Opowieści o dzikim wnętrzu kraju już zdążyły się pokryć
kurzem. Niewiele więc zaznałem tu dzikości, co znaczyło: byłem kimś przez
miejscowych oswojonym. A to miejscowi decydują o tym, czy czujesz się
podróżnikiem, czy turystą. Nie ma tu
brzydkich miejsc. Dzień po dniu idzie się w słońcu rozświetlającym krajobrazy olśniewające
jak z egzotycznych pocztówek. Prawie
brak tu zwartych wsi – bywało, że przejdziesz przez całą miejscowość i nie
spotykasz nikogo. Po paru dniach, gdy doszedłem do Niksić, drugiego pod
względem wielkości czarnogórskiego miasta, czułem się jak w wielkiej metropolii.
Bo były tu wieżowce i samoobsługowy market, puby i wszystko, co miejskie. Wspaniali,
spokojni ludzie. Przyjaźni kierowcy. Żadnych stresujących sytuacji, co najwyżej
przejdziesz się sto metrów ramię w ramię z pijaczkiem, który jak ekscentryczny
kibic podczas kolarskiego touru próbuje
dotrzymać ci kroku. Najbardziej rozczulały mnie wiejskie sklepiki. Można było w
nich kupić tylko napoje. Sprzedaje się tu tylko to, co trzeba kupować. Czasem
był to maciupki kiosk, czasami puste pomieszczenie z kontuarem. Idealna
imitacja rzeczywistości z niewielką liczbą interaktywnych elementów. A wokół
cisza, bezruch, intensywność tej ciszy. Nawet psy śpią w budach, bo nie chce
się im szczekać w upał. I szedłem sobie tak i szedłem . Aż doszedłem. Czarnogóra
jest mała. Dziewięć a w zasadzie siedem dni, 260 kilometrów i… kraj się urwał
jednym z najpiękniejszych widoków, jaki można sobie wyobrazić. Staje się kilometr
ponad migotliwą płaszczyzną wrzynającej się w góry zatoki. Dalej, za półwyspem, widzisz rozlewający się szeroko Adriatyk.
Czego chcieć więcej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz