sobota, 29 sierpnia 2015

W Wiedniu

Wiedeń jest mały. No tak, co znaczą niespełna dwa miliony przy dwudziestu, takiego - dajmy na to -Stambułu. Wiedeń nie jest już jedną z wielkich europejskich stolic. Tak jak zmalała Austria, tak skurczył się nieco i Wiedeń. Jakby zamienił się w trochę większe, rzetelne, spokojne miasto wojewódzkie. Miasto mające w sobie uniwersytecki posmak, nieokreśloną nostalgię snującą się po uliczkach i klombach. Co rusz trafia się na dom kogoś wielkiego, tu Mozart, tam Haydn. Dorożki czekają na Japończyków. Obraca się tarcza starego zegara w obiektywie turystów. Idą – z tymi różdżkami, na końcu których umieścili smartfony. Przeglądają się w nich, wrzucają selfie na facebooka, są cały czas po drugiej stronie ekranu. Ale są też momenty wyłamujące się grotesce. W parku, przy pomniku kompozytora, nie wiem już którego, zatrzymuje się chiński chór. I zaczynają śpiewać – jak na koncercie. Słucha ich kilku emerytów, którzy przycupnęli na ławkach. Nie przyrządzajmy jednak folderowych wiedeńskich obrazków – bo przecież pierwszy obraz zapisany w pamięci po wyjściu z pociągu – to muzułmanki jedzące lody. I myśl – jednak go zdobyli! Kto? Obcość osiadła na stałe w Wiedniu. I Wiedeń mniej ortodoksyjno-europejski się stał, rozmył się trochę, zmiksował. Taki zresztą wydaje się ciekawszy, ma w sobie jeszcze jakąś nieopowiedzianą opowieść.


Nie wchodzę do muzeów, jestem tu tylko przejazdem, co zresztą za korzyść z samotnego oglądania obrazów – choćby był tu na czasowej wystawie Rembrandt, Picasso, Monet. Gdy pożyje się trochę, zna się mechanizm zapominania. To coś, czego nie znałem będąc jeszcze licealistą – wtedy myślałem, co zobaczę, będzie już na zawsze moje, będzie jak wczoraj. Gówno prawda, wycieka, uchodzi, umyka. I sam dla siebie piszę, żeby nie zapomnieć. Flanowanie więc. Poddanie się czasowi, surfowanie z ulicy na ulicę, z parku do parku, spod pałacu na trotuar wychodząc. Jedzenie w chińskim barze, obczajone krany z wodą pitną. W tym upale to ważne. Nie ma skarp nad Dunajem, niskie tu są brzegi. Ale… Wienier Prater! Wielka aleja kasztanowców, cudnie tu musi być jesienią. Pobliski lunapark i to dziwne doświadczenie– ulotność, fasadowość wesołomiasteczkowej dykty połączona z wrażeniem trwania, jakiejś staroświeckiej kiczowatej ludyczności.

Oczywiście – odzywa się też ten Polak wyuczony w szkole, który zna kierunki świata, który wie, co i jak do ojczyzny się odnosi. Pamiętaj – to jest stolica zaborcy! I patrzę na Hofburg, myśląc jak malutki przy nim jest Zamek Królewski albo Wilanów. Ale i to tutejsze imperium padło. Chyba nie było takie do końca złe – ktoś tam do niego tęskni. A gdy rozmawiałem z rodakiem, który pracował tu jako woźny – gdy słuchałem, jak narzekał, że mógł nie wyjeżdżać z Polski, pomyślałem, że tęsknił za tym Wiedniem, który jeszcze za komuny mógł być ziemią obiecaną. Podzielałem jego żal. Na polskich buraków, którzy nocują za w tym mieście za dwadzieścia euro i mają się za jakieś wielkie paniska.


Było już po zmroku, gdy oswoiłem to miasto i uznałem za przyjazne. Trafiłem na kwartał muzeów, gdzie na wygodnych kamiennych siedziskach zalegali młodzi ludzie. Część przesiadywała w oficjalnych ogródkach, ale druga grupa przyszła tu ze swoim alkoholem i siadali tu  także wprost na chodniku, na murkach i schodach, śmiali się, rozmawiali, pili wino, grali w szachy. Wszystko odbywało się w spokoju, który nie zmierzał w stronę pijackiego darcia mordy. Był relaks, ale nie było hulaszczo. Gdy ruszyłem na rozległy trawnik niedaleko pałacu cesarzy, zastałem tam też luz, jakiś polowy klub, didżeja, taki beczkowóz z muzyką i kilka młodych ciał podrygujących w rytm na chodniku. Kawałek dalej, na trawie - koce, kobiety z niemowlętami na rękach, w tym ciepłym letnim wieczorze. Otworzyłem puszkę piwa. 


Było ok, ale byłem tu tylko przejazdem i uśmiechałem się do swojego jeszcze nieznanego mieszczącego się w drodze celu. Nie przyjechałem do Wiednia. Przyjechałem tu po drodze. Ale kiedyś może do samego Wiednia też przyjadę. I też będzie dobrze. 

1 komentarz: