Okrutnie tanie są
bilety do kraju ogarniętego wojną. Spakowałem się minimalistycznie w kostkę i
ruszyłem do Kijowa. Autobus był w połowie pusty, chyba oprócz mnie prawie
wszyscy mieli niebieskie paszporty z tryzubem. Odprawa poszła dość szybko.
Dłuższe są w drugą stronę. W drodze powrotnej – z Lwowa do Warszawy na
siedzeniu przede mną jechał Ukrainiec, który jechał na koncert Metallicy. Polski
pogranicznik wziął w palce jego bilet, który kosztował zapewne niemało i
spytał: to jedzie pan na koncert? Gdzie będzie pan spał? Jak się nazywa ten
zespół? Proszę powiedzieć?” Chłopak musiał wyjmować papiery z rezerwacją
miejsca w hostelu. Uczestniczyć w tym upokarzającym quizie. Pomyślałem co by
było, gdybym to ja był poddawany takiemu przesłuchaniu. Po co jedzie pan do
Kijowa? Tak sobie zobaczyć miasto? Porobić zdjęcia zniczy na Instytuckiej?
Oddać koleżance plik gazet ze starym artykułem o artystach na Majdanie? Gdzie
będzie pan spał? Nie wie pan? Co potem? Zależy od rozkładu pociągów? Na ile dni? Nie wie pan jeszcze? Ten
plecaczek to wszystko co pan ma? A czym pan się właściwie w Polsce zajmuje? Nikt
nie zadał mi żadnego pytania. Przybito pieczątkę i wjechałem z polskiej w
ukraińską noc. Rozłożyłem się na dwóch siedzeniach i spałem do samego rana.
Kijów uderzył
wpierw ogromem kubatur. Doszedłem do pierwszej stacji metra, kupiłem żeton i
już byłem na Chreszczatyku. Podreptałem na Majdan. Zjadłem czeburieka w
namiocie naprzeciw McDonalds i zauważyłem na ścianach namiotowo
drewnianego boksu napisy flamastrem. Już tu była zapisana historia zimowych miesięcy. To tu
znajdował się punkt, gdzie opatrywano rannych. Napisy były podziękowaniami dla lekarzy i
pielęgniarek tu pracujących. Sam Majdan stał się ponurym miejscem, wojskowe
namioty rozłożone na placu stanęły tu niejednokrotnie później , już po obaleniu
Janukowycza. To swoiste squaty dla różnego rodzaju rozbitków „weteranów”
ubranych w wojskową odzież. Możesz tu wrzucić do kubka coś na wsparcie tych
koczowników. Pełno tu stoisk oflagowanych na żółto-niebiesko,
są jakieś pseudomuzea… Powiewają obok siebie flagi ukraińskie, banderowskie,
polskie, białoruskie, gruzińskie, jakby stacjonował tu jakiś międzynarodowy kontyngent
wszystkich narodów, które czują na sobie oddech rosyjskiego niedźwiedzia.
Plakaty. „Artysta jeden. Narody różne. Wybieraj!” pod takim napisem dwa obrazy
Repnina – „Kozacy piszą list do sułtana” i „Burłaki na Wołgie”. Niedaleko
kupisz magnes na lodówkę ze świnią-Janukowyczem; wycieraczkę z twarzą Putlera. Była niedziela koło południa, wyszli na scenę
Majdanu popi, rozbrzmiał głośno hymn Ukrainy i zaczęły się modły, jakiś ksiądz mówił długo o chłopcach, którzy
walczą w Donbasie. W skupieniu słuchało go ze dwieście osób.
W górę od Majdanu
idzie ulica Instytucka. Mija się pozostałości barykad i miejsca, gdzie
spotkała ludzi śmierć. Rozpoznaje się drzewa, krawężniki znane z nagrań na
youtube. W miejscu zakrwawionych trupów widzi się przygasłe znicze, wyschłe
kwiaty, spontanicznie stawiane pomniczki, drzewa przewiązane klejącą taśmą,
spłukane deszczem zdjęcia. Przypominałem sobie godziny spędzane w lutym na
oglądaniu transmisji. Było tak, jakbym już tu był. Wirtualnie tylko jak gap,
który nic nie ryzykował, widz narodowego spektaklu, w którym szło o życie, o
być albo nie być. I nadal o to idzie. Ale już bez kamer. Gdzieś na wschodnich
obrzeżach kraju, skąd docierają sprzeczne informacje. Trudno cokolwiek
odfiltrować. Poszedłem na ulicę Hruszewskiego, odnalazłem tablicę poświęconą
Serhijowi Nihojanowi.
Miasto żyło zupełnie normalnie. Wojnę było
czuć po dużej liczbie ludzi ubranych w panterki. Ten militarny sznyt widać tu
było na każdym kroku. Wojnę słychać było też w rozmowach. Nie mówię po
ukraińsku, ale w tej przestrzeni językowej czuję się jak u siebie, prawie
wszystko rozumiem. Nie miałem wątpliwości – byłem w kraju wolnym. Ludzie nie
bali się mówić, mówili co myślą. Czuło się stonowaną nieufność, wyczekiwanie w
stosunku do władz miejscowych a do władz Rosji – otwartą nienawiść. Taka scena
zapadła mi w pamięć w okolicy metra wieczorem na ulicy spontaniczny koncert dał
jakiś zespół. Śpiewali po rosyjsku, gdy przystanąłem grali już dwa ostatnie
kawałki, więc nie wiedziałem skąd są. Ostatnia piosenka w prostych słowach
wyrażała sytuację zwykłych ludzi, refrenem było zaś: „A Putin? Lajlajlajaj….”
Tańczyli do tego mężczyźni, kobiety, młodzi i starzy, przy gromkich oklaskach. Taniec był poza
zasięgiem Putina, jego władza tu nie sięgała, nie sięgał tu strach.
W innych częściach
miasta było mniej politycznie. Stadion Olimpijski akurat był otwarty dla
jakiejś grupy. Można było posiedzieć w przyjemnym chłodku, który tu panował a
nawet wyjść na płytę boiska. Dzielnica Padół kusiła z kolei artystycznymi
klimatami. Tu – na ulicy Andrijiwskyj Uzwiz było najwięcej knajpek, ulicznych
muzyków. Zaskoczyła mnie wysokość brzegu Dniepru, przewyższenie było dość
spore, nawet w parku jeździła specjalna szynowa kolejka. Z oddali było widać
ludzi plażujących na wyspie po drugiej stronie rzeki. Podobny urok miała
Pieczerska Ławra. Przewodnik mówił po rosyjsku.
Przemierzaliśmy podziemne korytarze słuchając opowieści o świętych, mijając ich
zawinięte w sukno zwłoki. W pieczarach można było spotkać pogrążonych w letargu
ludzi. Po dwóch dniach opuszczałem
to miasto z myślą, żeby jeszcze tu wrócić. I wrócę na pewno.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz