środa, 6 lutego 2013

Urywek XIII - chiński bar


Różne są głody. Jest głód poranny i głód południowy, głód zaspakajany od razu i głód przechodzony aż do ścisku, głód delikatny i głód szarpiący, głód za czymś konkretnym i głód za czymkolwiek. Jest głód zwyczajny i najbardziej fundamentalistyczny  głód nałogowy, znany tym, których trawi nieustannie, głód, z którego nie ma już powrotu.

Przed remontem dworca w Gdyni czasami zachodziłem do chińskiego baru, który znajdował się w przelocie. Głód, który kierował tam moje kroki był głodem godziny osiemnastej. Głód alarm pojawiający się jak złodziej w twoim żołądku nie napełnianym od drugiego śniadania. Głód w domu odgrzewany i podawany natychmiast na stół. Nie zrobiłeś na czas zakupów. Nie nagotowałeś dzień wcześniej zupy, nie masz w zamrażarce pierogów a nie czas na robienie kotleta. Wysiadasz z kolejki i myślisz, że już nie da się wytrzymać. Trzeba coś zjeść. W przelocie z dworca do domu trafiasz do Chińczyka. Wybierasz w jadłospisie numerek dania, którym jest kurczak z warzywami i ryżem. Oczekujesz na jednorazowy wrzący kubek, gdzie wszystkie zbełtane składniki parują ci na twarz. Masz chwilkę czasu by popatrzeć na ruch, cały czas ktoś wchodzi, wychodzi. Strzępy rozmów. Swojska miejskość jeszcze z lat dziewięćdziesiątych. Lata dziewięćdziesiąte nadzwyczaj były azjatyckie. Bazary zamiast stadionów. Chińskie bary i Wietnamczycy. Budy. I czas kulinarnych ksenofobicznych lęków. Nie jedz w McDonaldzie. Omijaj Wietnamczyków. Ich stare mięso. Niech cię chroni ojciec sanepid i matka higiena zawsze dziewica. Coś było więc występnego w tej dworcowej chińszczyźnie. Z poczuciem winy przełykałem swój głód godziny osiemnastej, swojego kurczaka z warzywami i ryżem i gnałem dalej.

Gdy zaczął się remont dworca, Chińczyk musiał opuścić swój wyśmienity punkt naprzeciwko parkingu i postoju taksówek. Wydawało się, że przenosiny o sto metrów, dosłownie na drugą stronę ulicy, opodal rogu 10 lutego powinny być tylko formalnością. Że wraz z nim przeniesie się całe miejsce. Niestety nowe pomieszczenie, które wynajął szef baru nie był to przeszklony boks na zasyfionym dworcu Gdynia Główna, ale klaustrofobiczna kiszkowata dziura na parterze kamienicy. Niby nic się nie zmieniło, nawet tablica z numerkami dań ta sama i ten sam Szef Chińczyk wołający „sto dwanaście”! Ale jednak nie to samo. Bywałem w barze jeszcze kilka razy. Ale coraz rzadziej. Bar stracił swój przelot. Stracił swoją przestrzeń. Nie zachodzili tu już taksówkarze. Pasażerowie kolejki lądowali w innych lokalach. Choćby w przeszklonych kebabach trzydzieści metrów dalej. A  bar słabł. I od paru dni mijam kartkę z napisem „zamknięte”.

Czy było to tylko nowe miejsce, czy wieje już nowy wiatr w małej gastronomii? Chińczycy i Wietnamczycy ustępują pola Turkom. W siłę rosną kebaby. I te tureckie, i te pseudotureckie. Przypomniałem sobie dzień lata w 2010 roku. Szedłem wieczorem Świętojańską i zaczepił mnie Chińczyk, szef baru, chciał gdzieś zadzwonić. Zapamiętałem to wydarzenie, bo to właśnie dzięki Chińczykowi poczułem się zakorzeniony na gdyńskiej ulicy. Przypomniały mi się nazwy starych dzielnic przedwojennego miasta - Pekin, Meksyk… Chińczyk przybywał jakby z tamtego Pekinu. Był już taki swojski.

-Ale po co mi to opowiadasz?

1 komentarz:

  1. Myślałam, że tylko ja upodobałam sobie tą zapyziałą chińską budę z najzaj*** kurczakiem słodko-kwaśnym i obecnie wspominam ją z żalem ;]

    ps. najgorsze i tak są obecne dworcowe lofty widmo i dwadzieściatysięcy znaków wokół "zakaz palenia. grzywna 500zł".

    OdpowiedzUsuń