerze, piekło na kijach kiełbasy. Zamachali do nas przyjaźnie, więc podeszliśmy zamienić kilka zdań. Jeden, wyglądający na herszta miał przy sobie wielki nóż, a na głowie... kapelusz z piórkiem. I jakiś błysk nieprzewidywalności w oku. Gdy usłyszeli, że przyjechaliśmy aż z Trójmiasta zakomenderował, że musimy wypalić fajkę pokoju. W nasze ręce powędrowała piersiówka wypełniona aromatyczną orzechówką.
-Artur – pokaż im naszą artylerię! - powiedział jeden z nich do „dowódcy”. Artur wyciągnął coś co wyglądało jak giwera do zabijania duchów, zapakował w nią zgniłe i jabłko i... wystrzelił. Huk odbił się echem od ściany lasu, po czym zapadła cisza i usłyszeliśmy jabłko, które spadło gdzieś w listowie. Nasi przypadkowi znajomi mieli zamiar nocować w lesie. Szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu, bo rozmawialiśmy tak jakbyśmy się od dawna znali. Ta sama częstotliwość fal.


Chyba nawet w sezonie Rudawy Janowickie są trochę niedocenione. Zgodnie stwierdziliśmy, że to góry dla koneserów. Nie powalające wysokością, ale te pejzaże! W niższych partiach dominuje tu las liściasty. A teraz – 3 listopada – załapaliśmy się na resztki złotej jesieni. Las się mienił wszelkimi odcieniami żółci, rudości. Gdzieniegdzie trafialiśmy na skały o fantazyjnych kształtach, splątane z fantastyczną rzeźbą wbitych w nie korzeni. Wszelkie nasze oczekiwania przebił zamek Bolczów. Skryty w starodrzewie, wrośnięty w skały, które niejednokrotnie zastępowały mu ściany, spleciony z korzeniami i gałęźmi starych buków – był kubaturą niesamowitości. Schronisko Szwajcarka mieściło się w budynku, który miał z dwieście lat. Bliskość skałek, gdzie trenowali wszyscy sławni później himalaiści zamieniała to miejsce w mit. Na ścianach wisiały zdjęcia z himalajskich wypraw. Był też portret Wandy Rutkiewicz. Ajentka była osobą pełną ciepła, ale i – co można było wyczuć – siły. Sama kupiła sobie kilkudziesięciometrową linę i zaczęła się wspinać, skoro już te skałki są tak blisko... Jej kobiecą rękę czuć było w pokojach. Czysto i schludnie. I co ważne – ciepło. Nader mobilizującym urządzeniem były prysznice na monetę. Wrzucasz dwa złote i masz trzy minuty na kąpiel...
Rano – schodziliśmy do Trzcińska. „Sanfrantrzcińska” jak określił jeden z post-harcerzy spotkanych poprzedniego dnia. Siódma rano i śpiąca we wczesnych mgłach wieś. Stacja – pół odświeżona. Peron z unijnych dotacji. I nieobjęta dotacjami wiata po drugiej stronie torowiska pamiętająca głęboką komunę. Żal było wracać. Bo kawałek dalej zaczynały się już Góry Kaczawskie, także jeszcze nieznane. Znaczy jest powód by wrócić. Żeby w tym miejscu, gdzie opowieść się kończy, kiedyś już zacząć.

I o to właśnie chodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz