Na pierwsze ślady wojny sprzed lat dwudziestu trafiam w Karlowac. Muzeum, z czołgami i innym sprzętem wojskowym. Karlowac jest ponury, mroczny jakby odcięty od dopływu pieniędzy, który widać wszędzie w drogiej Chorwacji. Na murach napisy: "Ante Gotovina - bohater, a nie zbrodniarz!" Widzę też ślady walk na domach, zwłaszcza gdy zaczyna się teren, który był kiedyś Republiką Krajiny. Niewysokie wzgórza, pokryte lasem, w którym wsie są poukrywane tak, że miejscami zdaje się prawie bezludnym. Wychodzi słońce, jest pięknie. Patrzę na Japończyków. Śpią. Pootwierali buzie jak rybie pyszczki. Śpią ich aparaty, flesze. Jestem w czasie, którego nie ma. I którego już dla nich nie będzie. Obudzą się w Plitwicach, podrepczą do hotelu, przywiozą setki zdjęć z wodospadów.
Ale najbardziej Plitwice kochają chyba Niemcy. O tym świadczą te wszystkie Zimmer Frei po drodze. Tu przecież kręcono Winnetou. Są knajpy nawiązujące do ekranizacji powieści. Są albumy dokumentujące filmowe plenery, są filmy na youtube, gdzie Niemcy podążają śladem wodza Apaczów.
I ja wychowałem się na książkach Karola Maya. Nie pamiętam, co w ramach handlu wymiennego dałem za pocztówkę z Pierrem Brice. Nie wiem nawet, czy oglądałem wtedy któreś z tych ekranizacji... Bo w tamtych czasach wiedziało się o istnieniu jakiegoś filmu i można go było nie zobaczyć przez lata. Nie było video, nie było Internetu, ani tym bardziej youtube. Były tylko dwa programy telewizyjne. Nasz Neptun był czarno-biały, więc nawet jeśli kiedyś widziałem Skarb w srebnym jeziorze, to nie znałem turkusowego koloru Plitwickich Jezior, po których śmigały kanoe. Pocztówka była czymś cennym jak jakiś znak z innego świata. Jeszcze nie nadeszła era VHS, choć już krążyły legendy o Rambo i Kommando. A na Maya ciężko się było załapać w szkolnej bibliotece. Bibliotekarka podsuwała więc Longina Jana Okonia i Yacta Oyę. I też było dobrze. Ojciec pokazywał swoje górskie buty i mówił: "to są buty starego trapera". Nie widziałem większej różnicy między nim, a postaciami z tych książek. Chociaż oni spali w amerykańskiej puszczy, a on wędrował przez Wyżynę Krakowsko-Częstochowską. Też postanowiłem zostać traperem. Marzyłem, żeby być. Mądry wybór. Gdybym marzył, żeby mieć - pewnie miałbym zawsze za mało.
Pierre Brice umarł w czerwcu. A ja puszczałem sobie filmy z nim w kinie domowym - tandeta tych strojów, ich dziwna teatralność, pstrokatość w idyllicznym chorwackim krajobrazie zamieniała opowieść na ekranie w to, czym była na papierze - jakąś baśń oderwaną od rzeczywistości. To była wersja z dubbingiem. Winnetou nie chciał mówić po niemiecku, nauczył się polskiego.
Camping nazywał się Bear, ale nie spotkałem tam syna łowcy niedźwiedzi, tylko sympatycznych właścicieli, którzy na wejściu poczęstowali mnie rakiją. Byłem jednak dla nich tylko jednym z setek turystów przewalających się przez Plitwice, w dłuższe rozmowy się nie wikłali. Do Plitwic było stąd dobre osiem kilometrów. Kolejka do parku była horrendalnie długa, a bilety tak drogie - że w ramach kompensaty napływałem się łódką i najeździłem ciuchcią jak dwunastolatek, jak masowy debil. Szło się w tłumie po tych mostkach, oglądało się cudowne turkusy wody, dziesiątki wodospadów, wodę znikającą w dziurach między korzeniami niczym w dziwacznych wirach na pułapie leśnego runa. Byli tu wszyscy turyści z wielojęzycznego Babilonu. Byli i Polacy.
-Poczekaj, niech to bydło przejdzie! - powiedział ojciec do swojego synka.
Przeszedłem.
Veni, vidi. Auf Wiedersehen, Winnetou.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz