Od
czasu, jak piszę (to jest od lat osiemdziesiątych) aktualny dla
mnie pozostaje problem, co zrobić ze swoją twórczością
archiwalną. Najczęściej nie robię nic.
W
przypadku twórczości szkolnej było to proste. Były to zeszyty
zapełnione nieco kulfoniastym pismem, często nigdy nie dokończone
dzieła urwane po kilku rozdziałach. Przygody polskich powstańców
listopadowych na Dzikim Zachodzie, za wolność „naszą i waszą”,
opowiadania wzorujące się na powieściach Longina Jana Okonia,
księżycowe przewodniki turystyczne napisane pod wrażeniem Opowieści o pilocie Pirxie, a wcześniej jeszcze: komiksy będące śladem
Gwiezdnych wojen obejrzanych w Kinie Bajka we Wrzeszczu. W
liceum, gdy byłem czytelnikiem „Nowej Fantastyki” próbki
fantasy i science fiction, zeszyty z rymowanymi wierszami ciężko
chorego nastolatka, czytającego „Nieznany Świat” i oglądającego
na przemian program „Fronda” i „Archiwum X”, zbierającego
wycinki z „Gazety Wyborczej” o wojnie w Czeczenii. W trzeciej
klasie liceum, gdy zdobyłem nagrodę za prozę w ogólnopolskim
konkursie literackim nagrodzone opowiadanie musiałem najpierw
przepisać z rękopisu. Nie wszystkie zeszyty i kartki z dawnymi "dziełami" rzecz jasna
przetrwały. Niemniej zajmowały stałe miejsce w jednej z szuflad,
więc jeśli coś zostało zniszczone, to miało zostać zniszczone.
Akt niszczenia zawsze był prosty – trzymało się w ręku konkret
i darło się postarzałe strony, w strzępy, strzępki, aby nie
dawało się odczytać całości. I do kosza. Rytualne oczyszczenie.
Nowy start.
Jeszcze
na drugim – trzecim roku studiów wiersze zapisywałem ręcznie.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych z komputera korzystałem po
to, żeby grać w Civilization albo Ufo:Enemy unknown.
Dopiero, kiedy mój brat dostał pentium, stary 386 DX stał się
moim komputerem osobistym i mogłem zacząć go traktować jak prywatną szufladę. Zacząłem przepisywać wiersze na
komputer a potem od razu tworzyć w formacie doc. Od tego czasu
jednak trudno mi mówić o jakiejś archiwizacji mojej twórczości.
Od mniej więcej dwunastu lat nie wiem ile wierszy próbowałem
napisać, ile zaginęło. Widziałem kiedyś takie komputery – na
przykład u pewnego kolegi z roku, który dziś już jest laureatem
Kościelskich. Katalogi - „wiersze opublikowane”, „wiersze
przeznaczone do publikacji”, inny katalog powiedzmy „warsztatowy”.
Inny z moich przyjaciół- poetów każdy swój tekst opatrywał
datami niczym Jacek Podsiadło, czasami zresztą w celu, by na
przykład po pięciu latach wrócić do szkicu wiersza, poprawić go,
dopisać kilka linijek i opublikować. Nie wiem, co bierze tu górę
– cnota porządku, czy ich przekonanie, że wszystko, co spływa
spod ich pióra, pardon, zostaje wklepane w Wordzie – trzeba
traktować, jeśli nie jako nie dobro narodowe, to przynajmniej osobiste. Nigdy nie byłem tak zapobiegliwy. Zaczęło się w czasach
starego Worda, kiedy tytuł pliku mógł mieć ograniczoną ilość
znaków. Nie miałem żadnego systemu tytułowania plików.
Podróżowanie po starym katalogu stawało się więc podróżą do
Nowych Aten Chmielowskiego. Wielkie było tu materii pomieszanie.
Nigdy nie wiedziałem, co znajduje się pod daną nazwą. Nie zmieniło
się to potem, gdy już nazwy mogły liczyć więcej znaków. Mój katalog,
gdzie zapisuję wiersze jest raczej koszem, z którego czasami
wydobywam publikowane później teksty. Te napisane z natchnienia
tkwią w tym koszu razem ze śmieciami, swoimi pokracznymi
nieukończonymi krewnymi, z pomysłami, z pomysłami na pomysły.
Laptop, który mam od 2009 roku jest chyba moim czwartym komputerem,
nie licząc ukochanego Commodore 64, który jednak nigdy nie służył
mi jako maszyna do pisania. O 386 DX już mówiłem. W pewnym
momencie musiałem przesiąść się na inny sprzęt; był to
pierwszy komputer z dostępem do internetu. Używałem go kilka lat.
Potem miałem jeszcze jeden. Zanim zacząłem prowadzić bloga jakieś
dwa lata pisałem coś w rodzaju dziennika. Nazywałem ten plik
„zapiskami”. Te „zapiski”, prozę, jak i wiersze z całej
dekady na obu komputerach, z czego jeden, pamiętam, miał tapetę z
Józefem Piłsudskim, szlag trafił, twarde dyski zostały zżarte
przez trojany. Nie powiem, żebym się bardzo tym zmartwił. Wbrew temu, że mam opinię osoby sentymentalnej, kiedy trzeba potrafię zostawić za sobą spaloną ziemię. Są oczywiście rzeczy, które traktuję z większą
czułością. Na pewno zbieram zdjęcia z wypraw, choć są i takie,
z których nie mam właściwie ani jednej fotografii, bo nie
posiadałem akurat sprawnego aparatu. W tym kontekście prowadzenie
bloga jest zatem czynnością pożyteczną. Część mojego życia
spoczywa na serwerach, nie mogę jej tak łatwo zgubić.
Ale
już czuję, że nie chce mi się pisać kolejnego akapitu, gdzie z
tego, co zapisałem powyżej wyciągnę jakieś wnioski. Zamiast tego
wkleję cytat z T.S.Eliota:
"Czas
teraźniejszy i czas, który minął,
Razem
obecne są chyba w przyszłości,A przyszłość jest zawarta w czasie, który minął.
Jeżeli wszelki czas jest teraźniejszy wiecznie,
Niczym okupić nie daje się czas.
Co mogło być, jest abstrakcją
I ciągle trwa jako możliwość
Jedynie w czasie spekulacji.
Co mogło było być i to, co było,
Jeden ma kres, teraźniejszy wiecznie.
Echo stąpania dudni nam w pamięci
Przejściem, w któreśmy sami nie wchodzili nigdy,
Ku drzwiom zamkniętym, których nie otwieraliśmy nigdy,
Do różanego ogrodu. Tak echem w pamięci
Są wam i moje słowa.(...)”
(T.S. Eliot, Burnt Norton, tł. Czesław Miłosz)
Dobranoc Państwu.
Fajnie napisane. Pozdrawiam i gratuluję.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.
OdpowiedzUsuńBardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń