Uwielbiam
Cieszyn. Jego biegnące w górę i w dół ulice, zaułki. Czarny Chodnik, Doktora Michejdy,
Zamkowa, Stroma, Kiedronia… Zawsze obiecuję sobie, że wrócę tu jako flaneur a
nie górski turysta z całym majdanem na plecach. I zawsze nie mam czasu, zawsze
tylko godzina urwana w biegu ze stacji na stację, z Cieszyna do Tesina . Z
Polski do Czech. Albo z Czech do Polski. To prawie dwa kilometry. Albo
dosłownie krok. Wchodzisz na most nad Olzą i już jesteś po czeskiej stronie
miasta, po drugiej stronie lustra.
Zwykle
ruszaliśmy na południe z Bartem we Wszystkich Świętych, teraz jednak długi
weekend wypadł 11 listopada. Plan powstał już podczas zeszłorocznego wypadu w
Jeseniki. Lata mijają coraz szybciej a my znów w pięknym lesie bukowym, na
podejściu pod Javorowy od strony
Vendryne. Liście sięgające do pół
łydki i mgła osiadająca na okularach. Listopadowe schroniska świecą ciemnymi
pustkami. Słychać tu wyraźnie każdą myśl, która nie jest ścigana przez terminy
i telefony. Śmialiśmy się, że jedziemy na znane z podręczników Zaolzie. Witały nas dwujęzyczne nazwy ulic. W chacie
na Javorowym w pustej jadalni przeglądaliśmy stare albumy. Szkaradziejstwo
architektury z ery dojrzałego Husaka albo środkowego Gottwalda. Ale były też piękne
zdjęcia z gór i publikacje nowe – dwujęzyczna książka Stanisława Zahradnika o
wsi Ropica. Pochłonęły mnie tabelki o składzie narodowościowym i wyznaniowym miejscowości.
Nawet pobieżne kartkowanie dawało pojęcie o historii tych ziem. Ciekawe
były widoczne tu narodowościowe szwy: „Zdecydowana większość miejscowej
ludności polskiej witała zmianę jako wyzwolenie spod władzy czeskiej. Z drugiej
strony 12 rodzin, ogółem 75 osób narodowości czeskiej dobrowolnie, w większości
wypadków pod przymusem opuściło Ropicę i udało się do Czechosłowacji” (to o
roku 1938). O 1920 zaś: „Po niedużym ubytku na początku tego okresu spowodowanym
dobrowolną lub wymuszoną emigracją niektórych mieszkańców wsi do Polski,
później nastał szybki wzrost spowodowany przede wszystkim napływem osób z Moraw
i Czech”. Zawsze mogłeś opuścić swój dom dobrowolnie. A jak nie, to na wszelki wypadek pozostawał przymus. Gdybym miał wskazać, co jest najcenniejszego w naszych czasach, odpowiedziałbym: Schengen. Otwarte granice.
Następnego dnia startujemy o 7.30 rano, początkowo trafiamy na ciężki odcinek, rozjeżdżone błoto w czeluściach
świerkowego lasu. Przedzieramy się przez powalone pnie i kleiste wyspy wśród
kałuż. Na szczęście potem droga się poprawia, przejaśnia się i wychodzi słońce.
Koło chaty Slavić rozpościera się rozległa polana i emanujące światłem widoki.
Lśnią się jeszcze resztki wczorajszego deszczu na żwirówce. Bardzo dużo ludzi z
psami spotykaliśmy w tych górach, były to wręcz rewiry psiarzy najrozmaitszych - pełen przegląd ras, nie wyłączając kundelków.
Dla psów wstęp do schroniska jest wzbroniony, szczekające czworonogi tkwiły więc poprzywiązywane do drogowskazów i plenerowych stolików. Zjedliśmy wczesny
obiad. Wnętrze chaty kusiło, żeby pobyczyć się tu dłużej, ale trasa tego dnia
liczyła trzydzieści kilometrów, co przy krótkim dniu oznaczało zahaczenie o
zmrok. Trzeba było ruszać.
I
dotarliśmy do granicy czesko-słowackiej. Szeroki dukt leśny snuł się wzdłuż grzbietu. Aż do
kompleksu narciarskiego koło Białego Kriża. Widok był wspaniały, jeśli tylko odwróciło
się tyłem do upiornych późnokomunistycznych kubatur. W lasku zapaliliśmy znicz
przy niewielkiej kapliczce, minęliśmy też biały krzyż, który dał nazwę temu
miejscu. Piękny, rzeźbiony, przewiązany dużym różańcem. Z polan, które
przecinaliśmy raz po raz otwierały się widoki na Łysą Horę. Jest to szczyt formatu Turbacza – 1324 metry. Internet będący skarbnicą bezużytecznych
wiadomości informował, że swego czasu Łysa Hora była najwyższym szczytem Protektoratu
Czech i Moraw. Jej wierzchołek był naszym celem – odkryty, ze stacją
meteorologiczną na szczycie górował nad otoczeniem. Grupa „studentów 68”, jak nazywaliśmy sobie napotkanych dziarskich starszych ludzi pokazała nam szczególnie
efektowną vyhlidkę. Ostatni odcinek podejścia pokonaliśmy szosą.
Na
górze – fukało (wiało). Pojawiła się też mgła. Dobrze było schować się w
jadalni schroniska.
Byliśmy
tam tylko my i pani za barem. Wtedy stanął w drzwiach, zakapturzony. Na nogach
miał kalosze, w ręku dużą starą latarkę. Wiek na oko pięćdziesiąt kilka lat. Spokojna
pogodna twarz perfekcyjnej dobroci. Gdy już odtajał i stanęło przed nim piwko poświęcił nam trochę uwagi.
-Chłopcy
spróbujcie tego - postawił przed nami
kielonek brązowej nalewki – To beskidzki czaj, bardzo mocne 52 procent.
Pierońsko
to było dobre. Ale nie mogliśmy potem znaleźć tego w żadnym sklepie.
Był
pracownikiem stacji meteorologicznej. Sam na sam z wiatrami, przyrządami i ciszą.
Nie wiem jak miał na imię. Niech więc tu wystąpi jako Latarnik.
-Jeździłem
sporo po górach, znam to. Za komunizmu pojechaliśmy z klubem na Kaukaz. Byłem
też w Bułgarii, Riła, Pirin. Ciężko było wyjechać, cała masa pozwoleń była
potrzebna. I w Polsce byłem, ale przez przypadek. Zgubiliśmy się na biegówkach,
zajeżdżamy do gospodarstwa a tu… Polska. Pani nas poczęstowała herbatką, ale
złapała się za głowę. Jezus Maria! Straż graniczną mi tu ściągniecie, trafią tu
po śladach! Ale mieliśmy farta. Wiatr zawiał ślady i bez problemu wróciliśmy do
Czechosłowacji.
A
potem, po rewolucji – pamiętam, tak dokładnie powiedział „po rewolucji”,
zabrzmiało to jak odblask naprawdę dawnych dziejów – jeździliśmy w wyższe góry,
bo latka przecież lecą. Wszedłem na Mont Blanc, byłem w Nepalu…
Ktoś
taki jak Latarnik jest jak cenna książka w antykwariacie, której grzbiet widzisz, możesz
nawet przeczytać co jest napisane na skrzydełkach okładki, ale nie masz szans
jej kupić, przeczytać. Wiesz jednak, że ten człowiek to biały kruk.
Trzeciego
dnia naszym celem był Smrek. Niewiele niższy od Łysej Hory od strony wschodniej
wyglądał potężnie, bo doliny są tu głębokie i niezamieszkałe. Podobno bywają tu
jedyne w Czechach niedźwiedzie. W niższych reglach, gdy ustąpiły świerki, znów
czekał nas las bukowy. Spomiędzy pni widać było taflę sztucznego jeziora. Na
tamie zrobiliśmy krótki popas. Jakaś sympatyczna pani chciała zabrać nas mikrobusem do Ostravy. Czekało nas jednak jeszcze kilkukilometrowe podejście. Takie atrakcje tylko w
Czechach – wspinasz się ścieżką wiodącą przez świerkowy bór, żeby natrafić na
kupę kamieni, która okazuje się pomnikiem Johna Lennona. Były to dość żałosne
resztki po prawdziwym pomniku postawionym tu w 1982 roku. Jak wyglądał przed
laty pokazywała kserówka w przemoczonej plastikowej koszulce wsunięta między
kamienie. Smrek jest szczytem dość dzikim, dlatego nieraz za czasów komunistycznych spotykali się tu
dysydenci. Niedaleko od pomnika Lennona stał, pozostający w dużo
lepszym stanie, pomnik Jana Palacha. Gdy
już osiągnęliśmy wierzchołek Smreka mało nie padliśmy ze śmiechu. Na słupie
oznaczającym szczyt ktoś przymocował skradzioną tablicę przystankową, rzecz
jasna żaden autobus na tej „zastavce” w dzikich ostępach się nie zatrzymywał.
Nasza trasa wiodła nas teraz do Ostravic. W
tej miejscowości jest dużo zachwycających swoją naturalnością starych
drewnianych domów. W małym markecie postanowiliśmy wydać resztę koron – na zapasy
rumu i kofoli. Ekspedientka wskazała nam też drogę do „ubytovania” –
zakwaterowanie znaleźliśmy w skrytym wśród niewielkich bloków hotelu robotniczym. Warunki panowały tu skromne, taka czysta obskurność, w której
sympatyczna pani z recepcji pyta, czy potrzebujesz wi-fi. W pokoju za 200 koron
mieliśmy nawet telewizor. Bufet pozostawał czynny od 5.15 do 8, ponieważ wtedy właśnie
robotnicy wychodzą do pracy. Nasz pociąg do Polski odjeżdżał tuż przed siódmą,
więc nie zdążyliśmy z niego skorzystać. Ale gdybyśmy zdążyli czekałaby nas
niezidentyfikowana zupa (polevka) i parówki. Zaczęliśmy od spłukania z siebie
trzydniowych potów. Krzątaninę przerwało nam surrealistyczne wydarzenie.
Zapukał do naszego pokoju facet, który miał naprawić zepsuty zamek. Manipulował
coś przy nim drucikiem. Co jeszcze dziwniejsze – zrobił to skutecznie. Teraz
mogliśmy już zamknąć pokój i iść do miasteczka. Było całkiem wygasłe, zero
ludzi. Z trudem znaleźliśmy przyjazną gospodkę, gdzie piliśmy piwo Zbój i
raczyliśmy się żeberkami oraz utopenci. Bart wprowadził mnie w błąd mówiąc, że
to coś z ogórkami. Owszem, było to coś w marynacie – kiełbasa jakby w soku z
kiszonych ogórków. Znakomity zestaw. Na zagrychę po ćwierć kilo żeberek. Ale po
trzech dniach wędrowania wtrząchnąłem wszystko.
Rano cichutki czysty pociąg. Dużo młodzieży jadącej do szkół. Przez różne Frydki-Mistki przedostaliśmy się z powrotem do Cieszyna. Znów przekroczyliśmy lustro. Gdy w Cieszynie pytaliśmy o drogę do dworca autobusowego pierwszego napotkanego przechodnia ten rozłożył bezradnie ręce: "Ja nevim, jsem Ceh". Potem jeszcze napotkaliśmy kaplicę na dworcu w Częstochowie, maszerujący ulicami pochód łysych skandujących "narodowa Częstochowa", jakby w tym monoetnicznym państwie funkcjonowały jakieś groźne mniejszości.W PKP do Gdyni nawet dostaliśmy miejscówki. I to było najdziwniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz