Ten
moment, gdy trzyma się w ręku swoją właśnie wydaną książkę zawsze ma w sobie ślad
tej dawnej młodzieńczej ekscytacji. Byłbym nieszczery, gdybym udawał, że ta prawidłowość mnie nie dotyczy. Jeśli jednak zostawiło się za sobą tych książek już kilka,
to się wie, że samo posiadanie pachnącego druku nie jest celem. Są co
prawda masturbanci, komiwojażerowie – dla których z chwilą, gdy zobaczą się
wydrukowanych w określonej ilości egzemplarzy, zaczyna się najważniejsze - szał
konsumpcji swojej własnej książki, teatr bycia autorem. W tym układzie pisanie
jest tylko dodatkiem, żeby utrzymać się na powierzchni. Już dobre parę lat temu
uznałem, że pisanie 5-6 wierszy rocznie, to nie powód, żeby być na "towarzyskim" etacie. Szkoda na to czasu.
Pisanie
to nic więcej jak jeszcze inna życiowa czynność, jak oddychanie, maszerowanie.
Wydanie książki przypomina zdobycie jednego ze szczytów wyrastających z
wysokiej grani. Widok stąd jest rozległy. Widać to, co się przeszło i to, co
dopiero przejść trzeba. Ale gdy trzymamy w ręku książkę już jesteśmy kawałek za
szczytem, już schodzimy, by za jakiś czas znów podjąć wspinaczkę. Książka
wydana jest tak naprawdę nagrobkiem; pieczęcią na przeszłości, punktem
orientacyjnym. Puls pisania jest już wtedy gdzie indziej. Gdzie? Okaże się za
lat kilka.
Wydałem zbiorek wierszy, które pisałem dawno,
czasem tak dawno, że trochę już obcy jestem dla siebie. I dobrze. Część z nich
przeżyłem już wielokrotnie, gdy koncertowaliśmy z Kutabukiem. Tomik jest
załączony do najnowszego numeru „Toposu”, który jest już w Empikach. Teraz
wydarzyć się może wszystko łącznie z tym, że przestanę pisać wiersze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz