piątek, 24 czerwca 2011

Dwa dni w Kielcach


Z dworca wychodzę, jak to mówią kielczanie, na "Sienkiewkę". Ulica typu rosyjski prospekt - idealnie prosta, długa na chyba kilometr przypomina to czasy rosyjskich guberni. Tutaj i na bocznych ulicach masa lokali, piwnych ogródków, kebabów. Nie byłem tu trzy lata a zmieniło się bardzo. Gdybym wiedział wcześniej o jego istnieniu, wstąpiłbym pewnie do doskonale zaopatrzonego antykwariatu Metzgera. Wieczorem kurs po klubach. Cukier - miejsce spotkań miejscowej bohemy, odbywają się tu kameralne koncerty, wieczory autorskie. Wór- sympatyczny pub na Placu Wolności z rockową muzyką puszczaną z mp3, gdzie ściągają stali bywalcy, nieco wczorajsi fani mocnego uderzenia i barowe ćmy. Na starym balkonie w księżycowe noce można tu oddychać uśpionym miastem i przyglądać się ostatnim przechodniom. Do pubu Galeon wchodzimy - urodzeni nad morzem - z przekory. Bawi nas marynistyczny klimat w Kielcach. Miasto mniejsze, szybciej w nie można wrosnąć, ogarnąć. W ciągu dwóch dni zapuszczam się w różne rejony. Biegnę na tzw. Telegraf, czterystometrowe wzniesienie, gdzie jest zimą działający wyciąg, trasy narciarskie i roztacza się piękny widok. Innym miejscem, skąd można tak ogarnąć wzrokiem panoramę Kielc jest Karczówka, wzgórze, gdzie znajduje się siedemnastowieczny bernardyński klasztor. Dziś zajmują go pallotyni. Moim przewodnikiem po mieście jest Adrian, absolwent miejscowej historii. Pracuje jako przewodnik w muzeum, więc o każdym starym budynku w Kielcach potrafi coś powiedzieć. Mijamy miejsce przy ulicy Planty, gdzie dokonał się pogrom kielecki i z okna wyrzucono Żydówkę. Póki żyją świadkowie i współcześni tych wydarzeń, historia jest jeszcze niezasklepiona jak rana. Od centrum na peryferia można przejść w ciągu godziny. Jest tu nawet szlak literacki. Adrian pokazuje mi miejsca, gdzie rozgrywały się sceny Syzyfowych prac. Wchodzimy do gimnazjum, gdzie uczył się Żeromski, do muzeum pisarza. Kto tu się nie uczył... Jest kilka nazwisk podręcznikowych. Oprócz Żeromskiego Prus, Dygasiński, Herling-Grudziński... Kielce nie ma jednak silnego literackiego środowiska, jest tu tylko oddział ZLP, którego zasięg oddziaływania nie sięga poza województwo. Struktura związku jeszcze postpeerelowska. Można odnieść wrażenie, że to, co się tu wydarzyło w literaturze, wydarzyło się dawno a teraz to już tylko pozostaje oglądać literaturę w muzeum. PRL wyrasta tutaj jak wielka dziura, jak narośl, która jest większa od starego, teraz już prawie odrestaurowanego centrum. To PRL przecina przeszłość, czyniąc czasy młodego Herlinga jakąś baśnią, z całkiem innej Polski. Dzisiejsze Kielce są bardziej ulotne - tak jak muzyka. Książka każdego grafomana wyląduje w lokalnej bibliotece, a płyty? Tylko niektóre uzyskają rozgłos. O - z tego osiedla wyszedł Liroy - mówi na przykład Dawid i przypominam sobie tekst, który przewalił się kilkanaście lat temu przez Polskę:

Zapamiętaj jedno 
Że o Kielcach, o Kielcach ta historia 
Mieście pełnym cudów brudów 
Śmieci żuli, dziwek, ćpunów 
Księży, uprzęży, sklepów pełnych węży boa 
Wystarczy spojrzeć dookoła 
Tego nie ma w podręcznikach i nie mówią o tym w szkołach 
Że to miasto (hu!) to miasto (ha!) 
Jest jak czynny kurwa wulkan 
I coś w sobie kurwa ma 



Kielce są przyjazne dla piechura. W dwa dni robię tu czterdzieści kilometrów. Wciąż za mało, żeby całe miasto poznać, alle staje się ono już dla mnie konkretem. Kościół garnizonowy przerobiony z cerkwi. Wejście na stary cmentarz, gdzie znajduje się kwatera żołnierzy Legionów Polskich. Stadion Korony Kielce. Leśny park kultury i wypoczynku. Skwer Szarych Szeregów i przedziwna jak na Kielce galeria sław - z pomnikami Michaiła Bułhakowa, Władimira Wysockiego, Jamesa Joyce'a, Edith Plaf, Marylin Monroe czy Charliego Chaplina. Rezerwaty skalne. Kadzielnia, wielka skała wyrastająca nad stawem, z zaśmieconymi grotami, ale przecież mimo to pociągająca. Na Kadzielni spędzam samotny kwadrans. Skała samobójców i kochanków. Wciśnięta w samo serce miasta romantyczność, która działa także na tych, którzy dalecy są od czułostkowości. Kielce z oddali sprawają wrażenie, jakby całe wyrosły w latach Gierka. Blokowiska, za którymi wyrastają łagodne wziesienia Gór Świętokrzyskich. Na koniec z chłopakami ruszamy na Wietrznię. Ten kamieniołom miał w sobie jeszcze miejscami urok dzikości, chociaż i tu postanowiono teren uregulować. Wyrosły poręcze, wyłożono ścieżki. Po co? Wietrznia powinna pozostać dziką. Tutaj stajemy się mimo woli świadkami kłótni w języku angielskim. I nie wiem już, czy to jeszcze Kielce, czy jakaś wyspa purnonsensu. Po drodze, na przedmieściach Dawid pokazuje sklep prowadzony przez Cyganów i opuszczony pałacyk cygańskiego króla. Przechodzimy też przez bazar, nad którym słychać megafonowe bazarowe radio. Kiedyś podobny rynek mieliśmy we Wrzeszczu, dzisiaj jest już martwy. Zatem kielecki bazar to podróż retro, w czasy rynkowej tandety, Stadionu Dziesięciolecia, ciuchów made in China i śniadych sprzedawców.

Pożegnalne piwo w okolicach dworca. To miasto nie wie - czy chce być bardziej krakowskie, czy warszawskie. Nie może się zdecydować - mówi Dawid. A powinno być po prostu kieleckie.

3 komentarze:

  1. Kielce są zaskakująco ładne. Odwiedziłem je w zeszłym roku w maju, po drodze na Podkarpacie. Mając w pamięci wiersz Witkacego "Do przyjaciół gówniarzy" wyobrażałem sobie "jakiś Paramount ohydnej, małomiasteczkowej brzydy". A tu zaskoczenie. Sienkiewka naprawdę przyzwoita, gdzieś pomiędzy łódzką Pietryną a deptakami podkarpackimi. Reszta - senna jakby i spokojna. Pamiętam też setki pięknych dziewcząt w białych bluzkach i spódniczkach - bo tego dnia była matura...

    OdpowiedzUsuń
  2. PS Zresztą podobnym zaskoczeniem w tym roku była dla mnie Zielona Góra, wszakże dużo mniejsza.

    OdpowiedzUsuń
  3. Do wielbicieli gówniarzy

    Kto się za tego typu poezyję nie obraża
    Niech się sam za gówniarza uważa.

    Przeglądam duchem wszystkich wielbicieli moich twarze
    I myślę sobie, o psiakrew!, czy wszyscy są gówniarze?
    A zwłaszcza kilku najbardziej wiernych!
    (tych gnatem zdzieliłbym po zadzie równo!)
    Takich urzeknie, proszę pani, najohydniejsze nawet gówno!
    Tacy powiedzą, że nawet szmira to jakieś wprost prawdziwe cacy,
    Byle by tylko podpisane było S i I Witkacy!,
    Ach, bo Witkiewicz tak dobry jest i doskonały,
    Że nie wiadomo już, czy nawet on oddawał kały!
    Może on nie srał i nie robił pipi,
    Taki On ach!, genialny jest!

    Ci wielbiciele pełni są bezkrytycznego, ach!, zachwytu,
    Bez względu na to, ach!, czy dzieło wyszło z głowy mej, czy też z odbytu,
    Czy w uniesieniu twórczym umysł mój klarowny był jak jakaś, proszę pani, wieczorna, ta tak zwana, ach!, poświata,
    Czy też mój mózg trawiły wszystkie narkotyki świata,
    Łącznie z odorem dorożkarskich bud i stęchłych bram,
    Które tak dobrze są mi znane, lecz nie z Kielc,
    bo muszę wyznać, ach! że nigdy nie bywałem tam.

    A prawdziwy przyjaciel powiedziałby, Ignacy, pewien utwór ci uwłacza,
    Ja dla twojego dobra takie gówno wrzucę tam gdzie jego miejsce, czyli wprost do sracza,
    To choć od dawna jestem, proszę pani, ten tak zwany zimny trup,
    Takiemu mógłbym nawet wskazać własny grób!

    Ale nie! Znalazł się wielbiciel , baran zatwardziały,
    Co pewien utwór mój, psiakrew! wyłuskał, fuj!, jak gniazdo pluskiew spod powały,
    I ścierwo mi się, proszę pani, wywróciło w grobie,
    Gdy ten wielbiciel gówniarz użył wiersza mego, o psiakrew!,
    By wyblwać z pyska swoje fobie,
    Fobie, którymi zionie jak ohyda i śmierdząca zmora,
    Że człowiek widzieć może go jedynie jako cuchnącego własnym sosem, ach, potwora,
    Więc zamiast śpiewać, ten wielbiciel witrolejem sika w pyski, gębą sra,
    Gdy mu muzyczka skądsiś gra.

    A przecież każdy by się poznał nawet na Borneo lub w Afryce czarnej,
    że w tekście tym są głównie jakieś substytuty marne,
    I tak ohydna wprost intencji małość, forma, ach, wulgarna,
    Gdzie metafizyk głąb wypiera, ach, namiastka wprost koszmarna,
    Że to nie przejdzie, w każdym razie to jest fe,
    A do tego napisane nie krwią, ale gównem, bardzo źle!
    Ja nawet nie chcę tego! ! Nie! Nie! Nie!

    Dlatego błagam wielbicieli moich, och!, psiakrew! gówniarzy,
    Niechaj zamilkną, ach!, ta szmira niech się ze mną nie kojarzy,
    A spośród tych gówniarzy wszystkich, panie Raj,
    Panu zabraniam wielbić siebie naj!,
    Bo niedługo, ach, zapomną wszyscy żem autorem "Matki" oraz "W małym dworku"
    I pamiętać będą tylko o tym grafomańskim, ach, potworku,
    I mnie tak sobie będą wyobrażać - symbol, jako szczyt ohydy,
    Jako jakiś Paramount najgorszej pseudo-literackiej brzydy.

    I nie chcę, potąd wielbicieli mam, co z tyłka sączy im się mowa w śliskim kłamstwie,
    W zaczajonej za nim złośliwości, chęci krzywdy
    I zlekceważenia, ach!, i zwykłym chamstwie.
    I tak nie znoszę w ogóle obłudnych gówniarzy,
    Ale gdy mymi wielbicielami śmieli być -
    Tym gorzej! Precz ode mnie, gatunku wraży!
    I niech mi się Raj nigdy więcej nie ukaże,
    (wolę z czartami w piekle po wsze czasy tkwić
    I w najpiekielniejszych wprost stosunkach z nimi być!),
    A wielbicieli mych gówniarzy wszystkich w kupie -
    zwalę gnatem dla ekonomii po olbrzymiej wspólnej dupie.

    Proszę mi wybaczyć, że nie składam
    własnoręcznego podpisu, ale,
    jak powszechnie wiadomo,
    jestem, o, psiakrew!, w fazie daleko posuniętej
    dematerializacji.
    Do pisania używam medium.

    OdpowiedzUsuń