Wiersze na piętrze, Sopot, Dworek Sierakowskich 21 maj 2013. Od lewej Krzysztof Kuczkowski, Artur Fryz i autor bloga.
Głos
Artura usłyszałem po raz pierwszy przez telefon. Musiało to być jakoś w 2006
roku, informował, że mój debiutancki tomik otrzymał jedną z nagród w Złotym
Środku Poezji. Dziś Artur Fryz jest pamiętany w pierwszym rzędzie jako twórca tej
nagrody i tego festiwalu. Do niewielkiego Kutna co rok u progu lata zjeżdżali
poeci z całej Polski. Nie lubię imprez literackich – tych zjazdów kółek
wzajemnej adoracji podminowanych skrywaną niechęcią i ego mówiącym ja, ja, ja, ale
do Kutna lubiłem przyjeżdżać zawsze. Wywiozłem stąd zarówno przyjaźnie, jak i pojedyncze spotkania – są osoby, które widziałem w życiu raz albo dwa, ale
pozostają w życzliwej pamięci. Przez Kutno właśnie. Wyjątkowość Artura było
widać szczególnie podczas tego typu spotkań, nie tylko w Kutnie, ale
gdziekolwiek, gdzie się pojawił. Był to człowiek – nie będzie w tym górnolotnej
przesady – pewnej misji. Kochał poezję i wiele uwagi poświęcał innym piszącym.
Zbliżał ludzi. Przy tym wszystkim pozostawał samoswój, wyrazisty. Był antytezą
osobników bez właściwości, kręgosłupów i zasad.
Gdy
myślę o jego twarzy, widzę na niej wypisaną dobroć i melancholię. Miał za sobą
wiele ciężkich osobistych doświadczeń, niósł w sobie przepaść, ale pamiętam go też śmiejącego się. Jak śmiał
się z całej duszy i jak uśmiechał się smutno. Był człowiekiem uważnym.
Najcenniejszym prezentem, jaki otrzymałem od niego jest wiersz z dedykacją. Niech to będzie poezja piłki nożnej. Pamiętam
dokładnie moment, który go zrodził. To było podczas mundialu w Niemczech. Oglądaliśmy wtedy w knajpie koło Kutnowskiego Domu Kultury mecz
ćwierćfinałowy mistrzostw świata – Brazylia przegrała z Francją 0:1. Łatwo to
można sprawdzić w Internecie – był 2 lipca 2006. Było wiele osób, ale najwięcej
czasu spędziliśmy obaj wtedy w gronie – Wojciech Wencel, Miloš Doležal,
Jaroslav Šubrt. Rozmowy o poezji mieszające się w
upalny dzień z rozgrywającym się obok meczem, i tę właśnie aurę Artur utrwalił.
Piłka nożna dźwiga w tym wierszu poezję a poezja piłkę nożną. Fryz był wolontariuszem, komiwojażerem poezji. Traktował to jak służbę. Ale przede wszystkim był sam poetą, który miał coś do powiedzenia. Prawda, którą zawarł w wierszu o futbolu odnosi się do wszystkich poetów. I tych, którzy rozgrywają swoje
mecze na Santiago Bernabeu i tych, co na Łazienkowskiej i tych, którzy kopią
piłę na zwykłym orliku. Jeśli już wychodzisz na boisko daj z siebie tyle, ile
możesz. Nie oszczędzaj się. I pamiętaj, że piłka to gra zespołowa. To spotkanie
z Innym. Tym, który dogrywa ci piłkę, ale i tym, którzy walczy z tobą bark w
bark.
to będzie poezja
jeśli będziemy ze sobą
próbowali być
i po meczu wymienimy się
spoconymi koszulkami
ciałem i krwią
piekłem i niebem
słowem
wszystkim
co nie pasuje
wszystkim
nawet wynikiem
W
maju 2013 Fryz odwiedził mnie w Gdyni na Morskiej. Miał kilka spotkań
autorskich, z których jedno – w Dworku Sierakowskich prowadziłem. Zjedliśmy
szybki obiad, po czym zapytał czy nie pożyczyłbym mu jakiejś koszuli. Nie
chciał na spotkanie iść w przepoconej. Życie dopisało więc do jego wiersza
zakończenie, mieliśmy zamienić się koszulami. Otworzyłem szafę, ale jestem
szczupły Artur zaś miał sylwetkę słuszną - dość pękatą. Żadna z koszul nie
wchodziła na niego. Łatwiej było nam się wymienić imieniem niż koszulą. W końcu
znaleźliśmy jedną – starą czarną dżinsową po moim ojcu. Ta pasowała na
niego. Ale gdy już Artur ją założył stwierdził, że ma
zepsuty zatrzask. Ostatecznie poszedł więc na wieczór w swojej własnej. Własne losy można nawzajem przymierzać, ale nie można ich
ponieść. Tak czytam dziś ten wiersz. Gdy wymienimy się wszystkim, nawet tym, co
nie pasuje, wtedy spotkamy się naprawdę.
Dokładnie
rok temu – tuż przed Wszystkimi Świętymi rozmawiałem z Arturem po raz ostatni.
To była bardzo krótka rozmowa. Artur pytał, czy wysłałem umowę o dzieło, żeby
rozliczyć antologię. Był to chyba drugi albo trzeci monit z jego strony, bardzo
na tym mu zależało. Domykał sprawy?
Książkę Fryza Czytanie z księgi świętego
Kłapouchego bardzo lubię. To jest tak, że mamy w swoim życiu swoich
świętych, z których każdy ma inny charyzmat. Jest więc święty Puchatek i święty
Prosiaczek, święty Tygrys, święty Królik i dobrze jest czasem mieć świętych
Krewnych i Przyjaciół Królika. No i oczywiście jest święty Kłapouchy. Fryz
pozostanie na zawsze dla mnie świętym Kłapouchym, który mieszka gdzieś na
obrzeżach mapy w zakątku ponurym i smutnym. Był jak ta postać z dziecięcej
książki, gdy wycofywał się na obrzeże śmiechów i gwarów, zapadnięty gdzieś w swoich rozmyślaniach albo zmęczeniu. Takie wrażenie sprawiał, gdy widziałem go po raz ostatni w Sopocie, rok temu, w
październiku.
Artur był też moim znajomym na facebooku. Nie rozmawialiśmy za
pośrednictwem tego medium wiele, ale poczułem niedawno potrzebę, żeby poczytać
tę zwykłą korespondencję. Okazało się, że jest to niemożliwe. Po śmierci Artura
profil został zlikwidowany a wraz z nim zniknęło wszystko, co Fryz napisał w
wiadomościach. W naszym dialogu pozostały tylko moje wypowiedzi i kwestie, w
miejscu wypowiedzi Artura pojawia się komunikat, że to spam. Rozmawiam więc tam... sam ze sobą.... Zniknęło nawet to, co kiedyś faktycznie powiedział. Nie można do tego wrócić.
Trzeba
się spieszyć, żeby zdążyć się spotkać i naprawdę porozmawiać. Ale rozmawiać
można nie tylko z żywymi. Z umarłymi też. Jedni wierzą, że zmarli słyszą nasz
głos, inni twierdzą, że śmierć to ostateczny koniec. Ale niezależnie od tego
mamy wobec nich zobowiązania. Bo obojętnie, czy są gdzieś, czy nie ma
ich nigdzie, są jeszcze w naszym umyśle, jest pamięć o ich ruchach, gestach, odbicie oczu, jest echo ich głosów, zapadłe w nas tak, jak światło dalekich gwiazd, których
już – w chwili gdy je widzimy na niebie – nie ma.
Więc dzisiaj też jest czas, żeby mówić: Arturze,
dzięki, że byłeś, jesteś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz