Wiedeń jest mały. No tak, co znaczą
niespełna dwa miliony przy dwudziestu, takiego - dajmy na to -Stambułu. Wiedeń
nie jest już jedną z wielkich europejskich stolic. Tak jak zmalała Austria, tak skurczył się nieco i Wiedeń. Jakby zamienił się w trochę większe, rzetelne,
spokojne miasto wojewódzkie. Miasto mające w sobie uniwersytecki posmak,
nieokreśloną nostalgię snującą się po uliczkach i klombach. Co rusz trafia się
na dom kogoś wielkiego, tu Mozart, tam Haydn. Dorożki czekają na Japończyków.
Obraca się tarcza starego zegara w obiektywie turystów. Idą – z tymi różdżkami,
na końcu których umieścili smartfony. Przeglądają się w nich,
wrzucają selfie na facebooka, są cały czas po drugiej stronie ekranu. Ale są
też momenty wyłamujące się grotesce. W parku, przy pomniku kompozytora, nie
wiem już którego, zatrzymuje się chiński chór. I zaczynają śpiewać – jak na
koncercie. Słucha ich kilku emerytów, którzy przycupnęli na ławkach. Nie
przyrządzajmy jednak folderowych wiedeńskich obrazków – bo przecież pierwszy obraz zapisany
w pamięci po wyjściu z pociągu – to muzułmanki jedzące lody. I myśl – jednak go
zdobyli! Kto? Obcość osiadła na stałe w Wiedniu. I Wiedeń mniej
ortodoksyjno-europejski się stał, rozmył się trochę, zmiksował. Taki zresztą
wydaje się ciekawszy, ma w sobie jeszcze jakąś nieopowiedzianą opowieść.
Nie
wchodzę do muzeów, jestem tu tylko przejazdem, co zresztą za korzyść z
samotnego oglądania obrazów – choćby był tu na czasowej wystawie Rembrandt,
Picasso, Monet. Gdy pożyje się trochę, zna się mechanizm zapominania. To coś, czego
nie znałem będąc jeszcze licealistą – wtedy myślałem, co zobaczę, będzie już na
zawsze moje, będzie jak wczoraj. Gówno prawda, wycieka, uchodzi, umyka. I sam
dla siebie piszę, żeby nie zapomnieć. Flanowanie więc. Poddanie się czasowi,
surfowanie z ulicy na ulicę, z parku do parku, spod pałacu na trotuar
wychodząc. Jedzenie w chińskim barze, obczajone krany z wodą pitną. W tym upale
to ważne. Nie ma skarp nad Dunajem, niskie tu są
brzegi. Ale… Wienier Prater! Wielka aleja kasztanowców, cudnie tu musi być
jesienią. Pobliski lunapark i to dziwne doświadczenie– ulotność, fasadowość wesołomiasteczkowej dykty połączona z wrażeniem trwania, jakiejś staroświeckiej
kiczowatej ludyczności.
Oczywiście
– odzywa się też ten Polak wyuczony w szkole, który zna kierunki świata, który
wie, co i jak do ojczyzny się odnosi. Pamiętaj – to jest stolica zaborcy! I
patrzę na Hofburg, myśląc jak malutki przy nim jest Zamek Królewski albo
Wilanów. Ale i to tutejsze imperium padło. Chyba nie było takie
do końca złe – ktoś tam do niego tęskni. A gdy rozmawiałem z rodakiem, który
pracował tu jako woźny – gdy słuchałem, jak narzekał, że mógł nie wyjeżdżać z Polski,
pomyślałem, że tęsknił za tym Wiedniem, który jeszcze za komuny mógł być ziemią
obiecaną. Podzielałem jego żal. Na polskich buraków, którzy nocują za w tym
mieście za dwadzieścia euro i mają się za jakieś wielkie paniska.
Było już po zmroku, gdy oswoiłem to miasto i uznałem za przyjazne. Trafiłem na
kwartał muzeów, gdzie na wygodnych kamiennych siedziskach zalegali młodzi
ludzie. Część przesiadywała w oficjalnych ogródkach, ale druga grupa przyszła
tu ze swoim alkoholem i siadali tu także
wprost na chodniku, na murkach i schodach, śmiali się, rozmawiali, pili wino, grali w
szachy. Wszystko odbywało się w spokoju, który nie zmierzał w stronę pijackiego
darcia mordy. Był relaks, ale nie było hulaszczo. Gdy ruszyłem na rozległy
trawnik niedaleko pałacu cesarzy, zastałem tam też luz, jakiś polowy klub,
didżeja, taki beczkowóz z muzyką i kilka młodych ciał podrygujących w rytm na
chodniku. Kawałek dalej, na trawie - koce, kobiety z niemowlętami na rękach, w
tym ciepłym letnim wieczorze. Otworzyłem puszkę piwa.
Było
ok, ale byłem tu tylko przejazdem i uśmiechałem się do swojego jeszcze
nieznanego mieszczącego się w drodze celu. Nie przyjechałem do Wiednia.
Przyjechałem tu po drodze. Ale kiedyś może do samego Wiednia też przyjadę. I też będzie dobrze.
Świetny tekst.
OdpowiedzUsuń