Serdecznie zapraszam.
środa, 29 marca 2017
Spotkanie autorskie we Wrocławiu
6 kwietnia (czwartek) o godz. 19:30 we wrocławskim klubie poetycko-muzycznym Pieśniarze (Ul. Szewska 68 a) odbędzie się moje spotkanie autorskie, które poprowadzi prof. Dorota Heck. Po spotkaniu wystapi kwartet smyczkowy ,,na strunach głosowych i nie tylko" - nie tylko bo będzie także kilka piosenek...
poniedziałek, 30 stycznia 2017
Artur Nowaczewski - nowa strona na facebooku
Pierwszy blog założyłem jedenaście lat temu, pod obecnym adresem pozostaję sześć lat. Czasy się zmieniają. Blog na blogspocie pozostaje bez zmian, od czasu do czasu będę tu wrzucał - zwłaszcza dłuższe teksty, ale częstsze aktualizacje (zdjęcia, wypisy z książek, komentarze etc.) będą się ukazywać na mojej stronie na facebooku: Artur Nowaczewski: pisarz, na którą zapraszam.
piątek, 27 stycznia 2017
Dziadek, Bałtyk, Wieczno
Fot. Archiwum MIR
Morze?
Długo jedynie dystans, niechęć, obawa. Wszystko z powodu ekologicznej
katastrofy. Z dzieciństwa zapamiętałem najbardziej obraz zwałów czarnych,
śmierdzących glonów, wymieszanych z wyrzucanymi przez fale na brzeg śmieciami.
Mogłem na ten skażony Bałtyk jedynie popatrzeć, nie wolno mi było w nim
zanurzyć stopy. Pierwszym morzem, które poczułem wszystkimi zmysłami stało się
więc Morze Żółte. Inne od naszego, z inną barwą wód, z kamienistym dnem i
skalistymi klifami. Jeździliśmy nad nie, gdy tato pracował w Korei Północnej.
Ono również mnie jednak nie zachwyciło – poraniłem sobie stopy o ostre ułomki
skał i muszli zalegające na dnie. Dopiero potęga Morza Japońskiego i piaszczysta
plaża w Wonsanie wprawiły mnie w zachwyt.
A potem – powrót
nad Bałtyk. Gdańsk był dla mnie zawsze miastem odwróconym od zatoki. Morze
znajduje się gdzieś na rogatkach miasta i przez całe miesiące można go nie
widzieć. W Gdyni, gdzie teraz mieszkam, jest inaczej: widać je już z peronu
kolejki, bo idealnie prosta ulica 10 Lutego wpada w Skwer Kościuszki. Szerokie
modernistyczne ulice, morska bryza i widoki na gdyńską marinę z lasem
jachtowych masztów odcisnęły się w wierszu „Amsterdam”, zainspirowanym piękną
pieśnią Jacquesa Brela.
Jednak to
najgłębsze i najbliższe morze było we mnie – i w naszej rodzinie – obecne od zawsze: od śp. dziadka Bronisława
Bogdanowicza. Dziadek, kapitan żeglugi wielkiej, wyłania się z mojej pamięci jako archetypowy wilk morski. Gdy miałem pięć
lat, podał mi do jedzenia śledzie w oleju. Byłem tym bardzo przejęty: – skoro
dziadek je śledzie, to znaczy, że jedzą je prawdziwi mężczyźni. W przypływach
dobrego humoru opowiadał o zabawnych historiach z lat pływania, ale ciężka
praca w rybołówstwie dalekomorskim miała dla niego więcej cieni niż blasków. Patrzył na nią
trzeźwo, na pozór bez sentymentu, jednak dało się odczuć, że kochał ją surową i
dyskretną miłością. Wystarczyło posłuchać, jak mówił o swoim ulubionym statku,
małym trawlerze „Wieczno”: „Czasem chce
się go pogłaskać”. Dlatego nazwa „Wieczno” do
dziś brzmi dla mnie jak sacrum – wieczność konkretna jak pokład. „Szczęśliwy
statek” – pisał w pamiętniku – "masę razy chodziliśmy
przez Atlantyk, przeżyliśmy na nim cztery huragany".
Nazywano go
borsukiem, bo rzadko opuszczał swoją kajutę. Kiedy już jednak stanął na mostku,
potrafił z niego nie schodzić przez 72 godziny... Były też sytuacje, w których
zachował się jak bohater, ale nigdy się tym nie chwalił. Babcia przechowuje
książkę Stanisława Rymaszewskiego Wykarczowani zza Buga z dedykacją
autora, który w celach badawczych pływał kiedyś na „Wiecznie”. Dedykacja brzmi:
Drogiemu Bronkowi
Bogdanowiczowi Kapitanowi ż.w. z wdzięcznością za manewr m.t. Wieczno, którym
21.VI.1971 uratował życie siedmiu z wywróconego w sztormie pontonu
(niemieckiego m.t. Eisbar) na północ od Islandii. Jednym z nich jest autor tej książki, Bóg
zapłać Kapitanie!"
Byłem z Dziadkiem Bronkiem serdecznie związany. To on wielokrotnie
polecał mi książkę Karola Olgierda Borchardta Znaczy kapitan, ale ja nie
lubiłem wtedy marynistyki i za jego
życia nigdy po nią nie sięgnąłem. Borchardt był nauczycielem dziadka ze Szkoły
Morskiej; kontakt utrzymywali także po jej ukończeniu. W latach
siedemdziesiątych, gdy dziadek Bronek był bliski śmierci, Borchardt odwiedził
go w szpitalu i tchnął nadzieję powrotu do życia. Był więc dla nas autor Szamana morskiego postacią
jakby „rodzinną”, realną, bliską.
Ale Znaczy kapitana zacząłem
czytać dopiero po śmierci dziadka, jakby chcąc w ten sposób porozmawiać z nim
jeszcze, przyswoić sobie jego duchowe wartości. To książka o więzi, która zawiązuje się między
młodym oficerem a kapitanem. O uczniu i mistrzu, ich męskiej przyjaźni.
Płakałem czytając o śmierci „Znaczy Kapitana” i były to moje pierwsze od
dzieciństwa łzy nad książką. Znalazłem
na jej stronicach prawdziwych mężczyzn, którzy brali na siebie ciężar
odpowiedzialności, zachowując jednocześnie szorstką wrażliwość, skrywaną pod
maską suchego oficerskiego konwenansu. Szczególnie objawiło się to w historii
konika z Halifaxu, którego Borchardt nazwał Jakubem Paganelem. Zainspirowała
mnie ona do napisania „Malutkości i morza”.
Kończąca ten rozdział rozmowa Borchardta
ze Stankiewiczem należy, jak sądzę, do
największych scen w naszej literaturze. Ilekroć do niej wracam, ściska mi
gardło. Nic więc dziwnego, że podobnie działa na mnie wiersz Walta Whitmana zaczynający się od słów „Oh,
captain, my captain...” W moim życiu miałem przecież szczęście znać prawdziwego
Kapitana...
(2012)
Wypowiedź ukazała się w antologii Morza polskich poetów. Wiersze i wypowiedzi, red. Zbigniew Jankowski, Gdańsk 2013.
czwartek, 8 grudnia 2016
Komu potrzebna jest dzisiaj krytyka artystyczna?
29 listopada odbyła się organizowana przez Fundację Pomysłodalnia i Instytut Kultury Miejskiej debata "Komu jest dzisiaj potrzebna krytyka artystyczna?", w której udział wzięli: Anna Chęćka-Gotkowicz (Uniwersytet Gdański), Joanna Puzyna-Chojka (Uniwersytet Gdański), Zbigniew Mańkowski (Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku), Maciej Nowak (Teatr Polski w Poznaniu) oraz niżej podpisany. Cały przebieg spotkania dostępny na załączonym filmie.
wtorek, 22 listopada 2016
O "Sprawiedliwych zdrajcach" Witolda Szabłowskiego
autor czasami popada w sprzeczność – chciałby pojednania krajów i narodów, działań na poziomie polityki historycznej i z taką tezą zdaje się pisać swój reportaż. Chwilami też za bardzo stara się kontrolować emocje czytelników, wtrącając pachnące językiem niespecjalnie pogłębionej publicystyki własne komentarze. Tymczasem najcenniejsze w jego książce jest to, co wychodzi poza zaklęty krąg rozważań na temat zbiorowej odpowiedzialności. O ile łatwo bowiem jest wywołać na gruncie politycznym nienawiść, prawie niemożliwe jest zaprogramowanie pojednania. Czy zatem skazani jesteśmy na determinizm? Sprawiedliwi zdrajcy dostarczają dowodów, że nie. Poza determinizmem znajduje się przede wszystkim głęboko pojmowana wiara, co ujawnia się zwłaszcza w mało znanym w Polsce wątku czeskim – wprowadzonym przez opowieść pastora Jana Jelinka. Pastor jako Czech (Czechów mieszkało na Wołyniu kilkadziesiąt tysięcy) nie jest uwikłany w narodowe waśnie – dzięki temu jest najbardziej obiektywnym z narratorów, a jednocześnie uczestnikiem zdarzeń. Dobro pojawia się wbrew okolicznościom, czasami wbrew logice, otwiera na tak współcześnie ignorowany pierwiastek tajemnicy. Pisarz tworzy też poruszające portrety Ukraińców – potomków sprawiedliwych z Wołynia, którzy wrażliwości nauczyli się od swoich rodziców, od nich dowiadywali się o objętej tabu zbrodni oraz o tym, że leżące w ziemi i w domach sąsiadów cenne przedmioty pochodzącą z grabieży polskich domów.
Na stronach Instytutu Książki ukazał się mój tekst poświęcony reportażowi Sprawiedliwi zdrajcy Witolda Szabłowskiego. Cały tekst można znaleźć pod linkiem: http://www.instytutksiazki.pl/ksiazka-tygodnia,aktualnosci,35913,sprawiedliwi-zdrajcy--sasiedzi-z-wolynia.html
niedziela, 18 września 2016
W Moskwie
Jadąc autobusem do Moskwy można było
poczuć przedsmak wielkich przestrzeni. Im dalej na wschód, tym mniej ludzi. Już
Łotwa wydawała się wyludniona. W piwnym ogródku na rynku małego miasteczka krzesła
o dziewiętnastej sterczały nogami do góry. Na ulicach nikogo. Zdawało się, że
jadę w przeszłość – tam gdzie jest bardziej pusto, lasy bardziej nieprzebyte,
drogi rozrzedzone. Na przejściu granicznym w Buraczkach autobus dotarł koło
północy. Granica wyrwała mnie ze snu.
Wydała się przez to intensywniejsza, z tym całym prześwietlaniem bagaży,
nazwisk, wiz, zaproszeń. Jakby dalszy
ciąg śnienia.
-Co
masz w tej siatce?
-Książki.
-Co
za książki?
-Moje
książki, jadę na seminarium poetów w Moskwie…
-Pisatiel?
– uśmiechnął się ironicznie pogranicznik.
„Pisatiel”… to zabrzmiało dumnie jak nieomal
dysydent. Wziął do ręki moją książkę krytyczną, przekartkował. To samo zrobił z
tomikami. Na okładce widniało zdjęcie. Spojrzał na mnie przeciągle. Porównał.
Potem można było z powrotem zapaść w sen. Z
Buraczków jechało się jeszcze całą noc. Monotonnie, wciąż przez lasy. Wciąż
prawie bezludnie. Kto wie – może zapatrzony w mapę, kiedyś dawno – wmawiałem
sobie tę bezludność. Ale wsi rosyjskiej zobaczyłem tej nocy tyle co nic.
A
Moskwę ujrzałem – jak miasto w Ameryce. Ogromne City. Drapacze chmur. Wyłaniała
się z tego kraju jak coś zupełnie z innej materii. Z innego świata. Jedziesz w
przeszłość, a lądujesz w przyszłości. Zegar zdaje się biec wstecz, a potem
przyśpiesza.
Po mieście jeździ się metrem. Sieć linii metra rozchodzi się gwiaździście i liniami okrężnymi, ciągle wsiadasz, wysiadasz, przemykasz przez korytarz, pod tymi żyrandolami, obok rzeźb, które nie wiesz – bardziej z socjalizmu, czy z Leni Riefienstahl… schody w górę, w dół, są tak długie, że ludzie czytają na nich gazetę, książkę. Inni pędzą – by zyskać pół minuty. Nie daj Boże, stanąć z lewej strony. Tu ruch odbywa się jak po autostradzie. Za zasięgiem metra zaczynają się elektryczki i pociągi dalekobieżne ruszające na wszystkie strony świata z dziewięciu dworców.
Po mieście jeździ się metrem. Sieć linii metra rozchodzi się gwiaździście i liniami okrężnymi, ciągle wsiadasz, wysiadasz, przemykasz przez korytarz, pod tymi żyrandolami, obok rzeźb, które nie wiesz – bardziej z socjalizmu, czy z Leni Riefienstahl… schody w górę, w dół, są tak długie, że ludzie czytają na nich gazetę, książkę. Inni pędzą – by zyskać pół minuty. Nie daj Boże, stanąć z lewej strony. Tu ruch odbywa się jak po autostradzie. Za zasięgiem metra zaczynają się elektryczki i pociągi dalekobieżne ruszające na wszystkie strony świata z dziewięciu dworców.
Nigdy nie poznawałem Moskwy z mapą w ręku,
teraz też nie miałem mapy. Chodziłem na
ślepo, trafiając na znajome z literatury nazwy. Nigdy nie układały się dla mnie
w jedną przestrzeń, wisiały w powietrzu – były jak z odległego mitu. Gdzie jest Arbat podpowiedziała mi nazwa
stacji. Ale inne ulice – robiły przyjemniejsze wrażenie. Chociażby Nikolska… Zaraz
obok był sklep GUM – stuletnia galeria handlowa. Wyglądał oczywiście zupełnie
inaczej niż ćwierć wieku temu. Jako dziecku imponował ogromem. Jak przez mgłę
pamiętam sklepy z futrami. No i z zabawkami. Teraz zamiast nich - Armani. Znane
drogie marki odzieżowe. Tylko budynek i czekoladowe cukierki pozostały tutaj te
same. Przez ćwierć wieku nie zmieniły
się wzory na papierkach. „Miszka Kosołapyj”, cukierki z Nieumiałkiem/Nieznajką,
cukierki z wiewiórką, „Krasnyj Oktiabr”…
Kreml jak Kreml. Teraz, w słońcu
prezentował się okazalej niż w listopadowej szarzyźnie. Kawałek za nim trafiłem
na most, gdzie zastrzelono Borisa Niemcowa. Obok pruły auta, a przy
balustradzie morze kwiatów. Zdjęcia z jego podobizną. Nad wszystkim czuwali
jacyś ochotnicy. Niespecjalnie ktoś się tu zatrzymywał. Całkiem przypadkowo
trafiłem też na Łubiankę. Znaczy na plac obok cieszącego się ponurą sławą
gmachu. Został przebudowany trzydzieści lat temu. Instytucja urzęduje tam ta
sama, zmienia tylko nazwy.
Centrum miasta można było okrążyć idąc bulwarami
pod szpalerem drzew. Czasu nie było dużo by oswoić się z miastem na piechotę.
Aby poznać je systematycznie ulica po ulicy, przeczytać krokami, odległościami.
Nałożyć na niejasne wyobrażenia siatkę mapy. Rytm, w jakim je poznawałem – był ciągłym
schodzeniem pod ziemię i ponownym wychodzeniem na słońce.
***
Seminarium poetyckie odbywało się w Pieriediełkinie. Jedzie się tam elektryczką. Jest nowe i stare Pieriediełkino, nowe to po prostu jeszcze jedno podmoskiewskie blokowisko, stare – po drugiej stronie torów to kolonia rozrzuconych po lesie daczy przeznaczonych dla artystów w czasach sowieckich. Idea tej dziwnej wsi-dzielnicy-kolonii powstała tak: kiedyś Stalin spytał Włochów, jak żyją u nich pisarze.
Seminarium poetyckie odbywało się w Pieriediełkinie. Jedzie się tam elektryczką. Jest nowe i stare Pieriediełkino, nowe to po prostu jeszcze jedno podmoskiewskie blokowisko, stare – po drugiej stronie torów to kolonia rozrzuconych po lesie daczy przeznaczonych dla artystów w czasach sowieckich. Idea tej dziwnej wsi-dzielnicy-kolonii powstała tak: kiedyś Stalin spytał Włochów, jak żyją u nich pisarze.
-Ano
dobrze, siedzą sobie w willach za miastem i piszą.
-Nasi
też mogą mieć wille – stwierdził Stalin.
I
tak powstało Pieriediełkino.
Dacze, drewniane, spory rozmiarów budynki budowano na rozległych posesjach. Kiedyś nie były szczelnie od siebie odgrodzone. W płotach znajdowały się furtki, można było swobodnie przechodzić od sąsiada do sąsiada. A sąsiadami byli wyłącznie twórcy… Kolonia twórcza. Dzielnica samych znajomych. Czy to artystyczne (a sądząc po epoce polityczne) stężenie było do wytrzymania? Trwały przecież, w latach trzydziestych, czystki. Co rusz ktoś z Pierediełkina znikał, jego rodzina opuszczała dom. A na ich miejsce – przychodził inny literat. Sielanka, która z dnia na dzień mogła się zamienić w obóz. Przyjaciel albo sąsiad który mógł się okazać denuncjatorem.
Dacze, drewniane, spory rozmiarów budynki budowano na rozległych posesjach. Kiedyś nie były szczelnie od siebie odgrodzone. W płotach znajdowały się furtki, można było swobodnie przechodzić od sąsiada do sąsiada. A sąsiadami byli wyłącznie twórcy… Kolonia twórcza. Dzielnica samych znajomych. Czy to artystyczne (a sądząc po epoce polityczne) stężenie było do wytrzymania? Trwały przecież, w latach trzydziestych, czystki. Co rusz ktoś z Pierediełkina znikał, jego rodzina opuszczała dom. A na ich miejsce – przychodził inny literat. Sielanka, która z dnia na dzień mogła się zamienić w obóz. Przyjaciel albo sąsiad który mógł się okazać denuncjatorem.
Muzeum
Pasternaka może sprawić zawód. Niewiele tu oryginalnych sprzętów. Droga do jego
założenia w czasach ZSRR była kręta i sama w sobie jest też odrębną historią.
Trzeba zdać się na imaginację. Biurko stoi w tym samym miejscu, można wyobrazić
sobie, jak padało światło, gdy pisarz pracował nad Doktorem Żywago. Wiadomo, kto z nim mieszkał, kto odwiedzał. I
jakoś już dwoma równoległymi torami zaczynają biec – jego życie i rytm
powieści. W jednym z pokoi odbyliśmy jedną z naszych seminaryjnych dyskusji,
czytaliśmy też wiersze i wysłuchaliśmy niedużego koncertu na fortepian i
skrzypce.
Nasz hotel znajdował się przy samych torach. Po odgłosach rozpoznawaliśmy wkrótce bezbłędnie: elektryczka, pośpieszny, i długie nocne monotonne przejazdy towarowych… Dyskusje odbywały się w dużym jasnym namiocie, który stał w hotelowym ogrodzie. Pod drzewami stało też kilka stolików, gdzie można było siedzieć do późna. Byliśmy zatem w Moskwie, ale właściwie to zupełnie poza miastem…
W wieku XIX cała kultura rosyjska żyła w szlacheckich dworach, w XX zaś – w kuchniach. Pierestrojka także. Całe życie szestidiesatników, czyli pokolenia lat sześćdziesiątych, było właśnie takie – kuchenne. Dzięki niech będą Chruszczowowi! To za jego czasów zrezygnowano z komunałek i wprowadzono oddzielne kuchnie, gdzie można było psioczyć na władzę, a co najważniejsze – nie bać się, bo w kuchni wszyscy byli swoi. Tam rodziły się nowe idee, fantastyczne projekty. Opowiadano sobie dowcipy (…) Wyrośliśmy w kuchniach, nasze dzieci także, razem z nami słuchały Galicza i Okudżawy. Puszczaliśmy sobie Wysockiego… Łapaliśmy BBC – pisała Swietłana Aleksijewicz. (*S. Aleksijewicz, Czasy seconhand, tł. J. Czech, Czarne, Wołowiec 2014)
Z takich właśnie to kuchni wyłonili się rosyjscy uczestnicy seminarium – z nieoficjalności i serdeczności. Był w nich też w nich jednak jeszcze rodzaj solennej powagi – gdy mówili o literaturze. Literatura była czymś ważnym i przeżywanym bez zadęcia. Życie literackie pozostawało do niej jedynie dodatkiem. Dyskusje były długie, meandrowały. Znali wiele swoich i cudzych wierszy na pamięć. To wszystko nie odbywało się w oparach wódki. Jedyną wódką, jaką piliśmy w te dni – była przywieziona przez Polaków butelka Wyborowej. Zamiast tego na stołach królowało wino, wieczorne śpiewy przy gitarach.
Nasz hotel znajdował się przy samych torach. Po odgłosach rozpoznawaliśmy wkrótce bezbłędnie: elektryczka, pośpieszny, i długie nocne monotonne przejazdy towarowych… Dyskusje odbywały się w dużym jasnym namiocie, który stał w hotelowym ogrodzie. Pod drzewami stało też kilka stolików, gdzie można było siedzieć do późna. Byliśmy zatem w Moskwie, ale właściwie to zupełnie poza miastem…
W wieku XIX cała kultura rosyjska żyła w szlacheckich dworach, w XX zaś – w kuchniach. Pierestrojka także. Całe życie szestidiesatników, czyli pokolenia lat sześćdziesiątych, było właśnie takie – kuchenne. Dzięki niech będą Chruszczowowi! To za jego czasów zrezygnowano z komunałek i wprowadzono oddzielne kuchnie, gdzie można było psioczyć na władzę, a co najważniejsze – nie bać się, bo w kuchni wszyscy byli swoi. Tam rodziły się nowe idee, fantastyczne projekty. Opowiadano sobie dowcipy (…) Wyrośliśmy w kuchniach, nasze dzieci także, razem z nami słuchały Galicza i Okudżawy. Puszczaliśmy sobie Wysockiego… Łapaliśmy BBC – pisała Swietłana Aleksijewicz. (*S. Aleksijewicz, Czasy seconhand, tł. J. Czech, Czarne, Wołowiec 2014)
Z takich właśnie to kuchni wyłonili się rosyjscy uczestnicy seminarium – z nieoficjalności i serdeczności. Był w nich też w nich jednak jeszcze rodzaj solennej powagi – gdy mówili o literaturze. Literatura była czymś ważnym i przeżywanym bez zadęcia. Życie literackie pozostawało do niej jedynie dodatkiem. Dyskusje były długie, meandrowały. Znali wiele swoich i cudzych wierszy na pamięć. To wszystko nie odbywało się w oparach wódki. Jedyną wódką, jaką piliśmy w te dni – była przywieziona przez Polaków butelka Wyborowej. Zamiast tego na stołach królowało wino, wieczorne śpiewy przy gitarach.
Drugiego dnia udaliśmy się do domku
Okudżawy. Jest to prawdziwy „muziej”. Muziej tym się różni od muzeum, że
przewodnik ma tu władzę jak konduktor w transsyberyjskiej kolei. Trzeba go
słuchać. Emerytowane panie, które oprowadzały po „muzieju” niczym surowe
nauczycielki strofowały nas jak rozkojarzonych sztubaków – „proszę nie
podchodzić do gablot, czas na to będzie później”, „pan widzę zasypia”, „bardzo
tu gorąco, proszę pani, przepraszam”. Było rzeczywiście gorąco. Kontynentalne
lato w pełni.
Okudżawa pomieszkiwał w letnim fińskim domku. I ten malutki domek zdawał się być opuszczony przez niego wczoraj, pokój z zabudowaną werandą został nienaruszony. Jakby właściciel wyjechał tydzień temu do sanatorium. Lubił przywozić sobie pamiątki. Niekoniecznie były to jakieś wybitne dzieła sztuki. Miały raczej wymiar sentymentalny. Wszędzie znajdowało się sporo zdjęć, z najróżniejszymi ludźmi. No i dzwonki. Wszyscy przynosili mu w prezencie dzwonki, bo raz pochwalił się małym dzwoneczkiem, który od kogoś otrzymał, że to najwspanialszy prezent. Dzwonki wisiały teraz w zabudowanej werandzie. Było tu przytulnie. Gdy okna są otwarte i powieje wiatr kolekcja zaczyna koncert. Ale dziś wszystkie były zamknięte. Duchota. „Nie snimajtie, pażałsta” – ostudziła mnie pani przewodnik, gdy chciałem uwiecznić za siebie tę dziuplę. Nie mogę więc teraz w powiększeniu przyglądać się, co wisi na ścianach, jaki mikrokosmos przedmiotów bard po sobie zostawił, tylko polegać na pamięci.
Rosyjska poezja współczesna nie jest właściwie w Polsce znana. Dużo jest tam do odkrycia. Wiele nazwisk, całe prądy, ich dynamika, cały ten świat pozostawał poza moim zasięgiem – teraz był na wyciągnięcie ręki. Po wyjeździe zostały maile, tomiki do poczytania i … pewnie dalsze ciągi. Jak to zapisałem? Jedziesz w przeszłość, a lądujesz w przyszłości…
Okudżawa pomieszkiwał w letnim fińskim domku. I ten malutki domek zdawał się być opuszczony przez niego wczoraj, pokój z zabudowaną werandą został nienaruszony. Jakby właściciel wyjechał tydzień temu do sanatorium. Lubił przywozić sobie pamiątki. Niekoniecznie były to jakieś wybitne dzieła sztuki. Miały raczej wymiar sentymentalny. Wszędzie znajdowało się sporo zdjęć, z najróżniejszymi ludźmi. No i dzwonki. Wszyscy przynosili mu w prezencie dzwonki, bo raz pochwalił się małym dzwoneczkiem, który od kogoś otrzymał, że to najwspanialszy prezent. Dzwonki wisiały teraz w zabudowanej werandzie. Było tu przytulnie. Gdy okna są otwarte i powieje wiatr kolekcja zaczyna koncert. Ale dziś wszystkie były zamknięte. Duchota. „Nie snimajtie, pażałsta” – ostudziła mnie pani przewodnik, gdy chciałem uwiecznić za siebie tę dziuplę. Nie mogę więc teraz w powiększeniu przyglądać się, co wisi na ścianach, jaki mikrokosmos przedmiotów bard po sobie zostawił, tylko polegać na pamięci.
Rosyjska poezja współczesna nie jest właściwie w Polsce znana. Dużo jest tam do odkrycia. Wiele nazwisk, całe prądy, ich dynamika, cały ten świat pozostawał poza moim zasięgiem – teraz był na wyciągnięcie ręki. Po wyjeździe zostały maile, tomiki do poczytania i … pewnie dalsze ciągi. Jak to zapisałem? Jedziesz w przeszłość, a lądujesz w przyszłości…
poniedziałek, 29 sierpnia 2016
O "Drodze 816" Michała Książka
Pisarz na pieszej wędrówce może tylko skorzystać, wydeptać swój styl, jego proza może osiągnąć zarazem kondensację i oddech. Bo piechur widzi więcej. Ma więcej czasu, maszeruje na przekór cywilizacji, która zmusza do szybkości, wyrywkowości, zarzuca go mnogością obrazów, wrażeń, które ciężko uporządkować. Piechur, aby przeżyć przygodę, nie potrzebuje egzotycznych krajów, podróż może zacząć się dla niego już za progiem jego domu. Droga 816 Michała Książka nie jest typowym reportażem ani literaturą podróżniczą, to gęsta, esencjonalna i sentencjonalna proza, w której zacięcie przyrodnika łączy się z wrażliwością poetycką. Można powiedzieć, że wystawia ona przed siebie wrażliwe, zmysłowe czułki - obwąchuje mijanych ludzi, zwierzęta, rośliny, krajobrazy, poddaje się rytmowi marszu, otwiera się na zasłyszane głosy ptaków i wychwytuje różnicę melodii w języku miejscowych mieszkańców. Każdym zdaniem, akapitem mówi do nas: stań oko w oko ze światem. Bądź, doświadczaj – bardziej, mocniej.
- piszę o Drodze 816 Michała Książka. Cały tekst można znaleźć na stronie Instytutu Książki:
http://www.instytutksiazki.pl/ksiazki-detal,literatura-polska,10300,droga-816.html
czwartek, 25 sierpnia 2016
Zobaczyć Znojmo
Można przejeżdżać przez Znojmo i go
nie zobaczyć. Bo na Znojmo nie patrzy się od strony dworca, ale rzeki. Wtedy
widać miasto na rzecznej skarpie, zawieszone nad zielenią iglice wież, biel kościelnych
ścian i rozrzuconych tarasowo domków i wyrastające przy nich ogródki-zahradki. Z tego widoku bije spokój, także wtedy gdy się
zagłębić w ulice prowadzące w jego głąb. Pięćdziesiąt metrów nad leżącą w
głębokim wąwozie Dyją przerzucono śmiało most kolejowy. Oto twarz miasta – na pocztówkę,
jego fasada patrząca na świat. Tyle, że świat teraz nie za bardzo patrzy na małe
miasto na południowym krańcu Moraw, na samej granicy Austrii.
Gdy tu przyjechaliśmy z Anetką – wchodziliśmy do Znojma od dworca i nic nie zapowiadało tego, jak będziemy na to miasto patrzeć
po wyjeździe. Punktem orientacyjnym pozwalającym wrócić na dworzec był pomnik
sowieckiego sołdata.
-A
to pomnik „wyzwoliciela”… stoi tu nadal, jakoś się ostał. Choć chyba ze dwa
razy próbowali go nocą usunąć, już sznur miał na szyi. Mam takiego kolegę, przedsiębiorca,
on mi raz po czwartym piwku mówi: "Jurku, to wstyd, że to tu nadal stoi, trzeba
w końcu usunąć tego Iwana…" A ja mu na to: „spokojnie, to jest obiekt
architektoniczny, który coś mówi o swoim czasie, czas był, jaki był…” - Jirzi
patrzy na te czasy, jakie były i te, które są okiem spokojnym, zdystansowanym.
Oko to ani nie poprawia świata, ani go nie demonizuje. Emanuje spokojem i
dobrocią. Zwiedzamy to miasto z nim i jego żoną, Wierą. Patrzymy na drogę,
którą jako chłopiec sześćdziesiąt ponad lat temu wędrował do szkoły, na most,
przez który jako młodzieniec przyszłą małżonkę przeprowadzał. O to ważne,
podivajte! – Wiera zwraca uwagę na rzeźbę świętego Antonina - Patrzcie jak on
trzyma dziecko, piękne… Oglądamy rotundę, odwiedzamy zamek, a także małą
knajpkę nad rzeką.
-A tam dalej znajduje się kamień
poświęcony żołnierzom powstania listopadowego. Po upadku powstania przez parę
lat mieszkali tu polscy oficerowie. Stary kamień znalazł się na dnie jeziora, z
lokalnym towarzystwem postawiliśmy więc nowy… - Jirzi szperał w archiwach w
poszukiwaniu kim byli ci Polacy. Niestety okazało się, że jeden z nich okazał
się później agentem Ochrany.
Fot. Aneta Klimek
Samo miasto leżało na granicy
Austrii, w przeszłości aż do początków XX wieku mieszkało tu więcej Niemców. Kiedy
powstała Czechosłowacja, część z nich wyjechała, a na ich miejscu osiedlono Czechów, którzy wcześniej stanowili tu jedynie dziesięć procent ludności. Oba narody
w zrównały się liczbą po miasteczku, ale po anszlusie Austrii, miejscowi Niemcy
doprowadzili do przyłączenia Znojma do III Rzeszy, więc Czesi i Żydzi licznie
emigrowali. A potem walec historii przetoczył się znowu. Nadeszła Armia Czerwona,
bomba zniszczyła ratusz, który został zastąpiony mało atrakcyjnym klockiem. Postawiono
pomnik sołdata, a kilka kilometrów dalej wyrosły graniczne zasieki. Żelazna kurtyna
postawiła Znojmo na samej krawędzi komunistycznego świata, w cieniu widocznej
obecności pilnującej granicy wojska.
Następnego dnia Jirzi poprowadził
nas do Parku Narodowego Podyje. Poniekąd swoje ocalenie przyroda zawdzięczała tu wcześniejszym zakazom
przygranicznego pasa.. Żywa niegdyś rzeka, gdzie nie brakło młynów, zdziczała. Opustoszały
jej brzegi. Spiętrzono jej wody, powstało jezioro, a nurt w górze jej biegu
zamarł. Woda stała się nieruchoma i w tej nieruchomości przeglądała się
okolica. Tylko co jakiś czas uciekinierzy na próżno próbowali przedostać się do
Austrii, wielu z nich tu zginęło. Ku pamięci niewielki odcinek granicy
pozostawiono, aby wyobrazić go mogły sobie dzisiejsze dzieci.
Wspinaliśmy się na wzniesienia przepaściście
opadające ścianami wysokiego na dwieście metrów kanionu. Szliśmy przez gąszcz, gdzie dominowały sosny. Często natykaliśmy się też na akacje.Słuchaliśmy opowieści –
o ojcu Jirzego- malarzu, którego prochy rozsypano nad wzgórzu i który lubił
malować tutejsze pejzaże; o niemieckim pisarzu-romantyku, którego nazwiskiem
nazwano skałę – gdzie siadywał. Nazwisko pisarza ulatuje mi gdzieś, ale chyba
nie jest zbyt ważne, bo nawet zawsze rzetelnemu Jirzemu nie udało się przebrnąć
przez więcej niż kilkadziesiąt stron jego dzieł. Pewnie stał tu chmurny w
październiku jak na obrazie Caspara Davida Friedricha. Dzisiaj słońce mocno
przygrzewało, co sprzyjało rozpostartych na łagodnych zboczach winnicom. Tuż
obok nich stał mały kiosk - można było z kieliszkiem usiąść na przydrożnym
kamieniu czy pniu i degustować.
Fot. Aneta Klimek
Do Austrii był tylko krok. Przez most, do
pustego upalnego mającego niewiele ponad tysiąc mieszkańców, stojącego u stóp
wzgórza Hardegg. Było ze swoim zamkiem tak wpisane w okolicę, jakby stało
tu zawsze, wyłoniło się prosto z jakiegoś umysłu, który meblował krajobraz. Teraz wracaliśmy już do Znojmo, przez
granice, niejasne coraz bardziej, zanurzone w przeszłości wojny, ale przede wszystkim
przez pełnię tego lipca nad Dyją. Gdy wysiadaliśmy tu dwa dni wcześniej, nie
oczekiwaliśmy jej, nie mieliśmy żadnego o niej wyobrażenia, żadnych mitów,
pocztówek – i właśnie dlatego została nam dana.
wtorek, 2 sierpnia 2016
W Pradze
Gdzieś na tory zwaliły
się druty, pociąg się spóźnił prawie półtorej godziny, nie zdążyliśmy na busa,
zostaliśmy wyrzuceni na brzeg miasta bez biletu i noclegu. Taka niechciana noc,
kiedy czekasz na swoje połączenie, a zamykają dworzec. Trzy bezsensowne godziny
w sławnym mieście Praga, po którym przewalają się tłumy uczestników afterów i
biforków, idących stadami w pijanym widzie, jakby ktoś rozsiał po okolicy wysyłające
wibracje pokemony, jakby przyzywał ich puls klubów, piekielnych jaskiń na Placu
Wacława. Mieszanina języków, bełkotliwy angielski, rozdziawiony rosyjski,
natarczywa francuszczyzna, wulgarny polski, nagle rymujący się ze wszystkimi
językami czeski. Sobota – nieustające światowe dni młodzieży. Hordy erasmusów,
wolontariusze wszystkich krajów łączący się pod Mostem Karola. Nic nie było dla nas ciekawego tej nocy w tym
mieście, choć aktualna sława głosi pewnie coś dokładnie odwrotnego.
Fot. Aneta Klimek
Piękniej było tu kilka dni wcześniej, wieczorem, gdy deszcz
wypłukał postacie Japończyków w smutnych plastikowych pelerynach. Nad Wełtawą
wyrosła grzybnia parasoli, próbując osłonić stoiska portreciarzy. Karykatury
przykryte folią świeciły się perliście. Miasto zamazywało się, stawało się
mniej realnym i jako takie – jako mniej realne - było bliższe
temu z wyobraźni. Wyobraźnia ta była – taka jakoś lirycznościowa i nieco
kiczowata. Zapalająca się na sławne nazwy jakby były to magiczne totemy.
Nie
mieliśmy żadnego aktualnego przewodnika – w końcu zabytki stać muszą w tych
samych miejscach. Świat opisywał nam nieaktualny „praktyczny” przewodnik „Czechy
i Słowacja” z 1994 roku. Tłumaczony z angielskiego, napisany przez jakiegoś
aroganckiego Brytyjczyka, oglądającego świat okiem sytym i rzeczowym. Po
prawdzie nie było czasu, aby go w Pradze otworzyć. Zrobiłem to raz, gdy
znajdowaliśmy się w czeskiej piwnicy „U Medvidku” (Pod Niedźwiadkami). Opis
brzmiał: „Kolejna praska instytucja,
której korzenie sięgają XIII w. Dziś jedzenie nieszczególne, a piwo z
Budziejowic (oryginalny Budweiser) nie zawsze takie, jakie być powinno,
rekompensuje to jednak lokalizacja w centrum, bezpretensjonalność i
przestronność. Pn.-sob. 11.00-23.00. Tanio”. Minęło dwadzieścia kilka lat,
a „U Medvidku” nic się nie zmieniło. Było jak na Pragę tanio i bez pretensji.
Jedzenie proste i konkretne. Piwo w solennym kuflu, kelnerzy w białych
koszulach, wiedzący zawsze, kiedy spytać o następną kolejkę. Wszystko pod
stropami rozległej sali, gdzie ludzie w różnym wieku, siedzieli przy długich
stołach rozmawiając zawzięcie. To
miejsce nikomu nic nie chciało udowadniać. Nikomu schlebiać. Było, jakie było.
Twardo osadzone w rzeczywistości, odporne na czas. Ten nieszczególny opis z
przewodnika pozwolił sprawdzić – jeszcze istnieje.
Fot. Aneta Klimek
A
jednak coś się zmieniło. Przerzucając stronę trafiliśmy, kilka pozycji niżej,
na opis Zlatego Tygra: „Piwiarnia chętnie
odwiedzana przez śmietankę literacką Pragi z Bohumilem Hrabalem na czele.
Przyszłość lokalu jest obecnie niepewna. Pn. – sb. 15-23.00.” Przypomniałem
sobie go feralnej nocy, gdy snuliśmy się po mieście bez otwartego dworca. I ów – nieco arogancki praktyczny
przewodnik sprzed ćwierć wieku wydał mi się staroświecki. Literatura już dawno w
tym świecie spadła do niższej ligi, a pisarze wraz z nią. Kto chciałby – w dzisiejszych
celebryckich czasach - oglądać starszych panów pijących piwo? I pisać jeszcze o
nich w przewodniku? Nie próbowaliśmy znaleźć Zlatego Tigra, nie byłoby – nawet gdyby
istniał – po co. Nie widziałem też jakoś – w świecie marketingowej perfekcji –
miejsca dla początkującego Bohumila Hrabala. Dzisiejszy świat nie stworzy
stałych, twardo osadzonych w rzeczywistości miejsc. Miejsca tego świata upadną
jak trendy, przeminą jak gatunki muzyki puszczane przez didżejów. Kiedy mnie
spytasz „O czym myślisz?”, będę obracał w głowie to zdanie: „przyszłość lokalu
jest obecnie niepewna”.
czwartek, 21 lipca 2016
Balaton, Badacsonytomaj, Muscately
Poza
sezonem, na początku czerwca, na północnym brzegu Balatonu nie ma tłumów. W mijanych miejscowościach
życie zdaje się toczyć powoli, zupełnie jak wagoniki pociągu Szekesfehervar-Tapolca.
Stare, czyste, niewymazane sprejem składy. Schludne, skromne stacje,
najczęściej przeszklone klocki z poprzedniej epoki ginące w zieleni i zawiadowcy
w czerwonych degolówkach. Czas tu nie spieszy się do przyszłości. Skrzypy
wyrastają spomiędzy płyt peronów, a zaraz za stacyjkami wzdłuż całego brzegu jeziora
ciągną się puste jeszcze campingowe domki. Z drugiej strony, za oknem, widać zarośnięte
gęstym lasem idealne stożki wygasłych wulkanów, wyrastające sto, dwieście
metrów ponad poziom okolicy, no i winnice… Wąsaty konduktor w białej koszuli i
szelkach przypomina Pana Kreta, jakby wyszedł z kukiełkowej bajki, wiedział o
czym szumią wierzby. Pilnuje, by trójka turystów wysiadła na stacji Badacsonytomaj.
Tyle sylab w tej nazwie, że ciężko nauczyć się jej na pamięć. Pomaga japońskie
SONY w środku.
Fot. Aneta Klimek
Badacsony
jest zarazem nazwą największego z okolicznych wygasłych wulkanów. Rozległy,
mający ponad kilometr na kilometr wierzchołek ma owalny kształt, jest niby
zielona wyspa, wyrastająca ponad wszystko dookoła. Wyizolowany przez strome
skaliste zbocza, z daleka wygląda jak trumna albo jak australijska góra Uluru,
tyle że porośnięta lasem. Za linią lasu i skał zaczyna się piętro winnic. Na
kamiennych murach wylegują się jaszczurki. Chciałoby się tu zatrzymać i nie
ruszać stąd, patrząc w dół, gdzie za dachami wsi rozpościerają się wody
jeziora.
Kilka
razy przychodził łagodny, ciepły deszcz, a potem wypogadzało się. Zachwyt nad
tą chwilą w parującym powietrzu… Słońce wręcz parowało deszczem,
intensywniały wszystkie barwy tła, mchy i trawy. Można było iść za smugami
światła, w to późne popołudnie.
Fot. Aneta Klimek
Przy
molo, gdzie dopływają katamarany z drugiej strony akwenu, stoi bosy pomnik
Jozsefa Egryego. Kiedy jednak zwiedzamy muzeum malarza, Anetka jest trochę
zawiedziona. „On nie korzysta w ogóle z tutejszych kolorów. Prawie nie używa
zieleni”. A jaki kolor ma Balaton? Teraz, na początku czerwca, właśnie
zielonkawy – konkretnie miętowy. Tam gdzie pada więcej słońca przechodzi w
łagodne turkusy. Chmury przesuwają się nad nami, więc na wielkiej powierzchni
powstają cienie, całe szerokie pasy różnych barw. A zieleń wokół, na wzgórzach, jest właśnie teraz pulchna, soczysta. A gdyby tak zobaczyć tu październik?
Fot. Aneta Klimek
Gdy
nad Balatonem zapada noc wzdłuż całego południowego brzegu widać z naszego
campingu jarzące się dalekie światła. Ale łuna jest daleka, rysuje się tylko na
horyzoncie, doskonale rysują się na niebie gwiazdy. Światło niedalekiej latarni
pada na wodę. I wtedy dostrzegamy, jakieś pół metra od brzegu przy dużym
kamieniu wytkniętą ponad powierzchnię wody głowę niedużego węża. Znika zaraz za
kamieniem, ale za chwilę pojawia się znowu. A dalej, jakieś dwa metry od brzegu
sterczy kolejny łepek. Mija parę minut i podłużny kształt wije się gdzieś na
płyciźnie. Węży jest zatrzęsienie. Ela próbuje ściągnąć jakiegoś aparatem, ale
nocne zdjęcia wychodzą niewyraźnie. Prawdopodobnie są to zaskrońce, które
świetnie czują się w wodzie.
Fot. Aneta Klimek
Drugiego
dnia jedziemy na Półwysep Tihany. Pierwszy na Węgrzech park narodowy obejmuje
wypiętrzający się trochę ponad sto metrów nad lustro wody pokryte gęstwiną
wzgórza. W głębi półwyspu ukryte są wewnętrzne jeziorka i ciepłe źródła. Z wysokiej
trawy, spomiędzy drzew, na końcu szpalerów białych topoli, wyłaniają się ruiny
romańskich kościołów. Barwa kamienia łączy się harmonijnie z kolorem drzew. Do Tihany i położonego na końcu szosy centrum
konferencyjnego snuje się sznur samochodów. Ale na leśnych pagórkach, ich
skałkach, skąd roztaczają się piękne widoki na Balaton i wnętrza półwyspu, nie
uświadczy się turystów. Jesteśmy jedyni. Sama miejscowość wraz ze starym
opactwem idealnie wpasowuje się w krajobraz. Niesamowite ściany z suszącej się
papryki, wszechobecne wino, flegma i bezpretensjonalność mieszkańców.
I last but not least Muscately…
Subskrybuj:
Posty (Atom)