Bezruch. Nawet niegroźny uraz jak powyższy jest w stanie zakłócić rytm funkcjonowania kogoś, kto kocha chodzić. Bezruch jest najgorszą karą. Myśli się naprzód o miejscach, w których mogłoby się być. Nie jesteśmy na zwolnieniu, właśnie w tym tygodniu mieliśmy wyjechać - przerwa semestralna. Nie można sobie znaleźć miejsca w swoim mieszkaniu. Bo mieszkanie to nie jest miejscem, gdzie się mieszka, ale raczej - pomieszkuje. Rytm życia wyznaczały wyjścia z domu a nie powroty. Złamanie palca zbiegło się nieszczęśliwie ze zmianą internetowego łącza, więc praktycznie urwał się kontakt ze światem. Bo przecież ludzi spotykaliśmy wychodząc z domu albo odwiedzając ich. Nas mało kto odwiedzał. Stałego łącza jeszcze nie założyli a mobilny internet się wyczerpał. Jest tak wolny, że można sprawdzić skrzynkę pocztową albo wrzucić wpis na blogspocie, ale o takich luksusach jak facebook można zapomnieć. Nie jesteśmy widziani ani nie widzimy innych. Nie mamy telewizji, tego najskuteczniejszego mordercy czasu. Bo przecież, gdy byliśmy w ruchu, telewizja nie była nam potrzebna. To samo z radiem, które mogłoby paplać w tle. Zgromadziliśmy zapasy żywności i książek. Dużo udało się zrobić. Ale i tak - prędzej czy później nastrój wahnie się w stronę absolutnej beznadziei (np. wczoraj). Cały ciężar i żale życiowe kumulują się w bezruchu.
Sposób chodzenia. Sam rytm marszu już jest mobilizujący. Sposobem, w jaki chodzisz afirmujesz swoje życie. Jeśli chodzisz jak żołnierz, to jest szansa, że przełoży się to na inne dziedziny życia. Najgorszym sposobem chodzenia jest snucie się. Powłóczyste zgarbione snucie. Swego czasu jako nastolatek, gdy ciężko chorowałem właśnie tak snułem się. Spotkałem kiedyś kolegę z podstawówki, który przywitał mnie kwestią "o! cześć! no tak myślałem, że to ty, ten charakterystyczny krok". On nawet nie wie, jak to jedno zdanie odmieniło moje życie. Po prostu tego dnia wściekłem się i zacząłem chodzić inaczej. Dwa lata później zrobiłem 100 km w ciągu doby na harpaganie. No, ale co mogę począć teraz? Jak już muszę gdzieś iść, to oszczędnie. Zero afirmacji, zero energii. Przez trzy tygodnie (akurat mija 6 dzień).
Ale grunt to dobra diagnoza. To przecież drobiazg. Wyjdę z tego. I wtedy wszystko znów będzie iść.
Arturo, rychłego powrotu do zdrowia!
OdpowiedzUsuńCzuję się odrobinę winna - ja i pociąg do Kościerzyny. Znajoma powtarza, że trzeba się czołgać i zdzierać kolana, ale kiedyś trzeba też wstać, wziąć rozpęd i żyć dalej. To ja życzę rozpędu. :)
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, mnie tu chyba dziś - na kwadrans przed trzecią - przywiodło takie wahnięcie w stronę beznadziei absolutnej.
Winny to ja jestem sam sobie, że 10 dni łaziłem ze złamanym palcem:)
OdpowiedzUsuń