piątek, 19 grudnia 2014

tears in rain

Gdy miałem siedem-osiem lat po raz pierwszy zasiadłem przed komputerem. Kolega ojca zaprosił nas do siebie do domu, mogłem pograć na ZX Spectrum. Nie znam tytułu gry – chodziło się ludzikiem po labiryncie. Życiu ludzika zagrażały mrówy, które można było zabić znalezionym mieczem. W ten sposób zabiłem cztery mrówy a piąta… mnie. Śmierć ludzika spowodowała głęboki wstrząs. Przeżyłem to tak, jakby rzeczywiście zginęła żywa istota. Oczywiście w kilka lat później, gdy spędzałem przed komputerem kilka godzin dziennie, tracąc kolejne życia w najróżniejszych strzelankach, bijatykach, czy zręcznościówkach – nie mogło być mowy o takiej emocji, jak wtedy po śmierci ludzika na starym ZX. Często się mówi – gry komputerowe tworzą złudzenie, że wszystko można zacząć od początku, że nie ma mowy o żadnej odpowiedzialności. Pewnie w jakimś stopniu to prawda. Dziś jednak myślę o swoim życiu jak o takiej grze, która zaczynała się i kończyła kilka razy. Bo przeżywa się w życiu wiele małych śmierci. Runą życiowe plany. Wystarczy, że ktoś umrze, ktoś odejdzie albo zdradzi – i już nie ma przyszłości i nie ma przeszłości, która okazała się ślepa, nieprawdziwa. To, co było najpiękniejsze będzie największym ciężarem; to, co dawało siłę będzie teraz tylko źródłem czarnej jak rozpacz nostalgii. 

Ludzie dzielą się na dwie kategorie – tych, którzy szukając przyczyn swojego poczucia krzywdy robią reset za resetem,  zaczynają wciąż od nowa, przekonani, że błąd tkwi gdzieś na zewnątrz, nie w nich samych i tych, których raczej spotykają niechciane resety, którzy są postawieni wobec faktów dokonanych. Nie należę do tych, którzy chętnie wciskają reset, chyba, że już naprawdę nie ma innej drogi, życie się zawiesi w jakimś beznadziejnym pacie bez wyjścia. Skutkiem tego raczej bywałem resetowany niż resetowałem. Zresetować można różne rzeczy. Pracę, miłość, przyjaźń, miasto, religię… Osoby pierwszej kategorii traktują reset jak wybawienie, chwilę euforii, dającej im poczucie mocy. Po jakimś czasie przychodzi kac, który jest zapowiedzią nowego resetu – i tak to trwa… Druga kategoria osób – ci, co są resetowani, stają wobec sytuacji bezradności, zupełnego ogołocenia. Wiele razy trzeba zaczynać od początku. Co by nie mówić – zaczynać od zera albo od punktu wyjścia – nie jest to coś pożądanego… Potem już wszystko zależy od charakteru. Jednych porażki blokują, spychają w obręb siebie, inni po jakimś czasie wstają, otrzepują się i idą dalej. Jeśli trochę już lat i resetów przeżyłeś/łaś, to mogłeś/aś nabrać pokory i paradoksalnie – siły. Maleje liczba rzeczy, które mogą cię dotknąć do żywego.

                Gdy już nadejdzie ten moment, kiedy zdasz sobie sprawę – przyszłość i przeszłość właśnie przestały istnieć – nie mam się na czym oprzeć, czego się chwycić, to nie pora na roztkliwianie się nad sobą. Jedno jest wiadome – t e r a z istnieje. Zanim stanie się początkiem czegoś nowego musi przyjść moment pożegnania z tym, czego już nie ma.

Jest taka słynna scena w filmie Blade runner Ridleya Scotta. Dwie minuty poezji w dwóch godzinach pościgów, strzelanin i przyszłościowego mroku.  Wypowiada je replikant Roy Batty: 

I've seen things you people wouldn't believe.
Attack ships on fire off the shoulder of Orion.
I watched C-beams glitter in the dark near the Tannhauser gate.
All those moments will be lost in time, like tears in rain.
Time to die.

Chwilę potem Roy umiera, jeśli tak można powiedzieć o androidzie… Kończy się jego czas. Ale wcześniej jest ta jedna łza w deszczu, niemal niedostrzegalna. Smutny uśmiech. I piękno.




1 komentarz:

  1. sławetna i piękna scena. choć film mówi coś innego niż książka

    ładny tekst

    OdpowiedzUsuń