Jadąc autobusem do Moskwy można było
poczuć przedsmak wielkich przestrzeni. Im dalej na wschód, tym mniej ludzi. Już
Łotwa wydawała się wyludniona. W piwnym ogródku na rynku małego miasteczka krzesła
o dziewiętnastej sterczały nogami do góry. Na ulicach nikogo. Zdawało się, że
jadę w przeszłość – tam gdzie jest bardziej pusto, lasy bardziej nieprzebyte,
drogi rozrzedzone. Na przejściu granicznym w Buraczkach autobus dotarł koło
północy. Granica wyrwała mnie ze snu.
Wydała się przez to intensywniejsza, z tym całym prześwietlaniem bagaży,
nazwisk, wiz, zaproszeń. Jakby dalszy
ciąg śnienia.
-Co
masz w tej siatce?
-Książki.
-Co
za książki?
-Moje
książki, jadę na seminarium poetów w Moskwie…
-Pisatiel?
– uśmiechnął się ironicznie pogranicznik.
„Pisatiel”… to zabrzmiało dumnie jak nieomal
dysydent. Wziął do ręki moją książkę krytyczną, przekartkował. To samo zrobił z
tomikami. Na okładce widniało zdjęcie. Spojrzał na mnie przeciągle. Porównał.
Potem można było z powrotem zapaść w sen. Z
Buraczków jechało się jeszcze całą noc. Monotonnie, wciąż przez lasy. Wciąż
prawie bezludnie. Kto wie – może zapatrzony w mapę, kiedyś dawno – wmawiałem
sobie tę bezludność. Ale wsi rosyjskiej zobaczyłem tej nocy tyle co nic.
A
Moskwę ujrzałem – jak miasto w Ameryce. Ogromne City. Drapacze chmur. Wyłaniała
się z tego kraju jak coś zupełnie z innej materii. Z innego świata. Jedziesz w
przeszłość, a lądujesz w przyszłości. Zegar zdaje się biec wstecz, a potem
przyśpiesza.
Po mieście jeździ się metrem. Sieć linii metra rozchodzi się gwiaździście i liniami okrężnymi, ciągle wsiadasz, wysiadasz, przemykasz przez korytarz, pod tymi żyrandolami, obok rzeźb, które nie wiesz – bardziej z socjalizmu, czy z Leni Riefienstahl… schody w górę, w dół, są tak długie, że ludzie czytają na nich gazetę, książkę. Inni pędzą – by zyskać pół minuty. Nie daj Boże, stanąć z lewej strony. Tu ruch odbywa się jak po autostradzie. Za zasięgiem metra zaczynają się elektryczki i pociągi dalekobieżne ruszające na wszystkie strony świata z dziewięciu dworców.
Po mieście jeździ się metrem. Sieć linii metra rozchodzi się gwiaździście i liniami okrężnymi, ciągle wsiadasz, wysiadasz, przemykasz przez korytarz, pod tymi żyrandolami, obok rzeźb, które nie wiesz – bardziej z socjalizmu, czy z Leni Riefienstahl… schody w górę, w dół, są tak długie, że ludzie czytają na nich gazetę, książkę. Inni pędzą – by zyskać pół minuty. Nie daj Boże, stanąć z lewej strony. Tu ruch odbywa się jak po autostradzie. Za zasięgiem metra zaczynają się elektryczki i pociągi dalekobieżne ruszające na wszystkie strony świata z dziewięciu dworców.
Nigdy nie poznawałem Moskwy z mapą w ręku,
teraz też nie miałem mapy. Chodziłem na
ślepo, trafiając na znajome z literatury nazwy. Nigdy nie układały się dla mnie
w jedną przestrzeń, wisiały w powietrzu – były jak z odległego mitu. Gdzie jest Arbat podpowiedziała mi nazwa
stacji. Ale inne ulice – robiły przyjemniejsze wrażenie. Chociażby Nikolska… Zaraz
obok był sklep GUM – stuletnia galeria handlowa. Wyglądał oczywiście zupełnie
inaczej niż ćwierć wieku temu. Jako dziecku imponował ogromem. Jak przez mgłę
pamiętam sklepy z futrami. No i z zabawkami. Teraz zamiast nich - Armani. Znane
drogie marki odzieżowe. Tylko budynek i czekoladowe cukierki pozostały tutaj te
same. Przez ćwierć wieku nie zmieniły
się wzory na papierkach. „Miszka Kosołapyj”, cukierki z Nieumiałkiem/Nieznajką,
cukierki z wiewiórką, „Krasnyj Oktiabr”…
Kreml jak Kreml. Teraz, w słońcu
prezentował się okazalej niż w listopadowej szarzyźnie. Kawałek za nim trafiłem
na most, gdzie zastrzelono Borisa Niemcowa. Obok pruły auta, a przy
balustradzie morze kwiatów. Zdjęcia z jego podobizną. Nad wszystkim czuwali
jacyś ochotnicy. Niespecjalnie ktoś się tu zatrzymywał. Całkiem przypadkowo
trafiłem też na Łubiankę. Znaczy na plac obok cieszącego się ponurą sławą
gmachu. Został przebudowany trzydzieści lat temu. Instytucja urzęduje tam ta
sama, zmienia tylko nazwy.
Centrum miasta można było okrążyć idąc bulwarami
pod szpalerem drzew. Czasu nie było dużo by oswoić się z miastem na piechotę.
Aby poznać je systematycznie ulica po ulicy, przeczytać krokami, odległościami.
Nałożyć na niejasne wyobrażenia siatkę mapy. Rytm, w jakim je poznawałem – był ciągłym
schodzeniem pod ziemię i ponownym wychodzeniem na słońce.
***
Seminarium poetyckie odbywało się w Pieriediełkinie. Jedzie się tam elektryczką. Jest nowe i stare Pieriediełkino, nowe to po prostu jeszcze jedno podmoskiewskie blokowisko, stare – po drugiej stronie torów to kolonia rozrzuconych po lesie daczy przeznaczonych dla artystów w czasach sowieckich. Idea tej dziwnej wsi-dzielnicy-kolonii powstała tak: kiedyś Stalin spytał Włochów, jak żyją u nich pisarze.
Seminarium poetyckie odbywało się w Pieriediełkinie. Jedzie się tam elektryczką. Jest nowe i stare Pieriediełkino, nowe to po prostu jeszcze jedno podmoskiewskie blokowisko, stare – po drugiej stronie torów to kolonia rozrzuconych po lesie daczy przeznaczonych dla artystów w czasach sowieckich. Idea tej dziwnej wsi-dzielnicy-kolonii powstała tak: kiedyś Stalin spytał Włochów, jak żyją u nich pisarze.
-Ano
dobrze, siedzą sobie w willach za miastem i piszą.
-Nasi
też mogą mieć wille – stwierdził Stalin.
I
tak powstało Pieriediełkino.
Dacze, drewniane, spory rozmiarów budynki budowano na rozległych posesjach. Kiedyś nie były szczelnie od siebie odgrodzone. W płotach znajdowały się furtki, można było swobodnie przechodzić od sąsiada do sąsiada. A sąsiadami byli wyłącznie twórcy… Kolonia twórcza. Dzielnica samych znajomych. Czy to artystyczne (a sądząc po epoce polityczne) stężenie było do wytrzymania? Trwały przecież, w latach trzydziestych, czystki. Co rusz ktoś z Pierediełkina znikał, jego rodzina opuszczała dom. A na ich miejsce – przychodził inny literat. Sielanka, która z dnia na dzień mogła się zamienić w obóz. Przyjaciel albo sąsiad który mógł się okazać denuncjatorem.
Dacze, drewniane, spory rozmiarów budynki budowano na rozległych posesjach. Kiedyś nie były szczelnie od siebie odgrodzone. W płotach znajdowały się furtki, można było swobodnie przechodzić od sąsiada do sąsiada. A sąsiadami byli wyłącznie twórcy… Kolonia twórcza. Dzielnica samych znajomych. Czy to artystyczne (a sądząc po epoce polityczne) stężenie było do wytrzymania? Trwały przecież, w latach trzydziestych, czystki. Co rusz ktoś z Pierediełkina znikał, jego rodzina opuszczała dom. A na ich miejsce – przychodził inny literat. Sielanka, która z dnia na dzień mogła się zamienić w obóz. Przyjaciel albo sąsiad który mógł się okazać denuncjatorem.
Muzeum
Pasternaka może sprawić zawód. Niewiele tu oryginalnych sprzętów. Droga do jego
założenia w czasach ZSRR była kręta i sama w sobie jest też odrębną historią.
Trzeba zdać się na imaginację. Biurko stoi w tym samym miejscu, można wyobrazić
sobie, jak padało światło, gdy pisarz pracował nad Doktorem Żywago. Wiadomo, kto z nim mieszkał, kto odwiedzał. I
jakoś już dwoma równoległymi torami zaczynają biec – jego życie i rytm
powieści. W jednym z pokoi odbyliśmy jedną z naszych seminaryjnych dyskusji,
czytaliśmy też wiersze i wysłuchaliśmy niedużego koncertu na fortepian i
skrzypce.
Nasz hotel znajdował się przy samych torach. Po odgłosach rozpoznawaliśmy wkrótce bezbłędnie: elektryczka, pośpieszny, i długie nocne monotonne przejazdy towarowych… Dyskusje odbywały się w dużym jasnym namiocie, który stał w hotelowym ogrodzie. Pod drzewami stało też kilka stolików, gdzie można było siedzieć do późna. Byliśmy zatem w Moskwie, ale właściwie to zupełnie poza miastem…
W wieku XIX cała kultura rosyjska żyła w szlacheckich dworach, w XX zaś – w kuchniach. Pierestrojka także. Całe życie szestidiesatników, czyli pokolenia lat sześćdziesiątych, było właśnie takie – kuchenne. Dzięki niech będą Chruszczowowi! To za jego czasów zrezygnowano z komunałek i wprowadzono oddzielne kuchnie, gdzie można było psioczyć na władzę, a co najważniejsze – nie bać się, bo w kuchni wszyscy byli swoi. Tam rodziły się nowe idee, fantastyczne projekty. Opowiadano sobie dowcipy (…) Wyrośliśmy w kuchniach, nasze dzieci także, razem z nami słuchały Galicza i Okudżawy. Puszczaliśmy sobie Wysockiego… Łapaliśmy BBC – pisała Swietłana Aleksijewicz. (*S. Aleksijewicz, Czasy seconhand, tł. J. Czech, Czarne, Wołowiec 2014)
Z takich właśnie to kuchni wyłonili się rosyjscy uczestnicy seminarium – z nieoficjalności i serdeczności. Był w nich też w nich jednak jeszcze rodzaj solennej powagi – gdy mówili o literaturze. Literatura była czymś ważnym i przeżywanym bez zadęcia. Życie literackie pozostawało do niej jedynie dodatkiem. Dyskusje były długie, meandrowały. Znali wiele swoich i cudzych wierszy na pamięć. To wszystko nie odbywało się w oparach wódki. Jedyną wódką, jaką piliśmy w te dni – była przywieziona przez Polaków butelka Wyborowej. Zamiast tego na stołach królowało wino, wieczorne śpiewy przy gitarach.
Nasz hotel znajdował się przy samych torach. Po odgłosach rozpoznawaliśmy wkrótce bezbłędnie: elektryczka, pośpieszny, i długie nocne monotonne przejazdy towarowych… Dyskusje odbywały się w dużym jasnym namiocie, który stał w hotelowym ogrodzie. Pod drzewami stało też kilka stolików, gdzie można było siedzieć do późna. Byliśmy zatem w Moskwie, ale właściwie to zupełnie poza miastem…
W wieku XIX cała kultura rosyjska żyła w szlacheckich dworach, w XX zaś – w kuchniach. Pierestrojka także. Całe życie szestidiesatników, czyli pokolenia lat sześćdziesiątych, było właśnie takie – kuchenne. Dzięki niech będą Chruszczowowi! To za jego czasów zrezygnowano z komunałek i wprowadzono oddzielne kuchnie, gdzie można było psioczyć na władzę, a co najważniejsze – nie bać się, bo w kuchni wszyscy byli swoi. Tam rodziły się nowe idee, fantastyczne projekty. Opowiadano sobie dowcipy (…) Wyrośliśmy w kuchniach, nasze dzieci także, razem z nami słuchały Galicza i Okudżawy. Puszczaliśmy sobie Wysockiego… Łapaliśmy BBC – pisała Swietłana Aleksijewicz. (*S. Aleksijewicz, Czasy seconhand, tł. J. Czech, Czarne, Wołowiec 2014)
Z takich właśnie to kuchni wyłonili się rosyjscy uczestnicy seminarium – z nieoficjalności i serdeczności. Był w nich też w nich jednak jeszcze rodzaj solennej powagi – gdy mówili o literaturze. Literatura była czymś ważnym i przeżywanym bez zadęcia. Życie literackie pozostawało do niej jedynie dodatkiem. Dyskusje były długie, meandrowały. Znali wiele swoich i cudzych wierszy na pamięć. To wszystko nie odbywało się w oparach wódki. Jedyną wódką, jaką piliśmy w te dni – była przywieziona przez Polaków butelka Wyborowej. Zamiast tego na stołach królowało wino, wieczorne śpiewy przy gitarach.
Drugiego dnia udaliśmy się do domku
Okudżawy. Jest to prawdziwy „muziej”. Muziej tym się różni od muzeum, że
przewodnik ma tu władzę jak konduktor w transsyberyjskiej kolei. Trzeba go
słuchać. Emerytowane panie, które oprowadzały po „muzieju” niczym surowe
nauczycielki strofowały nas jak rozkojarzonych sztubaków – „proszę nie
podchodzić do gablot, czas na to będzie później”, „pan widzę zasypia”, „bardzo
tu gorąco, proszę pani, przepraszam”. Było rzeczywiście gorąco. Kontynentalne
lato w pełni.
Okudżawa pomieszkiwał w letnim fińskim domku. I ten malutki domek zdawał się być opuszczony przez niego wczoraj, pokój z zabudowaną werandą został nienaruszony. Jakby właściciel wyjechał tydzień temu do sanatorium. Lubił przywozić sobie pamiątki. Niekoniecznie były to jakieś wybitne dzieła sztuki. Miały raczej wymiar sentymentalny. Wszędzie znajdowało się sporo zdjęć, z najróżniejszymi ludźmi. No i dzwonki. Wszyscy przynosili mu w prezencie dzwonki, bo raz pochwalił się małym dzwoneczkiem, który od kogoś otrzymał, że to najwspanialszy prezent. Dzwonki wisiały teraz w zabudowanej werandzie. Było tu przytulnie. Gdy okna są otwarte i powieje wiatr kolekcja zaczyna koncert. Ale dziś wszystkie były zamknięte. Duchota. „Nie snimajtie, pażałsta” – ostudziła mnie pani przewodnik, gdy chciałem uwiecznić za siebie tę dziuplę. Nie mogę więc teraz w powiększeniu przyglądać się, co wisi na ścianach, jaki mikrokosmos przedmiotów bard po sobie zostawił, tylko polegać na pamięci.
Rosyjska poezja współczesna nie jest właściwie w Polsce znana. Dużo jest tam do odkrycia. Wiele nazwisk, całe prądy, ich dynamika, cały ten świat pozostawał poza moim zasięgiem – teraz był na wyciągnięcie ręki. Po wyjeździe zostały maile, tomiki do poczytania i … pewnie dalsze ciągi. Jak to zapisałem? Jedziesz w przeszłość, a lądujesz w przyszłości…
Okudżawa pomieszkiwał w letnim fińskim domku. I ten malutki domek zdawał się być opuszczony przez niego wczoraj, pokój z zabudowaną werandą został nienaruszony. Jakby właściciel wyjechał tydzień temu do sanatorium. Lubił przywozić sobie pamiątki. Niekoniecznie były to jakieś wybitne dzieła sztuki. Miały raczej wymiar sentymentalny. Wszędzie znajdowało się sporo zdjęć, z najróżniejszymi ludźmi. No i dzwonki. Wszyscy przynosili mu w prezencie dzwonki, bo raz pochwalił się małym dzwoneczkiem, który od kogoś otrzymał, że to najwspanialszy prezent. Dzwonki wisiały teraz w zabudowanej werandzie. Było tu przytulnie. Gdy okna są otwarte i powieje wiatr kolekcja zaczyna koncert. Ale dziś wszystkie były zamknięte. Duchota. „Nie snimajtie, pażałsta” – ostudziła mnie pani przewodnik, gdy chciałem uwiecznić za siebie tę dziuplę. Nie mogę więc teraz w powiększeniu przyglądać się, co wisi na ścianach, jaki mikrokosmos przedmiotów bard po sobie zostawił, tylko polegać na pamięci.
Rosyjska poezja współczesna nie jest właściwie w Polsce znana. Dużo jest tam do odkrycia. Wiele nazwisk, całe prądy, ich dynamika, cały ten świat pozostawał poza moim zasięgiem – teraz był na wyciągnięcie ręki. Po wyjeździe zostały maile, tomiki do poczytania i … pewnie dalsze ciągi. Jak to zapisałem? Jedziesz w przeszłość, a lądujesz w przyszłości…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz