sobota, 19 lipca 2014

W Kijowie

Okrutnie tanie są bilety do kraju ogarniętego wojną. Spakowałem się minimalistycznie w kostkę i ruszyłem do Kijowa. Autobus był w połowie pusty, chyba oprócz mnie prawie wszyscy mieli niebieskie paszporty z tryzubem. Odprawa poszła dość szybko. Dłuższe są w drugą stronę. W drodze powrotnej – z Lwowa do Warszawy na siedzeniu przede mną jechał Ukrainiec, który jechał na koncert Metallicy. Polski pogranicznik wziął w palce jego bilet, który kosztował zapewne niemało i spytał: to jedzie pan na koncert? Gdzie będzie pan spał? Jak się nazywa ten zespół? Proszę powiedzieć?” Chłopak musiał wyjmować papiery z rezerwacją miejsca w hostelu. Uczestniczyć w tym upokarzającym quizie. Pomyślałem co by było, gdybym to ja był poddawany takiemu przesłuchaniu. Po co jedzie pan do Kijowa? Tak sobie zobaczyć miasto? Porobić zdjęcia zniczy na Instytuckiej? Oddać koleżance plik gazet ze starym artykułem o artystach na Majdanie? Gdzie będzie pan spał? Nie wie pan? Co potem? Zależy od rozkładu pociągów?  Na ile dni? Nie wie pan jeszcze? Ten plecaczek to wszystko co pan ma? A czym pan się właściwie w Polsce zajmuje? Nikt nie zadał mi żadnego pytania. Przybito pieczątkę i wjechałem z polskiej w ukraińską noc. Rozłożyłem się na dwóch siedzeniach i spałem do samego rana.


Kijów uderzył wpierw ogromem kubatur. Doszedłem do pierwszej stacji metra, kupiłem żeton i już byłem na Chreszczatyku. Podreptałem na Majdan. Zjadłem czeburieka w namiocie naprzeciw McDonalds i zauważyłem  na ścianach namiotowo drewnianego boksu napisy flamastrem. Już tu była zapisana historia zimowych miesięcy. To tu znajdował się punkt, gdzie opatrywano rannych. Napisy  były podziękowaniami dla lekarzy i pielęgniarek tu pracujących. Sam Majdan stał się ponurym miejscem, wojskowe namioty rozłożone na placu stanęły tu niejednokrotnie później , już po obaleniu Janukowycza. To swoiste squaty dla różnego rodzaju rozbitków „weteranów” ubranych w wojskową odzież. Możesz tu wrzucić do kubka coś na wsparcie tych koczowników. Pełno tu stoisk oflagowanych na żółto-niebiesko, są jakieś pseudomuzea… Powiewają obok siebie flagi ukraińskie, banderowskie, polskie, białoruskie, gruzińskie, jakby stacjonował tu jakiś międzynarodowy kontyngent wszystkich narodów, które czują na sobie oddech rosyjskiego niedźwiedzia. Plakaty. „Artysta jeden. Narody różne. Wybieraj!” pod takim napisem dwa obrazy Repnina – „Kozacy piszą list do sułtana” i „Burłaki na Wołgie”. Niedaleko kupisz magnes na lodówkę ze świnią-Janukowyczem; wycieraczkę z twarzą Putlera.  Była niedziela koło południa, wyszli na scenę Majdanu popi, rozbrzmiał głośno hymn Ukrainy i zaczęły się modły, jakiś ksiądz mówił długo o chłopcach, którzy walczą w Donbasie. W skupieniu słuchało go ze dwieście osób.




 W górę od Majdanu idzie ulica Instytucka. Mija się pozostałości barykad i miejsca, gdzie spotkała ludzi śmierć. Rozpoznaje się drzewa, krawężniki znane z nagrań na youtube. W miejscu zakrwawionych trupów widzi się przygasłe znicze, wyschłe kwiaty, spontanicznie stawiane pomniczki, drzewa przewiązane klejącą taśmą, spłukane deszczem zdjęcia. Przypominałem sobie godziny spędzane w lutym na oglądaniu transmisji. Było tak, jakbym już tu był. Wirtualnie tylko jak gap, który nic nie ryzykował, widz narodowego spektaklu, w którym szło o życie, o być albo nie być. I nadal o to idzie. Ale już bez kamer. Gdzieś na wschodnich obrzeżach kraju, skąd docierają sprzeczne informacje. Trudno cokolwiek odfiltrować. Poszedłem na ulicę Hruszewskiego, odnalazłem tablicę poświęconą Serhijowi Nihojanowi.


 Miasto żyło zupełnie normalnie. Wojnę było czuć po dużej liczbie ludzi ubranych w panterki. Ten militarny sznyt widać tu było na każdym kroku. Wojnę słychać było też w rozmowach. Nie mówię po ukraińsku, ale w tej przestrzeni językowej czuję się jak u siebie, prawie wszystko rozumiem. Nie miałem wątpliwości – byłem w kraju wolnym. Ludzie nie bali się mówić, mówili co myślą. Czuło się stonowaną nieufność, wyczekiwanie w stosunku do władz miejscowych a do władz Rosji – otwartą nienawiść. Taka scena zapadła mi w pamięć w okolicy metra wieczorem na ulicy spontaniczny koncert dał jakiś zespół. Śpiewali po rosyjsku, gdy przystanąłem grali już dwa ostatnie kawałki, więc nie wiedziałem skąd są. Ostatnia piosenka w prostych słowach wyrażała sytuację zwykłych ludzi, refrenem było zaś: „A Putin? Lajlajlajaj….” Tańczyli do tego mężczyźni, kobiety, młodzi i starzy,  przy gromkich oklaskach. Taniec był poza zasięgiem Putina, jego władza tu nie sięgała, nie sięgał tu strach.


W innych częściach miasta było mniej politycznie. Stadion Olimpijski akurat był otwarty dla jakiejś grupy. Można było posiedzieć w przyjemnym chłodku, który tu panował a nawet wyjść na płytę boiska. Dzielnica Padół kusiła z kolei artystycznymi klimatami. Tu – na ulicy Andrijiwskyj Uzwiz było najwięcej knajpek, ulicznych muzyków. Zaskoczyła mnie wysokość brzegu Dniepru, przewyższenie było dość spore, nawet w parku jeździła specjalna szynowa kolejka. Z oddali było widać ludzi plażujących na wyspie po drugiej stronie rzeki. Podobny urok miała Pieczerska Ławra. Przewodnik mówił po rosyjsku. Przemierzaliśmy podziemne korytarze słuchając opowieści o świętych, mijając ich zawinięte w sukno zwłoki. W pieczarach można było spotkać pogrążonych w letargu ludzi. Po dwóch dniach opuszczałem to miasto z myślą, żeby jeszcze tu wrócić. I wrócę na pewno.

CDN.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz