W skupieniu zbieram w sobie słowa,
jakbym szykował się do bicia rekordu
świata,
ale po co światu kolejny rekord
i kolejny rekordzista.
Chodzi o skok ponad pożerającą wszystko
otchłanią, którą sam jestem.
(Krzysztof Kuczkowski, kładka)
Dziś cieszyłem się jak dziecko. Powodem
oczywiście złoty medal Kamila Stocha.
Kibicowanie jest udziałem w micie,
oczekiwaniem na mit, czasem mit się ucieleśnia w zwycięstwie. Za sprawą Adama
Małysza zyskaliśmy współczesny mit, w którym pobrzmiewa jednak coś starszego
niż cała dyscyplina nawet. Wojownicy muszą rodzić się w okolicy przesiąkniętej
mitami narodowymi. Taką okolicą jest Zakopane i w ogóle cały obszar zamieszkany
przez górali. Kiedyś zbójnicy, partyzanci, górscy przewodnicy – sposobów by
okazać męskość i bohaterstwo było wiele. Dzisiaj – można na przykład zostać
skoczkiem narciarskim. Wykazać się odwagą, fruwać jak ptak. Nie jest to sport
dla każdego. Każdy może założyć biegówki albo pojeździć na łyżwach. Ale tylko
nieliczni skaczą na nartach. Ten sport nie ma litości dla amatorów, każdy musi
być zawodowcem – inaczej skazuje się na śmieszność jak ongiś słynny Eddi Orzeł.
Mamy więc chłopaków ze wsi, którzy
patrzą na góry i na Wielką Krokiew, na której mogą podziwiać prawdziwych
mistrzów. Rodzi się marzenie, żeby być jak oni. I jest ciężka praca, treningi.
Telewizja karmi dzisiaj nas filmami z dwunastoletnim Kamilem. I słusznie, bo tu
leży samo sedno, to w chłopięcych marzeniach mit się odradza. Bez dzieci nie
byłoby możliwe cieszyć się dziś z mistrzostwa świata.
Mit uskrzydla, ale mit także przytłacza.
Z polskich skoczków największym był Adam Małysz. Byli i inni przed nim, ale
żaden z nich nie osiągnął tyle, co on. Żaden nie był królem. Nie był
konsekrowany… Szukamy następców mistrza. Czy któryś z tych chłopców kiedyś go
zastąpi, czy będzie kolejnym dalajlamą skoczni, Małyszem II, Małyszem XIV?
Śmieszne? Ale czy tego właśnie nie oczekiwała gawiedź przed telewizorami? Czy
nie tego, że Polak będzie bił wszystkich na wszystkich skoczniach świata? Jeden
starczy za całą husarię? Ci, którzy ujrzeli pierwszy raz Adama w chwili jego
zwycięstw, zapominają, że musiał on przeskoczyć nad pożerającą wszystko
otchłanią, która była w nim. Że zanim został mistrzem, zdobywcą pucharów
świata, medali – musiał przekonać się, że jeszcze coś zdziała w tym sporcie. Co
by było gdyby po klęsce w Nagano jako dekarz wyjechał pracować do Niemiec?
Przecież przed kilkunastu laty zaplecze kadry skoczków było tak siermiężne, że
taka możliwość całkiem realnie brzmi.
Kamil był już w innej sytuacji. To
mistrz, który musiał wyjść z cienia. Uzyskać podmiotowość przez zwycięstwa.
Kreowany od lat na następcę, utalentowany, z lepszym zapleczem treningowym, ale
i obciążony przez to presją. Wiele lat kwękano nad tym, że nie dostaje, że
zawodzi. Ale w końcu – jakoś jego kariera zaczęła się układać w baśń. Zakopane 2011–
upadek starego mistrza i zwycięstwo młodego - przyszłego. Zwycięstwo w Planicy –
znów wyżej od swojego idola. Symboliczne przekazanie sukcesji. To trzeci sezon,
w którym Stoch utrzymuje się w czołówce Pucharu Świata, ale czy może nakarmić
rozbuchane oczekiwania kogoś, kto chciałby przeżywać wciąż rok 2001? Sam Adam
przecież nie potrafił. Od czasu czwartej Kryształowej Kuli w 2007 roku nie był
już w stanie dominować na skoczni, raczej wydzierał podia pucharowe i medale w
Vancouver. W sezonie, gdy Kamil trzy razy zwyciężał, Adam wygrał tylko raz – po
raz ostatni. Zwycięstwa w konkursach to jednak za mało, żeby być zapamiętanym,
doczekać się własnej legendy. Dziś już – w polskich skokach – żeby na to zapracować
trzeba być mistrzem albo przynajmniej zdobyć medal. Dziwnie się trafia, że
miejsca ważne dla Małysza są także ważne dla Stocha. Zakopane a teraz Predazzo.
Czy chodzi o profil skoczni, na który patent mają właśnie Polacy? Czy o coś
innego, nieuchwytnego?
Przyszło w końcu zwycięstwo. Mamy
mistrza świata. Nie zmieniło się nic i zmieniło się wszystko. Opowieść o
polskich skokach trwa a bohater, który dźwiga teraz mit nazywa się Kamil Stoch.
Już jest mistrzem i nic mu nie odbierze miejsca w historii. Już jej sprostał.
Porażka na skoczni średniej tym bardziej wyjaskrawia sukces, który przyszedł
kilka dni później. Bo zobaczyliśmy – jak Stoch zrobił to, co kiedyś musiał
zrobić też Małysz. Przeskoczyć nad otchłanią, która była w nim. Przełamać się,
nie cofać ręki już wyciągniętej po medal. On nie jest mistrzem z przypadku.
Podniósł się i wygrał w sposób nokautujący. Spójrzcie na jego sylwetkę w locie –
tak pięknie latał mało kto – a coś w tym sporcie widziałem oglądając go od
1984. To wybitny stylista. Jakby nieruchomy, płynnie wychodzący z progu i tak
samo płynnie podchodzący do lądowania. Małysz wychodził z progu jak pocisk. Ten
wysoki pułap, o którym Schmitt powiedział kiedyś –„ on wybija się dwa piętra
wyżej”. Stoch zaś to perfekcyjna elegancja. To nie jest kopia, to własny powtarzalny
styl.
Ale spójrzmy też za plecy mistrza. Po
druga linia – w końcu jest i jest drużyna. Oto Piotrek Żyła roześmiany chochlik
górski, czysta radość. Zawadiaka, złośnik Maciek Kot, fajter, co nigdy nie
odpuści. Wyważony, spokojny Dawid Kubacki, który też w tym sezonie zrobił
wielki skok w swojej karierze. A wciąż czekają aby dojrzeć juniorzy Olek Zniszczoł
i Klimek Murańka. I inni nie powiedzieli
ostatniego słowa. Dziesięciu punktowało w tym roku. Dla nich wszystkich sukces
Kamila to wielki kop do wytężonej pracy. Powiedzieć też trzeba o tym, że na ten
sukces pracują również ci, którzy kiedyś byli jedynie tłem dla Adama. Łukasz
Kruczek, czy Robert Mateja wielkich sukcesów jako zawodnicy nie osiągnęli. Może
zabrakło talentu a może nie potrafili przeskoczyć nad swoją psychiczną
przepaścią. Ale potrafią uczyć młodych wygrywania. Długo mogli podglądać świat,
uczyć się od najlepszych i potrafią tę wiedzę wykorzystać. Jako trenerzy mają
autorytet. Pod pieczą Łukasza Kruczka Kamil Stoch jest mistrzem świata.
Oczywiście sukces może się już nie
powtórzyć. Może to jedyny w życiu Kamila taki szczyt. Ale JEST .
JEST ZWYCIĘSTWO. KAAAAMIL STOOOOOCH!!!
W tej całej euforii interesująca jest zbieżność wydarzeń. Wtedy kiedy kibice skoków dostępowali "z-nieba-zstapienia", a raczej stąpnięcia za najdalszą linię... inna grupa kibiców, w jeszcze większej ekstazie, towarzyszyła równie odświętnie ubranemu bohaterowi ( z żalem zauważyłam, że nie miał sponsorów na szacie) i jego wniebowstąpieniu do zacnej włoskiej twierdzy. Na jednej i drugiej imprezie byli kibice, były flagi, flesze i przemowy. Niestety nie kibicowałam żadnemu bohaterowi dnia.
OdpowiedzUsuńTolkien przekonał kiedyś C.S. Lewisa do chrześcijaństwa stwierdzeniem, że to mit, który jest prawdą. Ale to nadal mit, uczestniczą w nim tylko, ci, co chcą. Wiem, że wiele osób nie identyfikuje się z emocjami zbiorowości. Myślę, że nie należy ich za to piętnować. Tak samo jednak trzeba uznawać prawo do tych zbiorowych emocji. Nie przekonują mnie tylko ci, którzy mają poczucie wyższości nad resztą. Tych znajdziemy niestety po obu stronach.
OdpowiedzUsuńChyba bardziej przemawia do mnie mit o Dedalu i Ikarze ;] A tak bardziej serio... z mojej strony to żadne piętnowanie, tylko pragatyczne spojrzenie na jakże patetyczne fakty dnia. Patos obu wydarzeń wylewa się uszami redaktorów nadających na żywo. Tylko z tym się tutaj nie zgadzam.
OdpowiedzUsuńSłownikowo patos ma dwa znaczenia.
OdpowiedzUsuń1) nastrój podniosły, którym są nacechowane cechy wielkie, mające historyczne znaczenie, podniosłość, wzniosłość;
2)ton, styl, sposób mówienia lub pisania podniosły, pełen powagi, sztuczny sposób wysławiania się, używanie słów, wyrażeń górnolotnych, pełnych przesady.
Wychodząc od tego można powiedzieć - że każdorazowo, gdy przeżywamy w swoim życiu coś ważnego - miłość, śmierć kogoś bliskiego, narodziny dziecka itp. nasze uczucia, to, co mamy w środku są właśnie patetyczne. Więc sam w sobie taki patos - nie jest czymś złym, jest zupełnie naturalny. Drugie znaczenie szerzej dziś upowszechnione ma współcześnie wydźwięk negatywny i o tym patosie mówisz. Taki patos wywodzi się z czasów, gdy wpływ na język publiczny miała retoryka - a więc ma on rodowód antyczny. Zachował się w naszej kulturze w formie skamieliny - np. w Kościele. Patos w wypowiedziach komentatorów sportowych mnie tylko bawi, niejednokrotnie zresztą utożsamiam się z ich emocjami. Jest to też pewna konwencja, której oczekujemy słuchając np. Tomasza Zimocha. Nie widzę w tym nic złego. Choć oczywiście jest to narodowa specyfika. Gdy pokazałem Czechom filmiki na youtube z komentarzami sukcesów Małysza byli zdziwieni, rozbawieni, ale i zafascynowani. I sądzę, że nie zawsze patosu trzeba się wstydzić, choć jak we wszystkim przydaje się - umiar.
Teraz mam wrażenie, że jestem hejterem tego "ducha narodu", tkwiącgo głęboko w naszych trzewiach (bo gdzieżby indziej?) i patrzę na świat przez własne szkiełko. Nie taki był mój zamiar. Mam tylko wrażenie, że największym fenomenem polskich sportowców jest to, że są oni POLSKIMI sportowcami. Ich sukces przypisujemy sobie, siedząc na kanapie i sącząc piwo. Oczywiście wtedy budzi się w nas solidarność, która nie jest zwyczajnym kibicowaniem ale pewnego rodzaju walką z wrogiem. Przypomina mi to solidarność wojenno-powstańczą. Jakbyśmy zawsze walczyli z Niemcami, czy jakimkolwiek innym wrogiem. Taki rodzaj patriotyzmu mnie mdli i dziwi... a u czechów zawsze doceniałam poczucie humoru. Oni zawsze śmieją się na tej granicy humoru, gdzie Polak się oburza lub obraża, a Niemiec nie rozumie.
OdpowiedzUsuń