piątek, 10 października 2014

W Bukareszcie

Ale najpierw droga do Bukaresztu, kontrola paszportów przy przekraczaniu Mostu Przyjaźni. Wrażenie rozpierduchy totalnej na dworcu w Giurgiu a potem ciągnące się wzdłuż torów śmietniska. Granica miedzy brzydotą a pięknem jest płynna a Bukareszt właśnie się budzi . To szczęście widzieć miasto w chwili przebudzenia i chłonąć jego dynamizm. Odnosi się wrażenie, że te ulice tutaj są trochę jak lotne piaski, że gdy wróci się tu za parę lat mogą zmienić się dokumentnie. Nie ma więc po co przywiązywać się do wspomnień. Co napisać o Bukareszcie po ledwie dwu dniach pobytu?





Te same marki, te same sklepy i tylko egzotyczne te cygańskie harce, jakieś porachunki czternastoletnich Cyganów, gonitwa opodal wejścia do galerii handlowej. Ci sami turyści, bywalcy stolic, hostel z pubem i wieczorny międzynarodowy kurs po pubach. Koszmar jako symbol miasta, wiszące nad nim marzenie satrapy, którego krwawy koniec jarzy się gdzieś w przebłyskach dzieciństwa. Można pomyśleć, że w pałacu tym nadal urzęduje jakiś mroczny tyran albo uwięziona w nim jest bajkowa Buka, która wlazła w nazwę tego miasta, zaanektowała ją jak cichy okupant. Ale to tylko gdzieś skrywające się po zakamarkach cienie, uśpione demony. Bo na ulicach młodość, śmiech, choć i starość, rozkład i żebractwo. Gdzieś w połowie drogi między jednym i drugim spotkasz się z Bukaresztem. Ale nie będziesz potrafił tego nazwać.


Synagogi. Niedaleko miejsca, gdzie mieszkałem była dzielnica synagog. Powtykanych między nowe wysokie budynki. Wygasła dzielnica. To prawda, że Bukareszt jest jak wulkan; na zewnątrz lawa ludzi płynących przez ulice. Ale pod spodem też wygasłe wulkany i ślepa przeszłość. Minione Orienty. Przykrywany przez inne naloty nalot państwa Osmanów.  Progi cerkwi i przekroczenia, przechodzenia. Obroty ciszy w gwar i na odwrót. Wielkie budynki państwowych instytucji a dosłownie pod nimi Cyganie... rozkładają stoliki. Gdzieś trafi się stara kamienica jak zepsuty ząb i urywek podwórza, gdzie mają swoje gniazda, z których wychodzą i władają kawałkiem chodnika albo bramą.


Anonimowość pomników. Na jakimś pobocznym placyku widzę czyjeś popiersie. Podchodzę bliżej, żeby sprawdzić. Tak mam. Niektórzy poeci zawsze się zatrzymują przy pomnikach. Ale nim zdążę odczytać podpis ze zdziwieniem rozpoznaję... twarz górala z Wadowic, który kiedyś tu był. 


Bukareszt to też miasto finezji.
Podszedł do mnie, siwy - bliżej szóstego krzyżyka niż piątego, z reklamówką w ręce, normalnie ubrany, słowem jegomość. Przedstawił się jako Joan. Spytał skąd przyjechałem, czy może w czymś pomóc, czy mam jakiś konkretny cel. Nie miałem konkretnego celu,
-Polska! Adam Mickiewicz! Wasz wielki poeta.
-Tak, tak - ucieszyłem się. Mickiewicz jest dla mnie jak barwy rodzinnego klubu. Klubu nie tak znanego jak wielkie potęgi, ale jednak - kiedyś dawno temu odnoszącego sukcesy - powiedzmy - w pucharze UEFA.
-Oglądałem kiedyś wasze seriale - zaczął po polsku wymieniać tytuły: Czterej pancerni i pies, czarne chmury.
Opisał jeszcze jeden serial, który zidentyfikowałem jako Dom.
-Dużo czytam. Czytałem na przykład Lalkę Bolesława Prusa. Wspaniała powieść - i zaczął wymieniać nazwiska bohaterów.
Potem przeszedł do rzeczy.
-Widzisz Artur, nie wiem jak tam u was jest. Ja nie jeżdżę po świecie. Całe życie jestem tutaj tak jak pan Rzecki w Warszawie. U nas paczka papierosów kosztuje piętnaście lei. Potrzebuję zapalić. Mnie, intelektualisty, nie stać na papierosy. Dasz na fajki?



piątek, 3 października 2014

Sztuka interpretacji. Poezja polska XX i XXI wieku



Nakładem wydawnictwa Fundacja Terytoria Książki ukazała się Sztuka interpretacji. Poezja polska XX i XXI wieku pod redakcją Dariusza Szczukowskiego i Grażyny B. Tomaszewskiej. Znalazł się tam m.in. szkic Tomasza Resmarowskiego pt. O walce z przemijalnością w nocy mlecznej Artura Nowaczewskiego. Cieszy to tym bardziej, że publikacja jest skierowana nie tylko do specjalistów, ale także do szerokiego grona nauczycieli, którzy przygotowują uczniów do nowej matury.

niedziela, 28 września 2014

W Skopje




Centrum Skopje ma dwie twarze. Pierwsza to stara dzielnica turecka. Wąskie uliczki, knajpki, bary, w których za grosze zjesz obiad, sklepiki, zakłady rzemieślnicze, moc gratów i żelastwa. Nie są to uliczki wymuskane, ale nadgryzione chropowatością i brudem. Pod ramię idą kobiety w hidżabach i ich koleżanki bez nakrycia głowy. Starsi Turcy popijają herbatę w cieniu daszków kawiarni. Innych mężczyzn golą fryzjerzy, co można podejrzeć przez otwarte na oścież drzwi małych zakładów. Zachowało się kilka starych meczetów, minarety stanową część panoramy miasta. Słychać śpiew muezinów. Stary zajazd z czasów Osmańskiego Imperium zamieniono na teren wystawowy. Ale jego krużganki wieczorem stają się  miejscem, gdzie młodzież popija piwo, o czym świadczą baterie butelek ustawione rządkami na kamiennych balustradach. W żarze południa ludzie podchodzą do studzienek z wodą, obmywają twarz i ręce przy kraniku, piją z otwartej dłoni. Oczywiście emanacją wschodu jest bazar. Wzięli go w posiadanie Albańczycy. Albańskich flag i symboli jest tu więcej niż macedońskich. Na stoiskach z ciuchami panuje tu straszliwa taniocha. Nie miałem co zrobić z resztą moich wyświechtanych macedońskich denarów, więc nakupowałem sobie skarpet. Ta część miasta to rojna żywotność i rozdrobnienie. Państwo jakby tu nie sięgało albo sprawowało jedynie nominalną zwierzchność. Widać jego obecność przy twierdzy, gdzie powiewają wielkie flagi. To znana prawidłowość - im mniejszy kraj tym większa miłość do flag.


Państwo zaczyna się po drugiej stronie rzeki. To twarz druga. Przez ostatnie dwadzieścia lat musiało jakoś zaznaczyć swoje istnienie. To nowe centrum jest miejscem przedziwnym, emanacją tradycji prawdziwych i wynalezionych. Dominuje więc stylizacja na antyk i odwołania do Macedonii starożytnej. Wielki pomnik Filipa II. Jeszcze większy jego syna Aleksandra. Obok antycznych herosów macedońscy bohaterowie walk o wyzwolenie spod władzy Turcji w wieku XIX-XX. Łuk triumfalny. Wielkie gmachy użyteczności publicznej w tym antykopodobnym stylu. Bogactwo handlowych galerii, szkło i przepych przeciwstawione wiecznie odradzającej się tymczasowości bazaru. Kiedyś te nowe gmachy się postarzeją. I tu wkradnie się przemijalność niewidoczna jeszcze na świeżo położonej farbie. Wtedy tak naprawdę sprawdzi się trwałość kraju, którego nazwy nie chcą uznać sąsiedzi nazywając Fyromem. Spośród wielu pomników ujrzałem jeden, który wydał się swojski – Matki Teresy z Kalkuty. Właśnie tutaj przyszła na świat. Po jej domu nie ma ślady - może zniszczyło go trzęsienie ziemi a może został rozebrany zanim Agnes stała się Matką Teresą. Dzisiaj jest duży dom-muzeum z kaplicą udostępniony do zwiedzania. W gablotach jej zapiski, nagroda Nobla i – między innymi – doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagielońskiego.


Mieszkańcy Skopje są fantastyczni. Tutaj jeszcze każdy Europejczyk to wydarzenie. Sami podchodzą i pytają czy nie pomóc. Gdy na skrzyżowaniu z rozłożoną mapą miasta próbowałem znaleźć drogę do dworca zatrzymał się przy mnie zniecierpliwiony człowiek z aktówką i powiedział: przecież możesz spytać o drogę! I po angielsku wytłumaczył jak dojść na dworzec autobusowy. Między dzielnicą turecką a pomnikiem Aleksandra Macedońskiego spotkałem Buraka, tureckiego nawigatora, który rowerem przejechał cały kraj i teraz szukał noclegu. Gadaliśmy przez pół godziny i chyba z pięć osób w międzyczasie dawało mu rady, co powinien teraz zrobić, gdzie rozbić namiot.



Trzecią twarzą Skopje było to co poza centrum, czyli po prostu zwykłe blokowiska, które widziałem z daleka. I góry w cieniu których rozłożyło się miasto. W które możnaby wyruszyć natychmiast pieszo. Ale nie tym razem. 

poniedziałek, 22 września 2014

W Belgradzie

Nie znam Belgradu. Co możesz powiedzieć o mieście spędziwszy tu jeden dzień, flanując po centrum, nie znając nikogo, nie mając tu żadnej zakorzenionej przyjaznej duszy? Naszkicować jakiś pejzażyk,  kilka rodzajowych obrazków. Czy dla ciebie samego będą one zachętą, żeby wchodzić głębiej w to miasto? Nie znasz patronów ulic, zderzony jesteś z historią nieznaną. Sam nie wiesz, czy tu wrócisz. Czy coś jeszcze o Belgradzie napiszesz. Jeszcze miesiąc i wszystko uleci ci z głowy. Próbuję rozszyfrować hasła, które zapisałem w notatniku. Nad jednym głowiłem się najdłużej „(&#&&& - słowo nieczytelne) na Studenstkim Trgu”. Co się zdarzyło na Studentkim Trgu półtora miesiąca temu? Nie powiedzą tego zdjęcia, bo one nie są opatrzone nazwami placów i ulic, zlewają się w jeden nieokreślony Belgrad. Wreszcie rozszyfrowałem. Notatka brzmiała: ”Portrecista na Studenstkim Trgu”. Będzie więc o portreciście.


W niewielkim skwerku zobaczyłem charakterystycznego gościa. Wyglądał jak mieszkaniec squatu. Bojówki, jakaś znoszona bluza. Pruł jak nakręcony alejkami i nagle zatrzymywał się jak wryty przed rożnymi osobami, a to przed kobietą, która się zagadała z koleżanką, a to przed facetem czytającym gazetę. Wyjmował kawałek papieru i zaczynał go zabazgrywać. W niecałą minutę tworzył zarys twarzy. I podtykał im pod nos kartkę. Ludzie kiwali odmownie głowami on zaś ruszał w dalszy kurs i szukał kolejnej ofiary. Dotarł i do mnie, gdy usiadłem przez chwilę na ławce.
-Jestem artystą. Rysuję, w dwadzieścia minut mogę zrobić ci portret – mówił pokazując mi papier z gryzdami, które układały się w zarys mojego profilu w okularkach.
Odmówiłem, ale jakby nie dowierzał. Ponowił próbę kilka minut później w innym miejscu. Podziękowałem ponownie. Popędził alejką i tyle go widziałem. Ot i cała historyjka.

W tym roku pisząc o Belgradzie tylko wstępne gryzdy, jak ten profil nakreślony przez ulicznego portrecistę. Złapałem się, że szukałem przede wszystkim śladów. Belgrad był bombardowany. No ale kiedy? W 1999 roku. Czym jest współczesność? Współczesne jest dla nas wszystko, co sami przeżyliśmy, czego byliśmy świadkami. Serbia była dla mnie krajem, gdzie za mojego życia - a więc jakby wczoraj  - rozegrała się wojna. Szukałem więc śladów amerykańskich bomb. Minęło piętnaście lat. No, ale przecież w dzielnicy rządowej przecież takie ślady znalazłem. Może bardziej były pozostawione, żeby dać świadectwo? Nie budynki jednak były śladami najgłębszymi. Najgłębszym skutkiem bombardowań było wypchnięcie Serbii z drogi na Zachód. To było widać po napisach wymazanych sprayem na ścianach. Były prorosyjskie.

 
W witrynach księgarń zobaczyłem portrety Gavriło Principa. Princip widniał też na t-shirtach na stoiskach z pamiątkami. Wystawa w parku pokazywała austro-węgierskie zbrodnie z 1914 roku. Zbrodnie to po serbsku „złoczini”. Na kolejnej planszy można było zobaczyć satyryczne obrazki z wiedeńskiej prasy „Serben muss sterben!” (Serbowie muszą umrzeć!) I wielki austriacki kułak wbijający w ziemię serbskiego karzełka. Obok „Hurra nacht Belgrad hinein Serbien muss unsrr sein!” („Hurra! Noc w Belgradzie, Serbia musi być nasza!”), na innym jest ona przedstawiona jako wesz. Wreszcie wymowny obrazek – przy stole siedzą wielcy Niemcy, Austria, Anglia, Francja, Rosja a nawet Japonia. Na puste miejsce na ławie wspina się serbski karzełek. Podpis: „Der kleine Serbe hat aber auch die ganze Welt westankert!”. Nie wiem, co to znaczy. Ale sam obrazek mówi – nie dla wszystkich jest miejsce przy stole, decydujemy my, wielcy, a pretensje małej Serbii są śmieszne, to groteska. Minęło dokładnie sto lat, ale czy tak wiele się zmieniło? Padło kilka imperiów, kilka krajów straciło na znaczeniu, ale wciąż decydują silni. I ponad głowami środkowoeuropejskich krasnoludków. Serbii zamarzyło się być w zeszłym stuleciu wielką i słono za to zapłaciła.

 

Wszedłem do niedalekiego muzeum wojskowości. Mijałem wzloty i upadki serbskiego oręża. Od dawnych wieków, w tym klęskę na Kosowym Polu po pierwszą wojnę światową i ewakuację serbskiej armii przez Albanię. W I wojnie światowej zginęła ¼ obywateli państwa, w tym aż 58 procent żołnierzy. Straszliwa masakra. Po takiej wojnie powstanie Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców zakrawało na cud. Nic dziwnego, że lata Jugosławii były przedstawione w muzeum jako szczęśliwe czasy. Z kolei historia II wojny światowej to z perspektywy Belgradu kolejne ofensywy niemieckie próbujące bezskutecznie stłumić ruch partyzancki. Mundur marszałka Tity prezentował się dumnie w gablocie, podobnie jego sporych rozmiarów figura. A potem znów schyłek i słabość. Na swoje miejsce w ostatniej salce załapała się ostatnia wojna z NATO. Obrazowo porównano siły stron konfliktu. Jesteśmy mali, byliśmy obiektem agresji mówiła wystawa…


Kawałek dalej zaczynał się teren twierdzy. W jej fosie stały czołgi i pojazdy opancerzone. Ze wzruszeniem odnalazłem tam polską tankietkę TKF z kampanii wrześniowej. Rozglądałem się za kimś, żeby zrobił mi zdjęcie z jedynym na świecie ocalałym egzemplarzem miniaturowego czołgu. Już chciałem podejść do małżeństwa z dzieckiem, kiedy kobieta odezwała się po rosyjsku:
-O, Wania, zrób jej tu zdjęcie, przecież on wygląda jak dietski!
I ich córka, na oko, sześcioletnia zaczęła się ustawić przy włoskiej tankietce, tuż obok polskiej. Oczywiście z pamiątkowej foty zrezygnowałem.
Później wyszperałem w Internecie, że egzemplarz z Belgradu w czasie kampanii wrześniowej należał do 10 Brygady Kawalerii – jedynej całkowicie zmotoryzowanej większej jednostli znajdującej się w Wojsku Polskim. Jej dowódcą był Stanisław Maczek. Tankietka została internowana na Węgrzech i przejęta przez tamtejszą armię. Od Węgrów odbili ją kilka lat później jugosłowiańscy partyzanci i tak wylądowała później w tutejszym muzeum…

Jeszcze dwa inne akcenty polskie przypadkiem znalazłem. Na jednym z budynków wisiała tablica: „Liga jugosławiańsko-polska z siedzibą w tym budynku udzielała pomocy uchodźcom polskim w trudnych dniach najazdu Niemiec  faszystowskich na Polskę w 1939 roku”. Tablicę ufundowała Rada Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa w schyłkowym okresie PRL-u. Nie wiedziałem natomiast dlaczego i jak długo jedna z ważniejszych ulic niedaleko twierdzy nosiła imię Tadeusza Kościuszki.

 

I tak się snułem po mieście. Z wzgórza, gdzie znajdowała się forteca roztaczał się widok na Dunaj. Na ulicy Skodarskiej, będącej ulicą knajpek i artystów znalazłem się koło południa, kiedy jeszcze nie obudziła się do aktywniejszego życia. Moje stopy zapamiętały jej brukowaną pochyłość. Trochę błądziłem szukając Muzeum Ivo Andricia. Wciska się przycisk w domofonie i wchodzi do mieszkania z wysokimi sufitami w kamienicy przy jednym z reprezentacyjnych placów miasta. Ale nie czuć tu domowej przytulności, jakby od zawsze tu było muzeum a gabloty - łącznie z noblowskim dyplomem - reprezentują jedynie oficjalność. Pisarz oficjalny, dyplomata, wyższe sfery, także w komunistycznej Jugosławii. Gdy doczytam książki Andricia ten fragment się zmieni, coś tu na pewno dodam. Coś ponad samo nazwisko. Ale nie dziś.



wtorek, 16 września 2014

Wrzesień 2014, Lwów

Od dawna uważam, że literatura ukraińska należy współcześnie do najważniejszych europejskich literatur, tu następuje zderzenie wschodu i zachodu a Europa, parafrazując Piłsudskiego jest jak obwarzanek, najwięcej warta jest na obrzeżach, w środku najczęściej pustka. Mam kłopot z pisaniem o tym, co zobaczyłem we Lwowie, co bowiem przyjdzie z „analiz” kogoś, kto bywa w kraju, gdzie toczy się wojna jak turysta - przyjedzie, odjedzie, wierszyk napisze, wrzuci link na facebooka i poczuje się lepiej w przeświadczeniu spełnieniu jakiegoś moralnego obowiązku...

Przyjeżdżasz więc i wynosisz kilka rozmów i kilka obrazów, które rzucają ci światło na to, co się tam dzieje.

Obraz pierwszy – ukraińscy koledzy po piórze realnie rozważający możliwość powołania ich na front. „Gdy już znajdziemy się tam - zginiemy jako pierwsi. Mamy po czterdzieści lat. Tam życie zależy od tego, czy gdzieś dobiegniesz czy nie dobiegniesz. Ja już mam swoje lata, zwyczajnie nie dam rady. Najpierw zginą najsłabsi , to znaczy my”.

Obraz drugi -  czytanie Serhija Żadana. Żadan gromadzi tłumy, niezależnie od tego, czy akurat czyta swoje wiersze sam, czy występuje z zespołem jako charyzmatyczny wokalista. Sala teatru mieści chyba ze dwieście osób, nabita jest tak, że nie wszyscy weszli, siedzę na podłodze trzy metry od poety – widzę drzwi, w prześwicie których dojrzeć można schody, na schody wspinają się ludzie, wyginają przez balustradę, żeby coś zobaczyć. Żadan czyta z kartki, są to chyba nowe wiersze, czuję w nich coś z atmosfery ostatnich tygodni, miesięcy. Nie mam tych tekstów w ręku, nie mogę zajrzeć do ściągawki, a on melorecytuje jak zawsze, głośno, jak karabin, gniewny, emocjonalny. Widzę reakcje sali, mogę spojrzeć w te twarze: kobieta, lat trzydzieści kilka, płacze. Przejęty student, starający zachować przytomność i powstrzymać emocje, bo mu płakać nie wypada. W pewnym momencie ktoś krzyczy to Żadana: „Przeczytaj coś o Donbasie”! Serhij odpowiada: „Całe życie piszę o Donbasie, jak zacznę czytać nie wyjdziemy stąd do rana”.

Obraz trzeci – knajpa Dzyga mieści się na końcu ulicy Virmenskiej (Ormiańskiej). Ulica jest ślepa i właśnie w tej jej ślepym wylocie jest wejście do Dzygi, ale Dzyga jest ekspansywna, stoliki wychodzą na uliczkę, opanowują cały zaułek, sięgają aż do kolejnej knajpy, rozciągnięte na przestrzeni trzydziestu metrów. Przy stolikach siedzą weseli ludzie, w tym śmietanka ukraińskich twórców. Barwna galeria oryginałów. Jest rosły fotograf w kapeluszu, jakby wyjęty żywcem z jakiejś kabaratowej bohemy. Są inni, wyposażeni w fetysze najrozmaitszych artystycznych alternatyw. O, nagle mówi ktoś, zobaczcie to chyba Humeniuk. Humeniuk zaczął pisać wiersze na facebooku, gdy znalazł się na froncie. Teraz utwory znalazły się w tomiku „Virszi z vojni” . Mężczyzna czterdzieści plus, mundurze, zastępca dowódcy ochotniczego batalionu. Jest tu znakiem, że nawet gdy na chwilę odłączyć się od wiadomości, od doniesień ze wschodu i w tym lwowskim piątku coś wisi w powietrzu. Nagle jakaś kobieta zaczyna piszczeć – z dziury wylazł ospały szczur i posuwa się wzdłuż stolików. Niektórzy przesiadają się w popłochu, inni podwijają nogi. Zwierzę jednak nikogo się nie boi, pozuje to zdjęć z komórek po czym zwija się w jakiejś szczelinie. Mija kilka minut i przechodzący nawet nie zauważają tego włochatego kłębka. On jest chyba chory – coś z nim nie tak – mówi Natalka. I błyska mi w głowie to zdanie: „rankiem 16 kwietnia doktor Bernard Rieux wyszedł ze swego gabinetu i pośrodku podestu zawadził nogą o martwego szczura”.  Są sytuacje, w których literatura się ordynarnie narzuca. ..

Dziękuję za wszystko co mnie spotkało we Lwowie, za rozmowy, za wspólny czas, serdeczność, szczególnie Natalce, Nazarowi, Lubomirowi, Wojtkowi. Będę wracał. Dzięki Wam!

wtorek, 29 lipca 2014

Test

Wsiadam do autobusu Kamieniec Podolski – Lwów, ma jechać ponad sześć godzin. Żar leje się z nieba, autobus to straszny klekot, ale zaraz za rogatkami miasta zapadam w sen. Gdy się budzę jesteśmy nad jakąś rzeką. Patrzę, co to za rzeka – a to… Zbrucz.

No i co? No i nic.


Jeśli musiałeś sprawdzić nazwę w google - oblałeś. 

środa, 23 lipca 2014

W Kamieńcu Podolskim

Płackartami lubią w Polsce straszyć, jakby to były wagony niemalże bydlęce  a jeździła nimi jakaś dzicz. Najogólniej mówiąc – płackarta to otwarty wagon sypialny bez przedziałów. Bardzo tani – za ośmiogodzinną jazdę z Kijowa do Kamieńca Podolskiego zapłaci się w przeliczeniu dwadzieścia coś z hakiem złotych. Większość opowieści o płackartach to strachy na lachy... Nie wsiadasz do wagonu z hordą pijanych kolegów studentów albo poststudentów, nie ryczysz na cały głos po polsku, nie masz osiemdziesięciolitrowego plecaka, nie jesteś obwieszony metkami oddychającej odzieży, komunikujesz się choćby po rosyjsku, nie zwrócisz na siebie uwagi. Swój styl letniego podróżowania po Ukrainie odnalazłem przypadkiem i myślę że jest skuteczny. Stare dżinsy, t-shirt, reaktywowana na czas podróży czapeczka, plecak-kostka, gdzie tylko co najpotrzebniejsze i w drogę. Płackartami podróżują całe rodziny, samotne starsze panie i nic specjalnego się nie dzieje. Konduktor rozdaje pościel i obudzi cię na stacji, nawet dostaniesz herbatę z samowara. Tym razem dostałem miejsce na górze, więc całą drogę przeleżałem gapiąc się w sufit. Obok mnie jechała rodzina z dwójką dzieci. Ojciec pomógł mi rozłożyć górną kuszetę, matka częstowała jedzeniem. Tylko ich ośmioletnia córka, która jak najęta nadawała do późna w nocy drażniła mnie, ale cóż zrobić – takie są ośmiolatki w każdym kraju.  Rano widzisz jak wagon się budzi, jak kobieta naprzeciwko przegląda się w lusterku i robi doraźną toaletę. Ludzie piją czaj a pociąg wlecze się przez ukraińskie czarnoziemy.



W Kamieńcu byliśmy o piątej trzydzieści. Powlokłem się wybojami ulic w kierunku, gdzie zdawało mi się, że jest centrum. Bez trudu znalazłem główny deptak a następnie trafiłem na most prowadzący do starego miasta. Jest położone na stromych skałach w zakolu rzeki Smotrycz. Głęboki jar rzeki wypełnił w mojej pamięci powieściowe miejsca, które nie miały dotąd punktu zaczepienia. O siódmej rano uliczki były wyludnione. Stare miasto ma aż trzy rynki: polski, ruski i ormiański. Kiedyś było zatłoczone, bo na niewielkim obszarze gnieździło się kilkanaście tysięcy ludzi. Teraz nawet w dzień sprawiało wrażenia prawie pustego.  Kolejny most prowadził do zamku. Otwierali go o dziewiątej, więc przespałem się na jednym z trawiastych bastionów.



Ale bardziej smakuje się tę chwilę, gdy widzi się zamek pierwszy raz z pewnej odległości. Coś ściska. To nie kwestia jakichś patriotycznych klisz ani nawet ukochanej książki z dzieciństwa. Prawda, wynosimy z literatury, z filmu kilka swoich obrazów, wynosimy kilka melodii, które otwierają w nas COŚ. Czym TO jest? Nie ma jasnej odpowiedzi. Każdy ma te obrazy inne. Moim jest oblężenie.

Dobra. Miało być o Kamieńcu. Jest i Kamieniec - jego kamienne mury, baszty, korytarze. Są przywiązane łańcuchem do pni orły, z którymi można zrobić sobie zdjęcie.  Niewiele zmieniona od czasów sowieckich wystawa, choć z miejscowym ukraińskim komentarzem przewodniczki już niesowieckim. Ukraińskie broszury o zamku mówią więcej o tym, że oblegał go Chmielnicki a nie wspominają, że rozgrywa się tu akcja jednego z najważniejszych polskich dzieł literackich. Kraj jest opisany inną siecią symboliki. Ale cóż to ma za znaczenie? Gdy twoja symbolika jest przenośna? Może zinstytucjonalizowana, przyszpilona adekwatną tabliczką straciłaby swój urok? Dobrze jest jak jest. Dobrze, że coś jest i to dobrze utrzymane.



Wracam do miasta i zwiedzam kościoły. W jednym z nich wzruszająca rozmowa ze starszą panią po polsku. Nie jest Polką, lecz Ukrainką. Już w dojrzałym bardzo wieku nauczyła się czytać w naszym języku dzięki modlitewnikom. Opowiada o elementach wystroju, jak mozolnie odbudowuje się kościół, jak wyglądają dziś msze. Mogę jej podarować na pamiątkę komplet pocztówek z ostatniej anielskiej wystawy Jacka Solińskiego. Na jednej z kartek jest wiersz, który poświęciłem poległemu na Majdanie Ustymowi Hołodniukowi. Gdy go czyta, wiem już, że nie został napisany bez sensu. Może z setkami innych tekst będzie jutro tylko okolicznościową poezją, jednym z utworów jakiejś drugorzędnej twórczości. Ale przekazany tutaj od serca do serca, w kościele w Kamieńcu, się po prostu wydarzył.

Charakterystyczne dla Kamieńca są muzułmańskie ślady w kościołach. Muzułmańska ambona, napisy w kościele dominikanów. Minaret przed katedrą na szczycie którego... stoi Matka Boża przywieziona z Gdańska. No i tablica poświęcona Wołodyjowskiemu: "Życie to szereg poświęceń".



Tak mi się to wszystko złożyło. Majdan, Kamieniec - i to słowo poświęcenie. Bo jeśli chciałem przyjechać zimą na Majdan, teraz widzę, że o to właśnie chodziło - zobaczyć ludzi, którzy są zdeterminowani, którzy wiedzą co to jest poświęcenie, nawet to najwyższe. Jechać nie po to, żeby gapić się, zgrywać Kapuścińskiego, ale uczyć. I wrócić silniejszym.

Zimowa podróż pozostała niewydarzona. Ale ta teraz wydarzyła się.



CDN.

sobota, 19 lipca 2014

W Kijowie

Okrutnie tanie są bilety do kraju ogarniętego wojną. Spakowałem się minimalistycznie w kostkę i ruszyłem do Kijowa. Autobus był w połowie pusty, chyba oprócz mnie prawie wszyscy mieli niebieskie paszporty z tryzubem. Odprawa poszła dość szybko. Dłuższe są w drugą stronę. W drodze powrotnej – z Lwowa do Warszawy na siedzeniu przede mną jechał Ukrainiec, który jechał na koncert Metallicy. Polski pogranicznik wziął w palce jego bilet, który kosztował zapewne niemało i spytał: to jedzie pan na koncert? Gdzie będzie pan spał? Jak się nazywa ten zespół? Proszę powiedzieć?” Chłopak musiał wyjmować papiery z rezerwacją miejsca w hostelu. Uczestniczyć w tym upokarzającym quizie. Pomyślałem co by było, gdybym to ja był poddawany takiemu przesłuchaniu. Po co jedzie pan do Kijowa? Tak sobie zobaczyć miasto? Porobić zdjęcia zniczy na Instytuckiej? Oddać koleżance plik gazet ze starym artykułem o artystach na Majdanie? Gdzie będzie pan spał? Nie wie pan? Co potem? Zależy od rozkładu pociągów?  Na ile dni? Nie wie pan jeszcze? Ten plecaczek to wszystko co pan ma? A czym pan się właściwie w Polsce zajmuje? Nikt nie zadał mi żadnego pytania. Przybito pieczątkę i wjechałem z polskiej w ukraińską noc. Rozłożyłem się na dwóch siedzeniach i spałem do samego rana.


Kijów uderzył wpierw ogromem kubatur. Doszedłem do pierwszej stacji metra, kupiłem żeton i już byłem na Chreszczatyku. Podreptałem na Majdan. Zjadłem czeburieka w namiocie naprzeciw McDonalds i zauważyłem  na ścianach namiotowo drewnianego boksu napisy flamastrem. Już tu była zapisana historia zimowych miesięcy. To tu znajdował się punkt, gdzie opatrywano rannych. Napisy  były podziękowaniami dla lekarzy i pielęgniarek tu pracujących. Sam Majdan stał się ponurym miejscem, wojskowe namioty rozłożone na placu stanęły tu niejednokrotnie później , już po obaleniu Janukowycza. To swoiste squaty dla różnego rodzaju rozbitków „weteranów” ubranych w wojskową odzież. Możesz tu wrzucić do kubka coś na wsparcie tych koczowników. Pełno tu stoisk oflagowanych na żółto-niebiesko, są jakieś pseudomuzea… Powiewają obok siebie flagi ukraińskie, banderowskie, polskie, białoruskie, gruzińskie, jakby stacjonował tu jakiś międzynarodowy kontyngent wszystkich narodów, które czują na sobie oddech rosyjskiego niedźwiedzia. Plakaty. „Artysta jeden. Narody różne. Wybieraj!” pod takim napisem dwa obrazy Repnina – „Kozacy piszą list do sułtana” i „Burłaki na Wołgie”. Niedaleko kupisz magnes na lodówkę ze świnią-Janukowyczem; wycieraczkę z twarzą Putlera.  Była niedziela koło południa, wyszli na scenę Majdanu popi, rozbrzmiał głośno hymn Ukrainy i zaczęły się modły, jakiś ksiądz mówił długo o chłopcach, którzy walczą w Donbasie. W skupieniu słuchało go ze dwieście osób.




 W górę od Majdanu idzie ulica Instytucka. Mija się pozostałości barykad i miejsca, gdzie spotkała ludzi śmierć. Rozpoznaje się drzewa, krawężniki znane z nagrań na youtube. W miejscu zakrwawionych trupów widzi się przygasłe znicze, wyschłe kwiaty, spontanicznie stawiane pomniczki, drzewa przewiązane klejącą taśmą, spłukane deszczem zdjęcia. Przypominałem sobie godziny spędzane w lutym na oglądaniu transmisji. Było tak, jakbym już tu był. Wirtualnie tylko jak gap, który nic nie ryzykował, widz narodowego spektaklu, w którym szło o życie, o być albo nie być. I nadal o to idzie. Ale już bez kamer. Gdzieś na wschodnich obrzeżach kraju, skąd docierają sprzeczne informacje. Trudno cokolwiek odfiltrować. Poszedłem na ulicę Hruszewskiego, odnalazłem tablicę poświęconą Serhijowi Nihojanowi.


 Miasto żyło zupełnie normalnie. Wojnę było czuć po dużej liczbie ludzi ubranych w panterki. Ten militarny sznyt widać tu było na każdym kroku. Wojnę słychać było też w rozmowach. Nie mówię po ukraińsku, ale w tej przestrzeni językowej czuję się jak u siebie, prawie wszystko rozumiem. Nie miałem wątpliwości – byłem w kraju wolnym. Ludzie nie bali się mówić, mówili co myślą. Czuło się stonowaną nieufność, wyczekiwanie w stosunku do władz miejscowych a do władz Rosji – otwartą nienawiść. Taka scena zapadła mi w pamięć w okolicy metra wieczorem na ulicy spontaniczny koncert dał jakiś zespół. Śpiewali po rosyjsku, gdy przystanąłem grali już dwa ostatnie kawałki, więc nie wiedziałem skąd są. Ostatnia piosenka w prostych słowach wyrażała sytuację zwykłych ludzi, refrenem było zaś: „A Putin? Lajlajlajaj….” Tańczyli do tego mężczyźni, kobiety, młodzi i starzy,  przy gromkich oklaskach. Taniec był poza zasięgiem Putina, jego władza tu nie sięgała, nie sięgał tu strach.


W innych częściach miasta było mniej politycznie. Stadion Olimpijski akurat był otwarty dla jakiejś grupy. Można było posiedzieć w przyjemnym chłodku, który tu panował a nawet wyjść na płytę boiska. Dzielnica Padół kusiła z kolei artystycznymi klimatami. Tu – na ulicy Andrijiwskyj Uzwiz było najwięcej knajpek, ulicznych muzyków. Zaskoczyła mnie wysokość brzegu Dniepru, przewyższenie było dość spore, nawet w parku jeździła specjalna szynowa kolejka. Z oddali było widać ludzi plażujących na wyspie po drugiej stronie rzeki. Podobny urok miała Pieczerska Ławra. Przewodnik mówił po rosyjsku. Przemierzaliśmy podziemne korytarze słuchając opowieści o świętych, mijając ich zawinięte w sukno zwłoki. W pieczarach można było spotkać pogrążonych w letargu ludzi. Po dwóch dniach opuszczałem to miasto z myślą, żeby jeszcze tu wrócić. I wrócę na pewno.

CDN.




piątek, 11 lipca 2014

Adrian Gleń - recenzja Konfesji i tradycji w "Odrze"

W "Odrze" 7-8/2014 ukazała się recenzja "Konfesji i tradycji" autorstwa Adriana Glenia. Jej autor wspiera zarysowaną w "Konfesji" myśl o pisaniu wbrew zinstytucjonalizowanej literaturze. Pisze m.in.:
Jakkolwiek autor Elegii dla Iana Curtisa bardzo głęboko doświadcza poczucia jałowości dzisiejszych dyskusji o literaturze, pauperyzacji pisania krytycznego, wreszcie marginalizacji samej literatury, to jednak w Konfesji i tradycji temu wszystkiemu towarzyszy równocześnie przeświadczenie o imperatywie (może od dumnego Maraia zaczerpnięte?...) zdawania sprawy z własnego widzenia przemian języków współczesnej poezji. Na przekór w imię wierności powołaniu. I nieważne, że to anachroniczne i, jak pisze w zakończeniu całości gdański krytyk, niepoważne. Owszem, może i z dzisiejszej perspektywy „niepoważne”. Ale godne szacunku i przywracające nadzieję, że literatura jest czymś więcej niż wyrobnictwem (Nowaczewski w znaczący sposób przywołuje niegdysiejsze rozróżnienie na „pisarzy” i „literatów” autorstwa Herlinga-Grudzińskiego). Parafrazując passus z Kompleksu polskiego Konwickiego, autor Szlifibruków… mógłby zapewne powiedzieć: nie wiadomo czy jest sens (pisania krytycznego), ważne że jest wewnętrzny mus. Dopóki krytyka jest rozmową, dopóki literatura prowokuje nas swoimi pytaniami. 

wtorek, 1 lipca 2014

Maciej Urbanowski - Romans z Polską


Nakładem Wydawnictwa Arcana ukazał się tom szkiców krytycznych profesora Macieja Urbanowskiego Romans z Polską. O literaturze współczesnej. Z radością odnotowuję tam obok omówień twórczości wielu wybitnych nazwisk obecność szkicu o mojej poezji Poezja chłopcem podszyta.