Różne są głody. Jest głód poranny i głód południowy, głód
zaspakajany od razu i głód przechodzony aż do ścisku, głód delikatny i głód
szarpiący, głód za czymś konkretnym i głód za czymkolwiek. Jest głód zwyczajny
i najbardziej fundamentalistyczny głód
nałogowy, znany tym, których trawi nieustannie, głód, z którego nie ma już
powrotu.
Przed remontem dworca w Gdyni czasami zachodziłem do
chińskiego baru, który znajdował się w przelocie. Głód, który kierował tam moje
kroki był głodem godziny osiemnastej. Głód alarm
pojawiający się jak złodziej w twoim żołądku nie napełnianym od drugiego
śniadania. Głód w domu odgrzewany i podawany natychmiast na stół. Nie zrobiłeś
na czas zakupów. Nie nagotowałeś dzień wcześniej zupy, nie masz w zamrażarce
pierogów a nie czas na robienie kotleta. Wysiadasz z kolejki i myślisz, że już
nie da się wytrzymać. Trzeba coś zjeść. W przelocie z dworca do domu trafiasz
do Chińczyka. Wybierasz w jadłospisie numerek dania, którym jest kurczak z warzywami
i ryżem. Oczekujesz na jednorazowy wrzący kubek, gdzie wszystkie zbełtane składniki
parują ci na twarz. Masz chwilkę czasu by popatrzeć na ruch, cały czas ktoś
wchodzi, wychodzi. Strzępy rozmów. Swojska miejskość jeszcze z lat
dziewięćdziesiątych. Lata dziewięćdziesiąte nadzwyczaj były azjatyckie. Bazary
zamiast stadionów. Chińskie bary i Wietnamczycy. Budy. I czas kulinarnych ksenofobicznych
lęków. Nie jedz w McDonaldzie. Omijaj Wietnamczyków. Ich stare mięso. Niech cię
chroni ojciec sanepid i matka higiena zawsze dziewica. Coś było więc występnego
w tej dworcowej chińszczyźnie. Z poczuciem winy przełykałem swój głód godziny
osiemnastej, swojego kurczaka z warzywami i ryżem i gnałem dalej.
Gdy zaczął się remont dworca, Chińczyk musiał opuścić swój
wyśmienity punkt naprzeciwko parkingu i postoju taksówek. Wydawało się, że
przenosiny o sto metrów, dosłownie na drugą stronę ulicy, opodal rogu 10 lutego
powinny być tylko formalnością. Że wraz z nim przeniesie się całe miejsce. Niestety
nowe pomieszczenie, które wynajął szef baru nie był to przeszklony boks na
zasyfionym dworcu Gdynia Główna, ale klaustrofobiczna kiszkowata dziura na
parterze kamienicy. Niby nic się nie zmieniło, nawet tablica z numerkami dań ta
sama i ten sam Szef Chińczyk wołający „sto dwanaście”! Ale jednak nie to samo.
Bywałem w barze jeszcze kilka razy. Ale coraz rzadziej. Bar stracił swój
przelot. Stracił swoją przestrzeń. Nie zachodzili tu już taksówkarze.
Pasażerowie kolejki lądowali w innych lokalach. Choćby w przeszklonych kebabach
trzydzieści metrów dalej. A bar słabł. I
od paru dni mijam kartkę z napisem „zamknięte”.
Czy było to tylko nowe miejsce, czy wieje już nowy wiatr w
małej gastronomii? Chińczycy i Wietnamczycy ustępują pola Turkom. W siłę rosną
kebaby. I te tureckie, i te pseudotureckie. Przypomniałem sobie dzień lata w
2010 roku. Szedłem wieczorem Świętojańską i zaczepił mnie Chińczyk, szef baru,
chciał gdzieś zadzwonić. Zapamiętałem to wydarzenie, bo to właśnie dzięki
Chińczykowi poczułem się zakorzeniony na gdyńskiej ulicy. Przypomniały mi się
nazwy starych dzielnic przedwojennego miasta - Pekin, Meksyk… Chińczyk
przybywał jakby z tamtego Pekinu. Był już taki swojski.
-Ale po co mi to opowiadasz?
Myślałam, że tylko ja upodobałam sobie tą zapyziałą chińską budę z najzaj*** kurczakiem słodko-kwaśnym i obecnie wspominam ją z żalem ;]
OdpowiedzUsuńps. najgorsze i tak są obecne dworcowe lofty widmo i dwadzieściatysięcy znaków wokół "zakaz palenia. grzywna 500zł".