Bus
grzązł w korkach koło cmentarzy, przez kolejne wsie i miasteczka
przebijaliśmy się na Karpacz. Przed nami dwóch starych znajomych
umawiało się na wieczorne picie przywołując nazwiska
rozproszonych po emigracjach kolegów. Wchłonęła ich kolejna
miejscowość, schodzili w deszcz, który rozmazywał nasze szyby.
Zawsze nadchodzi ten moment, kiedy w autobusie wyluźnia się.
Zostaje parę osób, potem nikt. Tylko kierowca i głos wiszącego w
pustce radia. Wyczekiwanie przystanku i krok w zimno.
Bart
chciał wejść na Równię pod Śnieżką od strony Łomniczki i tym
samym, zupełnie bez wcześniejszego planowania na naszej trasie miał
stanąć Cmentarz Ofiar Gór. Kupiliśmy na stacji benzynowej znicze
i weszliśmy w świerkowy las. Po niecałej godzinie doszliśmy do
Schroniska pod Łomniczką.
-Na
Równię? Widzicie, co się dzieje? Wywieje was – skomentował nasz
zamiar Starszy, który schodził z masywu.
W
całym schronisku byliśmy tylko my, on, właściciele i dwa łaszące
się koty. Wypiliśmy browara dla kurażu. Trochę żartów na
rozgrzewkę i... już trzeba było wychodzić.
Las
skończył się i droga wiodła coraz mocniej pod górę. Wiatr nie
był silny. Nisko wisiała mgła.
Wreszcie
naszym oczom ukazały się przyprószone śniegiem głazy
Cmentarzyka. Martwym
ku pamięci – żywym ku przestrodze – sentencjonalnie
głosiła tablica. Obok widniał szereg przymarzłych do skały
nazwisk.
Bart
wyciągnął zgrabiałymi dłońmi znicz i zapalił knot. Ktoś już
tu był przed nami. Dwa ogniki jeszcze się tliły.
-Myślę,
że się nie obrażą – Bart wyciągnął piersiówkę i tabliczkę
czekolady. Zrosił ziemię wokół tablicy kroplami Finlandii i
położył obok kawałek czekolady.
-Jakby
po pogańsku, taki obrzęd dziadów...
Maszerowaliśmy
dalej. Na Równi zerwał się wicher, prawie nas przewrócił. Na
dwadzieścia minut schowaliśmy się pod powałą Domu Śląskiego.
Jirzi
dzwonił, że już jest w drodze do Vyrovki. Nie było więc co
marudzić. Szarzało. Za godzinę będzie ciemno. Ruszyliśmy
kierując się żerdziami, w mgłę.
Widoczność
na trzy metry. Zwłaszcza przy oszronionych okularach. Bart szedł
szybciej, wkrótce zniknął mi z oczu. Człapałem w twardym, sięgającym po kostki śniegu, ślizgałem się po oblodzonych
kamieniach. Ze dwa razy wstąpiłem na drewniane pomosty, latem
przerzucone nad jakimś cennym fragmentem łąki.
Zmęczenie,
nieprzespana noc już odkładały się w mięśniach. Oczy same się
zamykały, ale trzeba było iść.
Coraz
ciemniej, kurde, dlaczego ten Bart się popisuje, nie czeka?
Trasa
dłużyła się straszliwie. Ile minęło czasu pół godziny,
kwadrans? Wciąż nie było widać Lucni Boudy.
Ukazała
się wreszcie – nagle, ciemna bryła w oparach mgły. Świateł nie
było widać, drzwi otwarte, ale na parterze nie było widać wejścia
do restauracji. Barta nie było.
-Bracie,
ja tu już od piętnastu minut jestem i jem gulasz, wskakuj na górę!
- odezwał się jego głos w komórce.
Rzeczywiście.
Wystarczyło wejść po schodach i zobaczyłem jak pałaszuje wielki
talerz gulaszu i zapija czeskim piwem. Sam w wielkiej pustej sali
jadalnej.
Sam
nic nie zamawiałem. Chciałem już być w Vyrovce. Walnąć się już
gdzieś w cieple. No i Jirzi – pewnie już tam jest i czeka.
Bart
dopił piwo i ruszyliśmy. Teraz już nie wysforowywał się naprzód.
Mieliśmy jedną czołówkę, więc nie można było się rozdzielać.
Droga najpierw się wspinała łagodnie na przełączkę między
dwoma płaskimi szczytami. Że tam są - wiedzieliśmy z mapy. Bo
mgła dawała widoczność na kilka metrów. Potem zaczęliśmy
schodzić zmrożonym asfaltem. Kilka razy nachodziły nas
wątpliwości, czy jest to właściwa droga. Gdy już myśleliśmy,
że sprowadza nas gdzieś w dolinę wyłoniła się sylwetka Vyrovki.
Gdy z chłodu weszliśmy w ciepło schroniska, pierwszą postacią,
którą zobaczyliśmy był szeroko uśmiechnięty Jirzi. Mocno
uścisnął nam dłonie. Właściwie to ten uścisk dłoni, spotkanie
tu teraz zadecydowało o tym, że za cel listopadowego naszego wypadu
obraliśmy Karkonosze. Nie było łatwo się zgrać, ale jednak się
udało. Po Jirzim, pomimo tego, że skończył 69 lat nie znać było
zmęczenia, choć trafił tu przecież ledwie kwadrans przed nami
wchodząc od strony Spindlerovego Młyna.
Młody
kucharz rozlał nam po kuflu. Po siedmiuset kilometrach jazdy i kilku
godzinach marszu smakowało wyśmienicie. Byliśmy jedynymi gośćmi
na Vyrovce. Całe szczęście, że Jirzi wcześnie przytomnie
zadzwonił do schroniska, bo inaczej pocałowalibyśmy o tej porze
roku klamkę. Jedna z chwil, która nadaje życiu smak. Cały świat
pozostaje na dole. Dwa-trzy dni wolności w kalendarzu. Nawet telefon
nie zadzwoni, bo przecież nie ma zasięgu. Nic nie jest w stanie
zakłócić wieczoru a następny dzień, tak jak ten wypełniony
będzie maszerowaniem.
Jirzi
tłumaczył kutabuka na czeski, ale nie spodziewałem się, że
sam mógłby być bohaterem takiego poematu. Jirzi niczym Karel Hynek
Macha przemierzał Czechy pieszo. We wrześniu z miasta Znojmo przy
granicy austriackiej przeszedł piechotą 200 km do zamku Pecka u
podnóży Karkonoszy robiąc czterdzieści kilometrów dziennie i
śpiąc pod gołym niebem. Jeszcze w latach sześćdziesiątych
zjeździł stopem Polskę. Gdy sowieckie czołgi i ich sojusznicy z
demoludów najechały Czechosłowację w 1968 roku przebywał akurat
w Alpach. Przemierzał samotnie najdziksze rejony ukraińskich gór w
pierwszych latach samostijnej. I wiele, wiele innych wypraw odbył w
różnych krajach i dekadach.
Całe
spotkanie i nasze rozmowy wydały mi się jakieś nierealne, niemal
baśniowe. Kutabuk jest otwarty i kiedyś wchłonie ten wieczór...
Spałem
potem twardo nie przejmując się szalejącą za oknami wichurą.
O ósmej zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy z powrotem. Jirzi musiał tego dnia zejść do doliny, ale odprowadził nas w stronę granicy. Ubrany był w dość lekką kurtkę, w sweter i koszulę z flaneli, z lekkim, steranym, pozszywanym jakąś dratwą plecaczkiem na plecach maszerował dziarsko w płytkim śniegu. Nie założył nawet rękawic. Przed granicą nasze ścieżki rozeszły się. Spojrzałem za siebie - widzę go jakby to było przed chwilą – jego krępą krzepką sylwetkę na tle mgły. Zdawało się, jakby był wykuty z kawałka karkonoskiej skały.
W
drodze na Śnieżkę spotkaliśmy dziwnych paramilitarnych typów na
kawałku rozkopanej, odartej ze śniegu ziemi. Co tu robili? Jakiś
survival? Kawałek dalej wkurzył nas jakiś prywatny samochód,
który w najlepsze jeździł po parku narodowym.
Chmury
wisiały nad głównym pasmem Karkonoszy. U podnóża masywu musiała
być pogoda i słońce, to było niesamowite maszerować w chłodzie
i widzieć w dole pozbawiony śniegu, oświetlony promieniami słońca
kontynent. Szczytu Śnieżki nie było widać. Wicher przygniatał
nas do ziemi. Z trudnością posuwaliśmy się naprzód wzdłuż
łańcuchów. Peleryny furkotały w powietrzu. Chwilami ciężko było
zaczerpnąć oddech. Szlak był oblodzony, przydałyby się na tym
odcinku raki. Zaliczyłem kilka zachwiań i jeden upadek na zmrożoną
glebę. Na szczycie było pusto. Zjedliśmy obiad, bo żal było tak
szybko schodzić ze szczytu. Podczas zejścia na kilka chwil
odsłoniła się ośnieżona sylwetka Śnieżki, dzięki czemu mogłem
zrobić trochę zdjęć. Niesamowicie wyglądała przyprószona
śniegiem kosodrzewina. Naszą uwagę zwróciła też warstwa
zamarzniętego deszczu, która zalegała na śniegu. Tworzyła się w
ten sposób śnieżna twarda tafla, w której odbijały się refleksy
słońca. Wiatr na tej wysokości zelżał i marsz stał się czystą
przyjemnością. Kolejny postój w małym przytulnym czeskim
schronisku Jelenka. Jeden z chłopaków spotkanych po drodze mówił,
że schronisko na Okraju jest zamknięte, więc zastanawialiśmy się,
gdzie będziemy spać. Informacja ta na szczęście nie potwierdziła
się. Znaleźliśmy noclegi.
Chwilę
pogawędziliśmy z sympatycznym właścicielem. Ale gdy już
rozlokowaliśmy się w pokoju w oczy zajrzało widmo nudy. Godzina
była młoda (siedemnasta). Cóż robić z dniem, w zapadającym już
zmroku? Postanowiliśmy wydać resztę koron. Na Przełęczy Okraj po
polskiej stronie jest samo schronisko i jeden jeszcze pensjonat. Po
czeskiej – cała miejscowość, z ładnymi utrzymanymi w stylu
szwajcarskim pensjonatami. Odwiedziliśmy dwie knajpy. Do gustu
przypadło nam zwłaszcza Lesni Zatisi (Leśne Zacisze). Przyjemne
wnętrze z kaflowym piecem. Wypiliśmy tu dwie szklanki grzanego
wina. Jedno łączyło wszystkie jarzące się tego dnia po czeskiej
stronie telewizory. Hokej. Wszyscy oglądali mecze krajowej ligi
hokeja. To jednak zastanawiające, dlaczego Czesi mogą mieć jedną
z najsilniejszych światowych lig w hokeju a nasza prezentuje się
mizernie i topornie.
Dzień
trzeci miał być bardziej forsowny – mieliśmy pokonać całe
Rudawy Janowickie i skończyć trasę w schronisku Szwajcarka. Z tego
powodu śniadanie zamówiliśmy już wieczorem i zerwaliśmy się przed siódmą. Szybko zostawiliśmy za sobą Okraj schodząc w
krainę świerkowych lasów. Niebo było nieco zachmurzone, ale bez
deszczu. Teraz tak naprawdę góry było dopiero widać. Celem był
Skalnik, najwyższy szczyt tego grzbietu. Nie zawiedliśmy się.
Niedaleko od szczytu znajdowały się grupy skalne, z których
roztaczał się olśniewający widok na przedsionek Karkonoszy i
Kotlinę Jeleniogórską. Tylko Śnieżka kryła się, tak jak
wczoraj w chmurach. Poza grupką warszawiaków i pojedynczymi osobami
nikogo w tych górach nie spotkaliśmy. Jeszcze dwie godziny marszu
dzieliły nas od celu, gdy zobaczyliśmy na skraju lasu ognisko.
Trzech gości ubranych po wojskowemu, tacy punkowi post-harcerze,
piekło na kijach kiełbasy. Zamachali do nas przyjaźnie, więc
podeszliśmy zamienić kilka zdań. Jeden, wyglądający na herszta
miał przy sobie wielki nóż, a na głowie... kapelusz z piórkiem. I
jakiś błysk nieprzewidywalności w oku. Gdy usłyszeli, że
przyjechaliśmy aż z Trójmiasta zakomenderował, że musimy wypalić
fajkę pokoju. W nasze ręce powędrowała piersiówka wypełniona
aromatyczną orzechówką.
-Artur
– pokaż im naszą artylerię! - powiedział jeden z nich do
„dowódcy”. Artur wyciągnął coś co wyglądało jak giwera do
zabijania duchów, zapakował w nią zgniłe i jabłko i...
wystrzelił. Huk odbił się echem od ściany lasu, po czym zapadła
cisza i usłyszeliśmy jabłko, które spadło gdzieś w listowie.
Nasi przypadkowi znajomi mieli zamiar nocować w lesie. Szkoda, że
nie mieliśmy więcej czasu, bo rozmawialiśmy tak jakbyśmy się od
dawna znali. Ta sama częstotliwość fal.
Chyba
nawet w sezonie Rudawy Janowickie są trochę niedocenione. Zgodnie
stwierdziliśmy, że to góry dla koneserów. Nie powalające
wysokością, ale te pejzaże! W niższych partiach dominuje tu las
liściasty. A teraz – 3 listopada – załapaliśmy się na resztki
złotej jesieni. Las się mienił wszelkimi odcieniami żółci,
rudości. Gdzieniegdzie trafialiśmy na skały o fantazyjnych
kształtach, splątane z fantastyczną rzeźbą wbitych w nie
korzeni. Wszelkie nasze oczekiwania przebił zamek Bolczów. Skryty w
starodrzewie, wrośnięty w skały, które niejednokrotnie
zastępowały mu ściany, spleciony z korzeniami i gałęźmi starych
buków – był kubaturą niesamowitości. Schronisko Szwajcarka
mieściło się w budynku, który miał z dwieście lat. Bliskość
skałek, gdzie trenowali wszyscy sławni później himalaiści
zamieniała to miejsce w mit. Na ścianach wisiały zdjęcia z
himalajskich wypraw. Był też portret Wandy Rutkiewicz. Ajentka była
osobą pełną ciepła, ale i – co można było wyczuć – siły.
Sama kupiła sobie kilkudziesięciometrową linę i zaczęła się
wspinać, skoro już te skałki są tak blisko... Jej kobiecą rękę
czuć było w pokojach. Czysto i schludnie. I co ważne – ciepło.
Nader mobilizującym urządzeniem były prysznice na monetę.
Wrzucasz dwa złote i masz trzy minuty na kąpiel...
Rano
– schodziliśmy do Trzcińska. „Sanfrantrzcińska” jak określił
jeden z post-harcerzy spotkanych poprzedniego dnia. Siódma rano i
śpiąca we wczesnych mgłach wieś. Stacja – pół odświeżona.
Peron z unijnych dotacji. I nieobjęta dotacjami wiata po drugiej
stronie torowiska pamiętająca głęboką komunę. Żal było
wracać. Bo kawałek dalej zaczynały się już Góry Kaczawskie,
także jeszcze nieznane. Znaczy jest powód by wrócić. Żeby w tym
miejscu, gdzie opowieść się kończy, kiedyś już zacząć.
I
o to właśnie chodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz