niedziela, 4 maja 2014

Jakby o wypadzie na Wysoczyznę Elbląską, ale nie do końca

Od Wysoczyzny Elbląskiej byłem do tej majówki odległy o sto kilometrów i dwanaście lat. Trafiliśmy tu z Phantomem w listopadzie 2001 roku. Został z tego wypadu ten fragment Kutabuka:

i poznała nas również Wysoczyzna Elbląska
wąwozy Bażantarni, stary dąb w Kadynach
i chlupot zalewu w Tolkmicku po zmroku
listopadowa godzino w Tolkmicku wracam do ciebie
do bezczasu, pauzy, oczekiwania.

Dokąd był więc ten majówkowy wypad? Na Wysoczyznę, w przeszłość? Nie trzeba precyzować. Oczywiście są podróże, które niejako zagarniają nową przestrzeń. Przynoszą nowe obrazy. Tyle, że liczba obrazów, które wchłaniamy w siebie jest ograniczona. W którymś momencie zawsze coś zaczyna przypominać coś. Pogoń za nowymi obrazami niczego nie przynosi, niczego w nas nie zmienia. Ruch wyobraźni czasem jest większy, gdy kilka z nich nakłada się na siebie. Wysoczyzna należy do tych moich „osobistych” miejsc. Pamiętam swój pierwszy zachwyt „górskością” jej przylegającego do Zalewu Wiślanego krajobrazu. Najwyższy punkt na Wysoczyźnie ma niespełna dwieście metrów, ale przecina ją wiele głębokich jarów, których stoki są bardzo strome. Najpiękniejszy fragment to okolice Suchacza i Kadyn. Czerwony szlak prowadzi małymi stromymi ścieżynkami, przecina strumyki, w górę, w dół, w górę, w dół, gdzieś w prześwitach między drzewami mignie Zalew… We wsiach u podnóża zachowało się dużo starych budynków, to miejsce, gdzie można pofantazjować jak wyglądał tu świat w czasach czerwonej cegły, jak wyglądała sepia zanim stała się sepią.



Sprzed dwunastu lat przywiozłem stamtąd (między innymi) listopadową godzinę w Tolkmicku. Co teraz? Obrazy kwitnących sadów w okolicach Suchacza. Rozmowę z przygodnie poznanym Krzysztofem i zupę, którą mnie poczęstował wraz z opowieściami o jeżdżeniem za Lublin z meblościankami w latach dziewięćdziesiątych. Biwak na piaszczystej ścieżce w młodniku. „Kiedy ranne wstają zorze” wygrywane z wieży kościoła o szóstej rano słyszane w lesie. Trabancik jadący do ślubu. Niespójność mapy z fałszywym kilometrażem i „rozciągnięcie przestrzeni”. Ropuchę i panoramę Fromborka. Jak trafić do wsi bocianów. Dlaczego plaża w Suchaczu kojarzy mi się z Albanią. To takie hasełka, „zaczepy”. Nie chcę tworzyć coś na wzór „zapisu nutowego”. Czegoś, co sparaliżuje opowieść.



Zdarzało się, że gdy chciałem coś opowiedzieć, ktoś mnie uświadamiał, przecież to opisałeś, czytałem/czytałam. Czytali wcześniej wiersz, notę na blogu. Czułem się jak nabity na szpilkę motyl. Ktoś, kogo ogląda się już tylko w gablotkach. Zamiast radości opowiadania, dzielenia się wrażeniami oswajałem się z tym, że poza tekstem nie istnieję. Paradoks: można pisać coraz lepiej a towarzysko czuć się coraz gorzej i mieć mniej do powiedzenia.  Nie o to chodzi, żeby coś napisać, zamknąć, żeby ludzie czytali ten coraz bardziej martwy z miesiąca na miesiąc zapis. Ale o to żeby więcej być. Kiedy pisanie zaczyna odbierać bycie, trzeba przestać pisać.


2 komentarze:

  1. ostatni akapit.. mam podobną myśl, kiedy tak się przyglądam piszącym i mnie, choć tak szumnie się nie nazwałabym.
    świetnie i mądrze napisane. dziękuję

    OdpowiedzUsuń
  2. Taka specyfika czasów, że niezależnie od tego, czy zajmujemy się literaturą, przez portale społecznościowe, blogi istniejemy jakby podwójnie:) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń